Obudziłam się trochę przed budzikiem, bo śniło mi się, że wróciłam do poprzedniej pracy, pojechałam tam na rowerze (a było to w Tychach we śnie), spóźniłam się, w dodatku nie wiedziałam ani co mam robić, ani za ile kasy tam przeszłam, a sam prezes też nie bardzo wiedział. W dodatku miałam poczucie, że zostawiłam w PUP taką fajną ekipę, a tutaj wszyscy już obcy i średnio nastawieni do mnie. We śnie żałowałam decyzji o zmianie pracy i chciałam ją cofnąć. No i dostałam szansę – obudziłam się :) . Wyspana średnio i z bolącym uchem od klimy, jak sądzę. Szybkie śniadanie (już mi się to hotelowe tu nudzi) – tosty z dżemem i arbuz dla odmiany i schodzimy na dół. Przyszedł przewodnik, dwoje Szwedów i Australijczyk oprócz nas. Przewodnik niestety okazał się najniewyraźniej mówiącym po angielsku Chińczykiem, jakiego spotkaliśmy. Bo większość po prostu nie umie, a ten niby umiał, ale do czasu kiedy się to z artykułowaniem myśli nie wiązało. Nawet Australijczyk go niespecjalnie rozumiał. Gadał więc coś do nas, myśmy udawali że rozumiemy, bo proszenie go o powtórzenie kompletnie niczego nie zmieniało. Problem się robił, gdy zadawał pytanie, bo nie wiadomo było co odpowiedzieć. Masakra! Wycieczka zaczęła się od wizyty w sklepie z jadeitem. Krótka prezentacja na temat rodzajów i rozpoznawania jadeitu, sposobu obróbki i sru na sklep wielkości mniejszej wioski. Ceny kształtujące się na wysokości przeciętnego polskiego wynagrodzenia za bransoletkę były normą. Bawiliśmy się więc w wyszukiwanie najdroższej rzeczy w sklepie. Niektóre nie miały cen co prawda, takie największe statki wielkości dużego salonu, ale udało nam sie namierzyć orła na postumencie (szerokość skrzydeł wielkości naszej sypialnio-komputerowni) za jedyne pół miliona Y (250 tys. zł). jakbym tyle miała, to bym na domek zaczęła odkładać! Pozostała część ekipy była równie chętna jak my na zakupy, więc wyczekaliśmy narzucony czas i wyszliśmy na zewnątrz. Przewodnik spóźnił się 14 minut. Następny przystanek był turystyczny – grobowiec Ming. Ponoć odkryto ich 3, myśmy oglądali jeden. Podejrzenie wzbudzał fakt, że oprócz nas były tam może jeszcze ze dwie grupki zwiedzających i żadnych tłumów Chińczyków. To wbrew pozorom źle wróży, bo znaczy, że nic ciekawego tu nie ma. No i faktycznie, jakaś brama z mega żółwiem w środku i płytą kamienną, dalej jakieś 2 pawilony: jeden stanowiący grobowiec podobno – choć kompletnie nie wygląda, bo w którym grobowcu jest stół zastawiony atrapami jedzenia oraz trony: cesarza, żony i konkubin; drugi zawierając szaty i figurę cesarza. I to by było na tyle – szumnie się nazywa, ale nie ma tu czego oglądać, zwłaszcza po uprzednim odwiedzeniu wszystkich możliwych pawilonów cesarskich w Pekinie.
