W autobusie dostaliśmy tradycyjne ciastko ryżowe, chyba z bananem. Dało się zjeść.
Następnie „wioska rybacka” gdzie pokazano nam budowany od 3 lat trójkadłubowiec. Ponoć za 2 miesiące ma być skończony. Jak dla mnie wyglądało, jakby za 2 miesiące to mógł ulec biodegradacji. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby ten statek do wypłynięcia. No chyba, że jako łódź podwodna, to możliwe.
Dostaliśmy kawę/herbatę/ciastko bananowe i pojechaliśmy na nabrzeże. W momencie, kiedy chcieliśmy zabrać na pokład swoje plecaki, powiedziano nam, że nie, że zajmie się tym załoga. AAaaaaaa! Jesteśmy na wycieczce zorganizowanej, ratunku! Nina, Iwona i Lipek dostali kajutę zaraz za kuchnią. Chyba ktoś słyszał o tym, że żona moja co 3 godziny zwykła przyjmować pokarmy, a przy zaburzeniu tego rytmu robi się zła, tupie, gryzie i pluje. Michał i ja dostaliśmy swoją miejscówkę na dolnym pokładzie – wszak wybraliśmy wersje ekonomiczną, bez kajuty. Gdy nasza kabinowa grupa się rozpakowywała, wparował do kajuty jeden z członków załogi i powiedział, że ta kajuta jest za mała na 3 osoby i 2 mogą iść do drugiej, większej, która akurat jest wolna. Super, bo kajuty są małe i gorące, więc tym lepiej. Później Nina się dogadała i ściągnęła mnie do swojej kajuty – ta to ma gadane. Mieliśmy tylko nie mówić reszcie pasażerów. L: pierwsze wrażenie na statku (łodzi? Kutrze? Nie wiem, nie rozróżniam pierwszy raz tu jestem) dość pozytywne. Plecaki zanieśli nam do samej kajuty, prowadzący przedstawił krótko zasady tutaj panujące, przedstawił ośmioosobową załogę. Sam obiekt pływający jako taki, raczej nie przecieka ;p , warunki mniej więcej takie, jakie w hostelach. Tyle tylko, że sama kajuta faktycznie malutka (spodziewałem się) i strasznie gorąca (nie spodziewałem się). Może dlatego, że byliśmy na dolnym pokładzie chyba w pobliżu sinika, a maluteńki wiatraczek raczej nic tu nie mógł wskórać. Trzy ubikacje z prysznicami i tu o dziwo wszystko ładnie zaplanowane i miejsca jest wystarczająca. Główne miejsce spotkań, a zarazem dolny „deck” do spania to stołówka z barem.
Po niedługim czasie dopłynęliśmy do małej wysepki, Perama Resort. Tam małą łódką zostaliśmy przetransportowani na plażę. Od razu zaczęliśmy pływanie i oglądanie korali, rybek i okolic podwodnych. Było to o tyle łatwe, że prąd sam pchał wzdłuż wyspy i nie trzeba było za mocno machać łapami i nogami. Następnie wysuszyliśmy się a Michał dołączył do gry w siatkówkę. Z uwagi na to, że kolorem skóry zaczyna powoli przypominać lokalesów, trafił do ich drużyny. Udało im się nawet jeden set na 3 wygrać – nie był w stanie grać za całą ekipę. A grał ofiarnie, rzucał się, padał, skakał, otarł sobie nogi o koral… (L: trzeba nadmienić, że Michał (Iceglaze) uczciwie pracuje na swoją rolę tanka nie tylko w grach MMORPG, ale i na wszystkich naszych wyjazdach i stara się jak może zbierać wszystkie obrażenia na swoje ciało, ozdobione zresztą pokaźną już kolekcją blizn).
Następną aktywnością była replantacja koralowca. Dostaliśmy betonowe bloczki z rurką, trzeba było do tego zamocować żywego korala, za pomocą taśmy zaciskowej a następnie wypłynąć w morze i utopić korala w docelowym miejscu. Takietam odtwarzanie rafy dla turystów. Aczkolwiek trzeba przyznać, że robią to już chyba 7 lat i przynosi to efekty – widzieliśmy miejsca, gdzie z rafy tylko delikatnie wystawały rurki do których mocowany by koral – tak więc – przyjęło się. (L: jako miłośnicy natury (tutaj nie ma między nami różnic) wszyscy zasadziliśmy swoje koralowce i co więcej, nazwaliśmy je: Samuel, Klaus, Halina, Czesio oraz Lewandowski. Należy nadmienić, że po ostatnim zwycięstwie Borussi nad Realem osoba Lewandowskiego jest natychmiastowo wymieniania, gdy tylko rozmówca dowie się, że jesteśmy z Polski (wyprzedzając Wałęsę i Jana Pawła II). Mamy nadzieję, że nasi potomkowie przyjmą się ładnie na indonezyjskiej ziemi 😉 ).
Następnie załoga ugrilowała tuńczyka. Co dziwne, upiekli go i zanim go dostaliśmy, był już całkiem zimny. Nie wiem co z nim robili ani po co, ale lepiej byłoby jakby sałatki i inne rzeczy przygotowali wcześniej, a rybę podali na ciepło. Zachwycić mnie ta ryba nie zachwyciła, ale reszta grupy była szczęśliwa, a Iwona miała uśmiech na okrętkę. Co prawda jakby im tak smakowało, to nie dzieliliby się rybą z kotem, który wylazł z krzaków i żebrał o jedzenie.
Zachód słońca był całkiem ładny – szczególnie, że słońce zachodziło za wulkan Mt Rinjani.
Zrobiło się już kompletnie ciemno. Chodząc po plaży zobaczyliśmy, że coś się świeci na piasku. Człowiek stawiał stopę, podnosi a tam świeciło się na zielono kilka – kilkanaście punktów. Przy szybkim chodzeniu widać było ślady świecące. To plankton.
Kolejną rzeczą były gwiazdy. Miliardy gwiazd, droga mleczna ścieżka jogurtowa i autostrada maślankowa widoczne jak na dłoni. Taki widok mogę mieć codziennie. Albo conocnie.
Na statku Michał dostał swój materac i uwalił się przed mostkiem kapitańskim. Ten to ma widok do snu. Ja tam cieszyłem się z zamiany miejsca na kabinę – materac jednak jest odrobinę grubszy, a po leżakowaniu na plaży przydatne to będzie…