🏜️ Valle de la Luna – wydmy, sól i 20 km/h, czyli dzień między planetami
Dzień zaczął się wcześnie. Na pustyni budziki są zbędne – tu wszystko ogarnia natura, czyli słońce i dzieci które budzą się i krzyczą „czy możemy pograć?” uznające, że skoro oni już nie śpią, to rodzice też powinni.
Tomek w sumie stwierdził to, nie otwierając oczu. Krzyś przeciągnął się i stwierdził, że śniło mu się, jak prowadzi jeepa po wydmach. Stwierdził też, że „to był najlepszy sen na świecie”, po czym prawie spadł z łóżka, bo nie do końca jeszcze się obudził.
Śniadanie? Klasyka podróżnika – suchy chleb, trochę sera z lodówki,który wyglądał jakby już z nami trochę podróżował, i sos tatarski i salami, które smakowało Tylko dlatego, że na nim był ketchup. Nina szykowała plecaki, ja ogarniałem aparat i drona, chłopcy w międzyczasie zdążyli się pokłócić. O co, to, nikt nie wie, może o to, kto zabiera Powerbanka.
Standardowy poranek.
Auto stało już gotowe – zaparkowane wieczorem przodem do wyjazdu, jakbyśmy mieli startować z pola startowego NASA. W końcu dziś czekała nas misja: Valle de la Luna, czyli Księżycowa Dolina, jedno z najbardziej znanych miejsc w całej Atacamie. A jak coś się nazywa „Dolina Księżyca”, to nie można tego odpuścić, prawda?
🎟️ Bilety? Bez stresu – są automaty (i wszystko działa!)
Do bramy Valle de la Luna mieliśmy rzut beretem – serio, krócej niż do sklepu po mleko. Droga dobra, nawet auto nie zdążyło się nagrzać. Na miejscu: mały budynek, dwa automaty biletowe, dwa stoliki z informacją a przed budynkiem parkujące tu i ówdzie auta. Zero tłumów. Cisza, tylko wiatr i piach.
Nie kupowaliśmy biletów wcześniej – wyczytałem, że można ogarnąć na miejscu, i rzeczywiście: są automaty. Działają. Przyjmują karty. To nie jest tak oczywiste w Chile, więc szacunek dla organizatorów.
Automat obsługuje język angielski i hiszpański – interfejs prosty jak budowa grzechotki: wybierasz ilość osób, dzieci, dorosłych, klikasz „płać”, karta, cyk – masz bilety. Cena: ok. 15.000 CLP za dorosłego (czyli około 14 euro), dzieci mniej.
Zaraz po tym podszedł do nas ranger – pan około sześćdziesiątki, z kapeluszem większym niż połowa Chile, okulary z filtrem UV i ta spokojna mina człowieka, który widział już setki spoconych turystów walczących z wydmą. Spojrzał na Ninę, uśmiechnął się i wręczył nam mapkę – zaskakująco porządną, papierową, z trasą przejazdu i opisem punktów.
Nie GPS, nie appka – mapa oldschool, czyli coś, co Tomek natychmiast rozłożył i spróbował złożyć z powrotem, co oczywiście się nie udało.
Potem pan ranger prawie zrobił mini-wykład. Znaczy zrobił to jego nieletni pomocnik, bo po angielsku potrafił tylko „one beer” powiedzieć. I w sumie bardzo dobrze, że taki wykład był, bo dowiedzieliśmy się rzeczy, których nie znalazłem nawet w przewodnikach:
🗺️ Mapa i trasa – czyli jak się nie zgubić w pustyni
Trasa w Valle de la Luna to około 13–15 km, prowadząca przez najciekawsze punkty:
-
Duna Mayor,
-
Mirador Achaches,
-
Moon Valley Amphitheater,
-
Mina Victoria,
-
i na koniec Las Tres Marías.
Ruch jest dwukierunkowy, zatrzymywać się można tylko na wyznaczonych parkingach – wszędzie indziej obowiązuje zasada: nie zatrzymuj się, nie wychodź z auta.