Wsiedliśmy do busika i podjechaliśmy, jak się okazało, pod Wielki Mur. Przewodnik pokazał nam knajpę, w której będziemy mieć lunch i podprowadził nas pod kolejkę linową, która kosztowała dodatkowe 65 Y (ja się burzyłam trochę, ale Adam powiedział, że tego nie ma w cenach wycieczki, więc się nie awanturowałam), ale z powrotem zapowiadał się za to super zjazd długaśnym torem saneczkowym. Powiedział nam też, że za 1,5 h mamy być na dole, na co ja sie oburzyłam juz strasznie, bo miało być 2 h. Po moim wyrażeniu dość jasno, że nie ma mowy, po chwili były juz prawidłowe 2 h czasu. Wjechaliśmy więc kolejką na górę, pogoda mimo braku deszczu była niestety fatalna, bo powietrze było znowu całkiem nieprzejrzyste, jakaś dziwna mgła, czy smog unosiły się wszędzie. Ale po ujrzeniu fragmentu muru juz nam się zaczęło podobać. Weszliśmy na górę – mur zgodnie z jego założeniem był szeroki na 4 jeźdźców kawalerii, idących jeden przy drugim (choć myśmy nie kawaleria). Miłym zaskoczeniem było to, że nie było tu tłoczno specjalnie, ale też trochę pod tym kątem wybieraliśmy właśnie fragment Mutianyu, a nie najpopularniejszy Badaling. I pierwsze miejsce w Chinach, gdzie spotkaliśmy więcej białych niż żółtych. Mur wygląda wspaniale: wije się po wzgórzach, co jakiś czas są wieżyczki, jest tu odnowiony, ale nie jakoś sztucznie (jak słyszeliśmy o niektórych fragmentach, a widzieliśmy parę razy na przykładzie innych zabytków). Pogoda nadal nie pozwalała dostrzec go na jakimś dłuższym fragmencie wyraźnie i pewnie zdjęcia nie oddadzą jego wspaniałości w pełnej krasie, ale orzekliśmy zgodnie, że jest niesamowity i biorąc pod uwagę, że ciągnie się na długości prawie 6 tys. kilometrów (niektórzy twierdzą, że 10 tys. ze wszystkim odgałęzieniami, a z kolei Wikipedia, że tylko 2400, a reszta to tylko odgałęzienia i fortyfikacje), w pełni zasługuje na bycie cudem świata.
Spacerowaliśmy sobie około godziny w stronę kolejnego punktu z kolejką linową, raz w górę, raz w dół, z przewagą góry. Co jakiś czas mijaliśmy naszych towarzyszy z wycieczki i chyba pierwszy raz będziemy mieć kilka zdjęć w czwórkę. Po godzinie i dojściu do wyznaczonego celu zarządziliśmy odwrót, ciesząc się juz na zjazd torem saneczkowym. Żeby nie było zbyt pięknie, to oczywiście gdzieś przed nami jechała jakaś ekipa z chińskimi dziećmi i tak pomału zjeżdżali, że musieliśmy parę razy się zatrzymywać, mimo wrzeszczącego „don’t stop!” Chińczyka stojącego co jakiś czas na trasie. Ale kilka razy udało się osiągnąć jakąś przyzwoitą prędkość, raz prawie Grześkowi wjechałam w tyłek, bo za zakrętem stał, czekając aż gramoły pojadą w dół. Zdecydowanie był to najdłuższy tor saneczkowy, na jakim miałam okazję jechać. I mógłby być najszybszy, gdyby np. puszczali w dłuższych odstępach. Ale i tak było fajnie.
