🏘️ San Pedro de Atacama lunch, lody i karta SIM na lokalny dowód

Do San Pedro de Atacama wjechaliśmy głodni, zakurzeni i z głowami pełnymi soli – czyli w swoim najlepszym podróżniczym stanie. Po całym dniu w Valle de la Luna i Mina Victoria, jedyne czego nam trzeba było, to coś do jedzenia, cienia i… działającego internetu.

Ale zanim o tym – kilka słów o samym miasteczku.

San Pedro to taka oaza pośrodku niczego – malutkie, zakurzone, i absolutnie wyjątkowe (bo to jedyne miejsce, gdzie jest stacja benzynowa…). Niska zabudowa z cegły suszonej na słońcu, wąskie uliczki, brak asfaltu, zero pośpiechu. W powietrzu miesza się zapach kawy, kurzu i… agencji turystycznych. Z jednej strony turystyczna mekka pełna agencji, barów i butików, z drugiej – pustynna rzeczywistość. Możesz tu zjeść ramen, wypić świeży sok z mango albo kupić skarpetki z lamy. Wszystko zależy od nastroju.

To miejsce ma swój klimat – jakby ktoś wziął fragment Peru, dodał trochę Bieszczad i wsadził to wszystko w jakiś rozgrzany piekarnik. Turyści z całego świata, ale też miejscowi sprzedający owoce spod daszku i dzieci bawiące się pod sklepem. Równocześnie chill, chaos i magia. I dziewczyny w leginsach i kusych bluzkach. Kurcze, napisałem to? UPS. Nina mi coś urwie jak przeczyta…

🍽️ Obiad – mniej fancy, ale smaczniej

Tym razem zjedliśmy gdzieś mniej „fancy” niż ostatnio w Roots Cafe Pizza, ale – paradoksalnie – zdecydowanie smaczniej. Miejsce to nazywało się Sol Inti
Prosta knajpa z plastikowymi krzesłami, menu pisanym ręcznie i klimatem typu „tu się je, nie robi zdjęcia do Instagrama”.
Dzieci dostały kurczaka z ryżem, Nina zamówiła jakąś rybę z ziemniakami i warzywami – więc normalnie prawie wege, a ja… chacarero – bułę z miechęm, jajkiem i warzywami. Czyli można powiedzieć, że zamówiłem sałatkę. Wszystko dobrze doprawione, porcja solidna, a do tego zimna lemoniada. I nagle świat znowu nabrał sensu. Krzyś zamówił sobie lemoniadę bez cukru. Zrobiłem mu zdjęcie jak ją pił. Ale obiecałem, że nie udostępnię nikomu. Musiało być kwaśne, bo wykręcił się prawie na drugą stronę.


📱 Misja SIM – czyli jak kupić chilijski internet bez chilijskiego dowodu

Po jedzeniu przyszedł czas na kolejną próbę ogarnięcia lokalnej karty SIM. W Santiago się nie udało, bo „awaria w całym systemie operatora”. Tu – podchodzimy z nadzieją.

Spacerowaliśmy główną ulicą, szukając punktu, gdzie sprzedają karty.
Najpierw jednak trafiliśmy do… warzywniaka.
Owoce świeże, przyjemny cień, ale nas zainteresowała wystawka z kiszonkami.
Bo jak wiadomo – mój szwagier Michał kocha kiszonki, i zawsze jak razem jeździmy, to kończymy z jakimś kiszonym eksperymentem na stole. Teraz – bez niego – tylko oglądaliśmy.
Nina:

„A może byśmy coś wzięli?”
Ja:
„Bez Michała to nie to samo. Nie chce mi się gryźć ogórka z melancholią.”


📡 W końcu karta – na panią z butiku

W końcu Nina znalazła jakiś butik, który… miał karty.
Ale – trzeba było mieć chilijski dowód, bo procedura rejestracji karty wymaga lokalnego RUT.
Pani ze sklepu pokiwała głową, że „spoko, zrobi na siebie”. I się zaczęło.
Aktywacja trwała prawie godzinę – coś klikała, coś sprawdzała, system się zawieszał, Tomek siedział na schodku i liczył psy.
W końcu zadziałało. Mieliśmy internet! I działał! (ale tylko 2 godziny… ale tego dowiedzieliśmy się później)

🍦Lody, bo zasłużyliśmy

W międzyczasie – klasyka podróży z dziećmi – lody.
I nie byle jakie – najlepsze jakie jedliśmy w Chile.
Nie wiem, czy to zasługa smaku, zmęczenia czy klimatu, ale limonkowe z liśćmi koki weszły tak, że aż się zrobiło cicho na ulicy.
Reszta też była zadowolona.

🌈 A potem… tęcza

Z lodami w dłoni, z zasięgiem w telefonie i spokojem w duszy ruszyliśmy z powrotem do hotelu.
I nagle – totalnie znikąd – tęcza.
Na pustyni. W miejscu, gdzie deszcz to niemal zjawisko nadprzyrodzone.
Kolorowy łuk przeciął niebo nad czerwonymi piaskami – wyglądało to tak nierealnie, że aż się zatrzymaliśmy.

Tomek:

„Tęcza tu? A przecież nie padało!”
Krzyś:
„Może to pustynna wersja: tęcza bez deszczu.”
Ja:
„Albo jakiś błąd w systemie pogody. Może reboot robią.”

Zrobiliśmy zdjęcia, Nina była zachwycona, a my wróciliśmy do hotelu.
Basen czekał. Ale plan był inny. Odpocząć trochę i … znów w drogę.

Valle de la Luna z dziećmi – pustynia, wydmy i sól[Chile 2025]
Salar de Tara – wulkany, wikunie i droga na 5000mnp [Chile 2025]

Zostaw po sobie ślad