🚗 Prędkość maksymalna – 20 km/h, i to na serio
Tak, brzmi śmiesznie. Ale ranger spojrzał na nas poważnie i mówi:
„Veinte kilómetros por hora, por favor.”
Po czym dodał:
„To nie tor wyścigowy. To rezerwat.”
I miał rację.
Powód 1: droga jest szutrowa, pełna zakrętów, kamieni, i czasem ludzi, którzy postanowili przejść się pieszo, bo „to tylko 2 kilometry”. Albo rowerem. Pod górę. Masochiści.
Powód 2: kurz. Jedno auto jadące 40 km/h wznieca tuman taki, że za nim nie widać nic przez 10 minut.
Powód 3: dźwięk – bo w dolinie dźwięk niesie się jak echo po stadionie. Słychać każde zamknięcie drzwi z kilometra.
Krzyś z miejsca pasażera:
„Tata, a jak ktoś jedzie 25, to co? Zatrzymują go z helikoptera?”
Ja patrzę na licznik, Nina tylko dodaje:
„Ty się nie śmiej, bo ty zawsze jedziesz za szybko.”
Więc… włączyłem tryb emeryta. I jechaliśmy jak należy. Czyli 24km/h…
☀️ Warunki – czyli witaj w mikrofalówce
Ranger ostrzegł nas uczciwie:
„To pustynia. Zero cienia. Zero wody. Zero sklepów.”
I serio – jedyne co daje cień to… Twoje własne auto. I to tylko do godziny 9:00.
Dlatego trzeba mieć:
-
kapelusze (nie czapeczki – pełnowymiarowe daszki!),
-
krem z filtrem (a nie ten sprzed roku z dna torby), (zjarałem się strasznie, bo byłem mądrzejszy)
-
wodę – dużo wody,
-
buty z zamkniętymi palcami – bo sól i gorący piasek potrafi się wsypać wszędzie.
Tomek z miejsca zaczął marudzić, że jego czapka jest „zbyt mała”, Krzyś stwierdził, że on ma wodę w Powerbanku (?!), a Nina zaczęła smarować nas wszystkich SPF 50 jakby przygotowywała do występu na Broadwayu.
🧂 Co wolno, a czego nie
-
Nie schodź z wyznaczonych ścieżek.
-
Nie wspinaj się na skały – nie dlatego, że nie dasz rady, tylko dlatego, że mają tysiące lat i się kruszą. A ponadto… zostaw widoki następnym zwiedzającym.
-
Nie dotykaj Las Tres Marías – jedna z nich już ma pęknięcie, bo ktoś musiał zrobić „insta-selfie z oparciem”.
-
Nie zbieraj kamyków – one tu mają większą wartość niż twoja kolekcja z Bałtyku.
🕒 Godziny otwarcia
Valle de la Luna działa mniej więcej od 8:00 do 17:00, ale ostatnie wejście to okolice 13:30.
Po tej godzinie przygotowują dolinę do popołudniowych grup zachodowych (tak, trzeba mieć osobny bilet na zachód słońca z Mirador de Ckari). Zamykają punkt regularnie – i nawet jeśli świeci piękne słońce, to nie wpuszczają. Znaczy tak mówią, a jak jest naprawę, nie wiem.
📡 Zasięg? Hehe…
Ranger spojrzał na nas i powiedział:
„Jeśli chcecie zadzwonić – zróbcie to teraz. Potem zasięg znika.”
I miał rację.
Valle de la Luna nie ma Wi-Fi, nie ma danych komórkowych, nie ma Google Maps.(chyba, że pobrałeś na telefon mapę)
To prawdziwa podróż „offline” – jak za dawnych lat, tylko że z pustynią.Z aplikacji do nawigacji z mapami offline, używam Google Maps, Osmand+, Mapy.cz
Po tych wszystkich instrukcjach, radach i przestrogach byliśmy gotowi.
Krzyś trzymał mapkę jak GPS z papieru. Tomek miał butelkę z wodą i pytanie: „a sól będzie już zaraz? muszę ją polizać! ”
Nina sprawdzała, czy wszystko mamy. Ja… zapinałem pas, sprawdziłem aparat i odpaliłem silnik.