Jak zeszliśmy na lunch, to przewodnik, patrząc z wyrzutem na zegarek, powiedział, że spóźniliśmy się 10 minut. Na to rezolutnie Nina odpowiedziała, że on przy sklepie 14 minut, więc mamy jeszcze 4 w zapasie. Nie jesteśmy pewni, czy do końca zrozumiał, ale w każdym razie nic więcej nie powiedział. Lunch był naprawdę smaczny. Na tradycyjnym okrągłym stole z ruchomą szklaną częścią na środku, aby przesuwać potrawy, pojawiły się miski z ryżem, kilkoma potrawkami z warzyw i mięsa, tofu, bakłażanem z kartoflami, bambusem oraz jajecznicą z pomidorami. Za picie skasowali po dodatkowe 10 Y za colę – bardzo drogocenna! Wzięliśmy się ostro za wcinanie, kątem oka zauważając, że nasi pozostali towarzysze coś kiepsko i bez wprawy się za to zabierają (Szwedka najpierw pałeczki do dwóch rąk wzięła!). My juz po 3 tygodniach jemy pałeczkami nie zastanawiając się nawet nad tym i dyskutując przy tym w najlepsze. Mam dziwne wrażenie, że zjedliśmy większość ;) . Ha, i jeszcze nic nie było za ostre! Bardzo przyjemne jedzonko. W drodze powrotnej czekało nas juz tylko zwyczajowe „dymanie”, czyli zaciąganie turystów do sklepów, w których jest krótka prezentacja, a potem długi czas na zakupy. Tym razem dowiedzieliśmy się jak produkuje się jedwab. Oprowadzająca nas pani była wyraźnie niezadowolona, że wycieczka jej się rozciąga i przygląda a to nitkom, a to robaczkom jedwabnika, zamiast podążać w jedynie słusznym kierunku, czyli do sklepu. Jedwabne kołderki były całkiem przyjemne – ale po co nam, jedwabne ubranka całkiem ładne – ale jeszcze mnie nie pogięło, żeby wydać paręset złotych za byle bluzkę. Podobnie widać odebrała to reszta, bo znowu nikt nic nie kupił. Co za pech ;p. Potem była herbaciarnia, gdzie było w sumie najmilej z 3 odwiedzanych sklepów. Podano nam kartki z rodzajami herbaty, a potem była degustacja każdej z nich, włącznie z demonstracją jak się którą pije, bo to też się różni. Jedne herbatki się pije odpowiednio układając palce, inne siorbiąc dla podniesienia walorów smakowych, jeszcze inne siorbiąc i ciamkając. Dobrze, że nam bekać nie kazali! Spośród 5 najbardziej smakowała nam liczi i jaśminowa (którą już tu nieraz piłam). Herbaty też były drogie, a że mamy zapas zakupiony przy Studni Smoka (do której nie dotarliśmy), zrezygnowaliśmy z zakupu dodatkowej. Tak więc cała nasza wycieczka to dla „dymających” był stracony czas – nikt nic nie kupił. Przewodnik biedny też się już w drodze powrotnej zamknął, bo i tak go nikt nie rozumiał, a całą ekipą dyskutowaliśmy sobie dość żywiołowo na temat wszystkich nas łączący, czyli o podróżach. Australijczyk np. był w Birmie i ciekawe rzeczy opowiadał. W sumie to sceną najlepiej oddającą zrozumienie wzajemne miedzy nami a przewodnikiem było pytanie zadane przez niego pod koniec: „Do you want to see blybly?”. Zbiorowe „what?” z 7 gardeł. „Do you want to see blybly?”. „What?”. Po trzecim pytaniu, przy którym przewodnik mało się nie zapluł, a my dalej nie wiedzieliśmy, cóż to też niby mamy szansę zobaczyć, Adam, który mniej więcej zlokalizował naszą pozycję na mapie Pekinu stwierdził, że „może mu chodzi o Bird’s Nest?”. Czyli stadion oglądany przez nas wczoraj, a zwany ptasim gniazdem. Aha. I uff, bo Chińczyk się cały spocił z wysiłku poprawnego wymówienia nazwy. Myśmy nie chcieli, bo widzieliśmy, a reszta też nie, zniechęcona wizją wracania do hoteli na własną rękę.
Po powrocie do hotelu, w miarę wczesnym, bo po 18.00, zakupiliśmy najpierw jedno, a potem dwa kolejne lokalesowe wina czerwone „Great Wall” (każde inne) i graliśmy w piłkarzyki. Zlaliśmy Wrońskim tyłki ;) , po czym zmieszaliśmy składy, żeby było weselej. Plan dnia jutrzejszego pozwalał na małe szaleństwo, bo zasadniczo zostały nam tylko zakupy pamiątek i może czegoś dla siebie.
Pogłoski o paskudnej chińskiej wódce i winie zostały obalone, albo my po prostu lepiej trafiliśmy. Albo jesteśmy mniej wybredni. Albo jedno i drugie.

Iwona

Zostaw po sobie ślad