Obudziliśmy się przy Satonda Island. Po śniadaniu popłynęliśmy na wyspę. Najpierw weszliśmy na punkt widokowy, z którego o widać było z jednej strony zatokę, w której zacumowaliśmy, a z drugiej słone jezioro w kraterze.
Michał nie byłby sobą, jeśli nie wskoczyłby do jeziora. Oczywiście na dyńkę. Za jego przykładem poszedł Lipek. Iwona użyła standardowego sposobu dostania się do jeziora – na kopytkach.
Wyglądali jak wielkie żaby.
Pływanie w słonym jeziorze jest dziwne. Jak to w słonej wodzie jest duża wyporność (nb. jezioro to nie ma połączenia z morzem i powstało prawdopodobnie przy wybuchu pobliskiego wulkanu, który zresztą zniwelował sam wulkan o dobre dwa kilometry, co nie przeszkadza mu być najwyższym wzniesieniem w okolicy ~2400m), natomiast nie ma fal, jak w morzu. Prawdę mówiąc (pisząc?) woda kompletnie stała, w związku z czym można było klasycznie położyć się w jeziorze w kompletnym bezruchu i dryfować.
Z uwagi na to, że nie było jakichś ciekawych widoków podwodnych, zebraliśmy się i przeszliśmy nad morze. Tam z godzina pływania po rafie i powrót na statek. Michał pomagał załodze wyciągać kotwicę – nie dość, że jest w lokalnym kolorze to jeszcze odbiera lokalnym pracę. Kolejne godziny spędziliśmy na spaniu, bądź opalaniu się, bądź spaniu, albo spaniu. Ewentualnie dla chętnych było opalanie albo spanie.
Można jeszcze było pić piwo z baru po 15K za puszkę0,33 (jakieś 5 PLN), spać, albo jeść chipsy i spać.
Pod wieczór przypłynęliśmy na żenującą plażę Killo albo Donggo Beach – nie wiem która to była, ale woda była średnia, plaża syfiasta. Miała ta plaża dwa plusy. Jeden z nich to fakt, że można było poszukać sobie muszelek – część ludzi znalazła takie większe od złożonych dłoni. Drugim plusem byłby zachód słońca za wulkan, jednak chmury trochę ten widok popsuły. Jak widać, dzień XIII naszej wyprawy spędziliśmy tak, jak powinno się spędzać wakacje. Zabrakło tylko drinków z palemkami. Bo bez palemek to sobie sami zrobiliśmy…
Był jeszcze trzeci plus, przynajmniej dla niektórych (dokładnie dla 3/5 naszej wyprawy: skoki do wody. Zanim zesłali nas na wyspę, kapitan zatrzymał statek i pozwolił skakać z górnego pokładu, poręczy (tak, wiem, to na pewno ma jakąś specjalną nazwę…), a nawet z dachu sterówki! Prym wiódł Michał, który jako jeden z nielicznych skoczył z dachu na „dyńkę”. Ja „tylko” na nogi, ale wysokość była spora i mój kręgosłup i tak chrząknął znacząco po skoku. Iwonę musiałem niemal wypchnąć z górnego pokładu ;). Na brzuchu pojawiła mi się jakaś dziwna wysypka.