Gotowi.
Wjeżdżamy do Księżycowej Doliny.
🏖️ Duna Mayor – czyli jak zdobyć pustynną wydmę, stracić oddech i sympatię dzieci
Zaraz po zakupie biletów, zgodnie z mapką od pana z kapeluszem i jego tajemniczym: „Najpierw Duna Mayor, potem zobaczycie”, ruszyliśmy właśnie tam. To miał być pierwszy przystanek – niby blisko, niby łatwo, niby rano, więc jeszcze nie powinno być tak źle. No więc… powiem tak: niby robi wielką różnicę.
Podjechaliśmy na mały pustynny parking, wokół – zero cienia, za to setki tysięcy kamyczków w kolorze beżowo-księżycowym. Po jednej stronie – ściana skalna wysoka jak blok, po drugiej – ogromna piaskowa wydma, taka, na którą nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien się wspinać w pełnym słońcu. No ale przecież jesteśmy turystami – więc tak, poszliśmy. Czyli nie jesteśmy przy zdrowych zmysłach.
Pierwsze 5 minut było nawet przyjemne. Ścieżka szła wzdłuż skały, w cieniu, wiatr lekko owiewał, było cicho i spokojnie. Tomek podskakiwał, Krzyś prowadził ekspedycję, Nina filmowała jakbyśmy byli tu na potrzeby kanału podróżniczego. Ja dźwigałem plecak z wodą, filtrami UV, aparatami, i przekąską. Sielanka.
Do momentu, kiedy ścieżka skręciła. I nagle… wyszliśmy z cienia.
I to był moment, w którym zaczęła się walka.
Piasek sypki, gruby, gorący. Słońce grzeje jakby dostało bonus za każdy turystyczny grymas. Wydma ma może nie wiadomo ile metrów, ale na tych ostatnich 100 metrach człowiek rozważa sprzedaż dzieci, rozwód i powrót do hotelu z Uberem.
Krzyś sapał, Tomek rzucał co chwila „to najgorsza góra na świecie!”, Nina spojrzała na mnie z tym wzrokiem, co znaczy „to był twój pomysł, ja chciałam jechać do muzeum, tam byłby cień”. Ja szedłem przodem i udawałem, że się nie męczę, chociaż koszula już dawno wyglądała jak po bitwie. I jakbym wyszedł z basenu.
Ale weszliśmy. W końcu. Z językiem na brodzie, potem na karku, ale udało się.
I wiecie co? Było warto.
Widok z góry robi robotę. Po jednej stronie – wielka pustka Valle de la Luna. Góry, grzbiety solne, skały wyglądające jakby były ulepione z waty cukrowej i wypalone słońcem. Po drugiej – Moon Valley Amphitheater, czyli formacja skalna w kształcie półkola, która aż prosi się o koncert symfoniczny dla marsjan.
Można było iść jeszcze kawałek dalej, granią skały, ale Nina mi zabroniła. Groziła, że tydzień nie będzie śniadań robić. Tomek chciał zrobić orzełka (na sucho), Krzyś kombinował, jakby tu zejść, żeby nie wracać po własnych śladach.
Zrobiliśmy zdjęcia. Dużo zdjęć. Krzyś mnie nienawidził. Tomek komentował jakby grał w filmie:
„A tutaj proszę państwa – piach. I dalej… też piach.”
Tomek wymyślił, że jak zjeżdżać nie wolno, to może chociaż sturlać się bokiem – po czym sam stwierdził, że „to chyba nie jest najlepszy pomysł”. Nina filmowała wszystko z westchnieniem, a ja robiłem zdjęcia z dumą ojca, który właśnie wyciągnął rodzinę na ekstremalny marsz przez piekło w imię fotografii krajobrazowej.
I teraz trochę faktów – ale takich, jak z życia:
-
Duna Mayor to ta wydma, co ją wszyscy pokazują na zdjęciach, a potem żałują, że nie zostało zrobione z drona (bo nie można tu latać).
