Ziew.  Spało się średnio. Łóżko było paskudne jak mało kiedy. Obudziłem się skoro świt i czekałem do prawie 10, aż Lipki swe kupry podniosą. Zjedliśmy śniadanie, które Michał określił jako najlepsze w ciągu całego pobytu w Gruzji. Po śniadaniu wyszliśmy na taras, zapoznać się z pogodą. Była całkiem niezła. Wyszedł gospodarz i chwilę opowiadał nam o miejscowości i górach. Okazało się, że nazwa Stepantsminda to powrót to poprzedniej, pierwotnej nazwy, sprzed pobytu tu „zaprzyjaźnionych” Rosjan. Ustaliliśmy, że na szczyt, na którym znajduje się Tsminda Sameba wjedziemy autem. Wejście to 1,5h więc  zaoszczędzimy prawie 3h. Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w drogę. Mieliśmy o tyle dobrze, że nocowaliśmy za Stepantsmindą – w Gereti. To małe osiedle znajduje się na drodze na szczyt. Po przejechaniu 500 metrów uznaliśmy, że czas najwyższy włączyć napęd 4×4.Wysiedliśmy, przełączyliśmy scyzorykiem na kołach co trzeba było przełączyć i Iwona pomknęła w stronę szczytu. Z jednej strony przepaść, z drugiej skała, zakręty o 360 stopni… fajnie było. Z tylnego siedzenia pomrukiwał Lipek usiłując udzielać inteligentnych porad. Nina zamknęła oczy i usiłowała włączyć pozytywne myślenie. Nagle, zza zakrętu wyłonił się nieoficjalny symbol Gruzji –  Tsminda Sameba. Maleńki kościółek, na wysokości ponad 2200 metrów, malowniczo usytuowany na tle Kaukazu. Kolejna rzecz tu, która robi wrażenie. Symbolem Gruzji i Gruzinów została z bardzo prostego powodu – pokazuje jaką siłą i determinacją trzeba się wykazać, by zbudować coś takiego w tak niedostępnym miejscu. Na szczycie wiało, jakby głowę chciało urwać. Może i chciało. Gdy już napatrzyliśmy się z daleka na kościół, podjechaliśmy pod niego, razem z kilkunastoma jeepami które akurat nadjechały. Kościółek jest mały i całkiem fajny, acz Nina tego zapewne nie widziała, gdyż spotkała grupę polek i przegadała z Nimi cały tabun czasu. Lipki postanowiły zdobyć jeszcze jeden szczyt, Michał raźno podreptał za Nimi. Co prawda do lodowca było 3 godziny drogi, ale postanowili zobaczyć co widać za kolejną górką. W tym momencie Ninie włączył się syndrom bohatera i postanowiła pojechać naszą Aurorą do domku, który było widać za górą. No bo przecież też chciałaby pojechać po bezdrożach. Po przejechaniu dość sporego odcinka zaczęła jednak pluć sobie w brodę, a ja zacząłem się zastanawiać, że chyba mnie coś trafi jadąc taki kawałek na wstecznym… bonie było widać miejsca, gdzie można byłoby zawrócić. Na szczęście dla Niny, z fotale kierowcy nie było widać, jak blisko urwiska jedzie. znaleźliśmy miejsce do zawrócenia i dzielnie zawróciła. Wróciliśmy żywi i cali na miejsce, z którego ruszyliśmy. Żywi cali i w przypadku coponiektórych mokrzy, spoceni i ze zmęczonymi łapkami od kręcenia kierownicy. Ale za to była szczęśliwa jak dziecko. Najpierw z góry wrócił Michał i oznajmił, że Lipki poszły sprawdzić, co kryje się za kolejną górą. Potem, po dłuższym czasie wróciły Lipki, zadowolone, że wlazły na 2520 metrów, czyli wyżej niż Rysy. Po czym marudzili, że to w sumie niewielki wyczyn, bo byli już na ponad 5000 metrów. Zjechaliśmy do miejscowości, gdzie nocowaliśmy, gdyż Nina uparła się kupić kartki pocztowe i wysłać je ludziom. Poszukiwania trwały dobrą godzinę, co na miejscowość mającą 50 domów jest dość niezłym rezultatem. W każdym razie poczta, która podobno miała być otwarta 24h, była zamknięta. Udało się znaleźć pocztówki w jakimś dziwnym sklepiku… rok wydania zapewne 1970, wyblakłe i paskudne straszliwie. Zrezygnowaliśmy i wróciliśmy na kwaterę, zakupiwszy jeszcze wino.

 

Zostaw po sobie ślad