Wyjechaliśmy z Khajuraho w stronę Orchhy gdzieś koło 16 godziny. Sonu stwierdził, że jechać będziemy jakieś 2-3h. Miło i przyjemnie. Jedziemy, oglądamy zachód słońca. Dodatkowo oglądamy budowę czegoś jak silos czy coś… już na etapie budowy przypominał krzywą wierze w Pizie… Jedziemy. Jedziemy. Ciemno się robi wszędzie. Ruch spory, samochody, motory, rowery, piesi na drodze szerokości może z 4 metry. Oczywiście muzyka na full, dłoń na klakson i jedziemy przed siebie. Ciemno już od jakiegoś czasu… Nasz driver przegapił zjazd na Agrę i musi na drodze zawracać. To dopiero przeżycie. W tył, w przód, w tył… i tak z 5 minut. Nagle tylne koło spada z asfaltu. Wrzask, panika naszego kierowcy… Lipek z Niną zostali wysłani, by przytrzymać pojazd, by nie stoczył się. Ja olałem to. Niech się nauczy jeździć! I teraz konsternacja, co zrobić? spanikowany kierowiec nie wie, co ze sobą zrobić. Iwona zaproponowała, żeby może ręczny, gazu i skręcić koła, to wyjedziemy. No… to był foch maksymalny, jak BABA może znać się na tak skomplikowanych rzeczach, jak jazda samochodem… Nie używając ręcznego, przy pomocy Niny i Lipka, którzy pchali auto ze wszech sił, udało się uwolnić z pułapki. Gdy wsiedli do pojazdu, okazało się, że przepaść, w którą prawie wpadliśmy miała no z 7 cm… tragedia.
W każdym razie, Sonu miał focha i przestał się odzywać, tylko jeszcze bardziej podkręcił głośność muzyki. Około 23 dojechaliśmy na miejsce. Oczywiście, Sonu przez telefon załatwił nam nocleg. na miejscu okazało się, że po 1 to w pokojach, gdzie tak śmierdziało, że nie dało się wytrzymać a ponadto chcieli za to z 600Rs. No tego to już nie strawiłem, widać miałem dość Sonu, jego muzyki i całokształtu, stwierdziłem, że mamy go w (&^ i idziemy sami szukać. nasi backpakerzy zrobili niezła minę… nastąpiło pytanie, czy nie ma tańszych pomieszczeń. Znalazły się, chyba po 500 ale tragiczne. Tragiczne tragiczne! No może przesadzam, byłem uprzedzony do tego hotelu itp. Jeszcze targując się zamiast 300 powiedziałem 3000 co wszyscy skwitowali salwą śmiechu. Tym bardziej moja irytacja wzrosła, i stwierdziłem, że wynosimy się i idziemy czegoś poszukać. Rozdzieliliśmy się, Nina z Lipkiem poszli droga w stronę „centrum” a Iwona została ze mną, zapewne by bronic ludzi przed moją agresją. Po przejściu 30 metrów znaleźliśmy kolejny hotel i weszliśmy do niego. Pokoje ładne, czyste, za 300Rs. Klucze, były poupychane pod koc na jakiejś wersalce – dość zabawnie to wyglądało. Ustaliliśmy, że nam się podoba, ale musimy jeszcze obgadać z resztą. Wyszliśmy na ciemna ulicę i szliśmy w stronę, w która poszli Lipek i Nina. Zaczęliśmy się z tubylcami i ogólnie z Indiami oswajać, bo z uśmiechem odpowiadaliśmy na zaczepki i naprawdę miło było. Okazało się, że znaleźli hotel, także po 300RS – a że byliśmy blisko, postanowiliśmy obejrzeć pokoje. Ładne czyste… ale jakieś robactwo – acz martwe. Więc właściciel zaczął wymiatać je z pokoju, widząc ogromne oczy dziewczyn. Postanowiliśmy tu zanocować.

Głodni byliśmy niemiłosiernie, więc Lipek dogadał się w knajpie naprzeciwko, że przyjdziemy. Co prawda akurat zamykali, ale chętnie nas przyjmą. Czekali bidulki jeszcze z godzinę, zanim załatwiliśmy wszystko z plecakami, biurokracje z meldunkiem i przyszliśmy. Knajpa była pietrowa, więc zaciągnięto nas na górę, na taras, podano menu i to, co mnie najbardziej ujęło, to to, jak postawiłem plecak z aparatem na podłogę… Właściciel poleciał gdzieś, wrócił z krzesłem i ostrożnie położył plecak na krzesełku. Szok.

O, nawet jest zdjęcie i nazwa – Open Sky Restaurant. Polecam z całego serca. Dostaliśmy menu i zaczęliśmy studiować. Nie pamiętam co zostało zamówione, jakieś lokalne papu, cola lassi itp. I w tym momencie restauracja opustoszała. Został tylko właściciel, a cała rodzina, a było tego z 8 sztuk, poleciała w miasto. Właściciel zabrał się za rozpalanie ognia a my siedzieliśmy wpatrzeni w gwiazdy, Iwona udawała nawet, że rozpoznaje je. Nawet nazwy fachowe podawała, pewnie licząc, że nie będziemy chcieli pokazać swojej ignorancji i przytakniemy. I pierwsza wróciła córa właściciela dzierżąc w dłoniach zimna colę. WOW. Następni przynosili jakieś jajka, zieleninę i wszystko co potrzebne do kolacji. Rewelacja – wiedzieliśmy, że nasza kolacja jest super świeża – kolejny szok. Jedzenie było bardzo smaczne – polecam. Nie ma tej restauracji w LP, ale… warto. Za to Lipek nastawił się na śniadanie w innej restauracji, gdzieś pod jakimś drzewem – wedle LP genialna… Ale to już kolejny dzień.
Udaliśmy się na spoczynek… umęczeni ale jacyś tacy zadowoleni…

Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Śniadanie pod drzewem w fajnych okolicznościach przyrody. Smakowo uszło, mocne 3/10 – ale może już zaczynam mieć przesyt tutejszym jedzeniem.
Poszliśmy zwiedzać. Na pierwszy ogień poszedł Jahangiri Mahal, pałac z XVII wieku. W sumie ciut wyglądał, jakby był o wiele starszy, ale za to był niezwykle malowniczy, pełen kolorów, tajemnych przejść i komnat. Udało nam się wpakować na dach tego przybytku i z góry oglądać okolicę – szczególnie dolinę rzeki Betwa oraz górującą nad okolicą świątynię Chaturbhuj, mającą ponad 100m wysokości.

Zostaw po sobie ślad