-
Nie wchodzi się na samą wydmę – tylko na jej brzeg, bo reszta to strefa chroniona. Jak się uprzesz i wejdziesz, to nie dość, że zniszczysz formację, to jeszcze możesz dostać mandat od jakiegoś ukrytego strażnika. Albo nie ukrytego. Na samym punkcie widokowym było dwoje strażników. A może reszta była schowana w piasku?
-
Podejście jest krótkie – może 10–15 minut, ale w pełnym słońcu czujesz się jak na maratonie w Dubaju.
-
Nie ma żadnej osłony. Nie ma drzewa. Nie ma nawet kamienia, który dawałby cień. Jak masz parasolkę – weź. Jak nie masz – to bądź gotów na smażenie.
Wspinaczka na Duna Mayor daje satysfakcję – ale też powoduje, że po zejściu nikt już nie chce słyszeć o kolejnym punkcie wycieczki przez co najmniej godzinę.
I rzeczywiście – kiedy zjechaliśmy z powrotem na parking, wszyscy byli zgodni:
„Mirador Achaches? Dzięki, ale nie tym razem.”
Zejście z Duna Mayor było jak powrót z frontu – w tempie ślimaka na urlopie. Piach w butach, pot na plecach, a w głowach jedna myśl: „Nigdy więcej wydm, chyba że siedząc na nich z zimnym napojem.” Tomek już na dole oznajmił, że potrzebuje „odpoczynku przez dwa dni”, Krzyś zrzucił buty i kazał mi sprawdzić, czy jego skarpetki się nie stopiły.
I wtedy pojawiło się TO pytanie:
– „To co? Jedziemy teraz na ten Mirador Achaches?”
Zadałem je ja – jakby nie do końca ucząc się na błędach.
Zapadła cisza.
Taka ciężka, jak wtedy, gdy zbijesz ulubiony kubek Niny.
Krzyś spojrzał z wyrzutem:
– „To ten widok, który widać też z tej pierwszej góry?”
Tomek:
– „Ja nigdzie nie idę. Ja teraz będę tylko siedział.”
Nina, oszczędnie:
– „Jak chcesz, to idź. My ci zrobimy zdjęcie z auta.”
I tak Mirador Achaches… pozostał tylko punktem na mapce.
📏 Ale tak między nami – jak daleko to było i czy warto?
Z parkingu przy Duna Mayor do punktu startowego na Mirador Achaches jest może… 400–500 metrów. Dosłownie dwie minuty jazdy samochodem.
I tu uwaga: jeśli jesteś wyspany, nie rozgotowany słońcem, i masz jeszcze ochotę chodzić – warto. Widok podobno jest inny niż z wydmy – bardziej panoramiczny, z szerszym ujęciem Moon Valley Amphitheater, a także z perspektywą na dalszą część doliny.
Ale:
-
szlak jest całkowicie odsłonięty,
-
prowadzi w górę (lekko, ale po nierównej nawierzchni),
-
w południe nie ma tam ani krzty cienia,
-
nie ma też ławki, żeby sobie przysiąść – to punkt „wchodzisz, patrzysz, robisz zdjęcie, schodzisz”.
W praktyce:
Jeśli masz dzieci, które właśnie przeszły wydmowy survival – lepiej odpuść i zostaw to miejsce na „następny raz”.
Jeśli jedziesz sam, z aparatem, o 8:00 rano – bierz butelkę wody i idź.
W naszym przypadku – nawet GPS nie zdążył przeliczyć trasy, a my już skręcaliśmy dalej, zgodnie, jednomyślnie i ze świętym spokojem.
⛪ Las Tres Marías – trzy Maryjki, sól i rozczarowanie w wersji pustynnej
Po zejściu z Duna Mayor, z pełnym pakietem zmęczenia i piasku w butach, ruszyliśmy dalej w głąb doliny.
Po drodze mijaliśmy wszystko to, co foldery turystyczne obiecują jako „magiczne”: grzbiety skalne pokryte solą, przypominające zamarznięte fale, i słynny Moon Valley Amphitheater – gigantyczna skalna półelipsa wyglądająca jakby ktoś próbował postawić scenę dla orkiestry z Marsa.
Nie wysiedliśmy ani przy jednym, ani przy drugim.
Nie dlatego, że było nudno – wręcz przeciwnie. Widoki naprawdę robiły wrażenie, ale nasze morale było w stanie „nie wychodzimy z auta, chyba że się pali”.
Auto jechało wolno, zgodnie z zaleceniami rangera, a my chłonęliśmy krajobraz przez szyby – z pełnym przekonaniem, że z klimatyzacją w tle każda panorama wygląda ładniej.
Krzyś komentował, że skały przypominają kości dinozaura, Tomek zastanawiał się, czy dałoby się tam zjechać na sankach (a nie mamy sanek). Nina robiła zdjęcia przez okno, ja skupiałem się na tym, żeby jechać i trzymać aparat robiąc zdjęcia. Dało się, w końcu jadąc 24km/h pustą drogą, ma się sporo czasu na reakcję.
I wtedy dotarliśmy na koniec trasy – do Las Tres Marías.
Zatrzymaliśmy się i wysiedliśmy – po raz pierwszy od wydmy.
Tu już było warto rozprostować nogi. Miejsce wyglądało jak scena po katastrofie kosmicznego autobusu – dziwaczne formacje skalne, ziemia popękana i pełna połyskujących na biało płatów soli. Były też bryły soli.
Bryły wyglądały świetnie – sól wyłaziła z ziemi, jakby pustynia się pociła. Pod nogami wszystko skrzypiało. Krzyś i Tomek zostali w aucie, ale ten ostatni dał się w końcu wyciągnąć, po obietnicy, że zobaczy sól z bliska. Wysiadł, przeszedł kilka metrów, podniósł jakiś odłamek i zapytał, czy można go zabrać. I wylizać skałę.
Ja rzuciłem tylko:
– „Nie, nie zabieramy pustyni do bagażu podręcznego.”
A Nina wyciągnęła kamerę i zaczęła filmować, jak robię zdjęcia, próbując nie potknąć się o słoną skorupę.
Same Maryjki – czyli trzy skalne słupy – stały kilkanaście metrów dalej, otoczone taśmą i tabliczką „prosimy nie dotykać”.
Popatrzyliśmy.
Krzyś:
– „To te?”
Tomek:
– „Nie wyglądają jak Maryjki.”
Nina:
– „No, może jak się zmruży oczy i odejdzie o kilka metrów… nie… też nie…”
Ja:
– „Albo jakby ktoś ci powiedział wcześniej, że to one – to zaczynasz się doszukiwać.”
Prawda jest taka, że z tych trzech to najbardziej imponująca była… sól dookoła. Maryjki – no cóż – więcej PR-u niż efektu. Ale fajnie było zobaczyć.
Zrobiliśmy kilka zdjęć, pokręciliśmy się jeszcze chwilę i wróciliśmy do auta, powtarzając po cichu to, co zawsze po takich miejscach:
„No… zaliczone.”
Przed nami był jeszcze jeden punkt programu – Mina Victoria. I tam mieliśmy nadzieję, że zamiast trzech Maryjek, znajdziemy coś bardziej w stylu Mad Maxa. Spoiler: nie zawiedliśmy się.
🏚️ Mina Victoria – czyli Mad Max, sól i Tomek jedzący pustynię
Po Las Tres Marías nie spodziewaliśmy się już niczego spektakularnego. W końcu ile można podziwiać kamienie, które wyglądają jak coś tylko dlatego, że ktoś to kiedyś tak nazwał. Ale zostało nam jeszcze jedno miejsce na trasie: Mina Victoria.
Na mapce wyglądało niepozornie – mały punkt blisko pod koniec pętli, oznaczony z grubsza jako „historyczne miejsce, kopalnia.”. Brzmiało to trochę jak: „Jak już wszystko inne zaliczysz, to możesz tu wpaść”.
Ale jak się okazało – to był strzał w dziesiątkę.
Dojechaliśmy na niewielki, szutrowy parking. Idziesz ścieżką w górę między skały, a tam – z pozoru nic specjalnego: kilka drewniano-metalowych-kamiennych konstrukcji, trochę rozsypujących się ścian i jakiś zardzewiały sprzęt, który wyglądał jakby zaraz miał się rozpaść.
Tomek wyskoczył z tekstem:
– „Ej, ale to wygląda jak opuszczona baza kosmitów!”
I nie był daleki od prawdy.
🧂 Co to w ogóle jest – czyli krótka historia Mina Victoria (żeby było mądrze)
Mina Victoria to stara, opuszczona kopalnia soli, działająca przez wiele lat w XX wieku, zanim uznano, że eksploatacja soli w tym rejonie przestała się opłacać.
Wydobywano tu sól kamienną, która nie tylko trafiała do kuchni, ale też była wykorzystywana przemysłowo. Pracowali tu górnicy, była kolejka linowa do transportu surowca, prosty mechanizm kruszenia i selekcji.
Dziś to już tylko pozostałości – ale całkiem dobrze zachowane:
-
fragmenty szybów i wagoników,
-
rozsypujące się budynki administracyjne,
-
maszyny pokryte kurzem i… solą, oczywiście.
Teren jest udostępniony turystycznie, ale bez barierek, bez zakazów i bez ostrzeżeń, więc trzeba zachować trochę rozsądku – to nie skansen z folderu, tylko miejsce, gdzie natura i rdza zrobiły swoje.
🚶♂️ I jak to wygląda na miejscu? Klimat jest.
Wyszliśmy z auta i od razu poczuliśmy się jakbyśmy trafili na plan zdjęciowy jakiegoś pustynnego westernu z elementami postapo.
Wiatr hulał między budynkami, zardzewiałymi konstrukcjami, skrzypiała blacha, pod nogami sypały się grudki soli.
Krzyś pytał, czy można wejść do środka (ale pani strażniczka nie pozwalała). Tomek już oczywiście coś liże z ziemi, po czym krzyczy:
– „Tata! To też sól! I tu! I TU TEŻ!”
Nina kręciła wszystko kamerką, ja robiłem zdjęcia każdej zardzewiałej śrubie – bo serio, miejsce ma klimat.
Jest też coś, co wygląda jak pozostałość po silniku parowym albo generatorze – Tomek uznał, że to „turbina do napędzania wydobycia lawy”. Zostawiliśmy mu tę wersję.
📸 Dla kogo to miejsce?
Jeśli lubisz:
-
opuszczone miejsca z duszą,
-
industrialny klimat,
-
szwendanie się po historii bez przewodnika,
to Mina Victoria to złoto.
Nie ma tłumów. Ba – może nie być nikogo.
Nie ma „ścieżki zwiedzania” ani kasy biletowej. Po prostu jesteś tam, łazisz, oglądasz i słyszysz tylko wiatr.
Dla dzieci? Zaskakująco ciekawe.
Krzyś bawił się w odkrywcę, Tomek miał swoją „bazę solną”, Nina znalazła najlepsze światło do kręcenia vlogaska. Ja z kolei robiłem kolejny milion zdjęć.
🧂 A sól?
Sól jest WSZĘDZIE.
Na ziemi, na ścianach, w powietrzu.
Chrzęści pod butami, błyszczy w słońcu, przykleja się do wszystkiego. I – co najważniejsze – smakuje jak sól, jak się jest Tomkiem i się sprawdza.
Na koniec wróciliśmy do auta.
Krzyś:
– „To było lepsze niż te Maryjki.”
Tomek:
– „I można było dotykać.”
Nina:
– „I nikt nie kazał się wspinać na piasek.”
Czyli sukces.
Zmęczeni, lekko przysmażeni słońcem i przesiąknięci pustynnym kurzem, wróciliśmy do auta. Zostawiliśmy za sobą sól, rdzę i echa dawnej kopalni, które jeszcze długo siedziały nam w głowach. Droga powrotna była cicha – dzieci odpoczywały słuchając audiobooka, a my z Niną wymienialiśmy tylko spojrzenia typu „dobrze było”. Chwilę później dojechaliśmy do San Pedro de Atacama, gdzie czekało nas coś, co każdy po takim dniu doceni – jedzenie.
Ale o tym – w kolejnym wpisie.