🛻 Jazda do Valle del Arcoiris – czyli jeszcze się chce
Dzieci miały już swoją rutynę – wpakował się na tylne siedzenie i odpalił audiobooka. Tomek też się wciągnął – więc mieliśmy ciszę. Cudowną, pustynną ciszę w aucie. Oczywiście poza słowami lektora…
Ruszyliśmy. do Valle del Arcoiris było już blisko. Kolejny plus samodzielnej organizacji podróży. Jedziemy gdzie chcemy i kiedy chcemy. A jak blisko jest coś ciekawego – to można tam zajechać.
Droga była przyjemna – równo, pusto, widoki fajne.
Pustynia, wzgórza, na horyzoncie jakieś góry. Niebo mleczne, słońca przebłyskiwało przez chmury i było ciepło, ale bez przesady. Idealne warunki do jazdy.
🌊 Przeprawy przez strumienie – test dla auta i nerwów
Asfalt skończył się jak ręką odjął.
Szutrówka niby dobra, ale co chwila – strumień.
Pierwszy przejazd – mały plusk, łatwizna.
Drugi – głębszy, trochę więcej chlupania.
Krzyś patrzył, czy dobrze jadę i rzucał komentarze w stylu:
„Możesz szybciej, ale nie za szybko, bo zachlapiesz szybę.”
Profesjonalista od jazdy terenowej z tylnego siedzenia. Raz prowadził auto i już ekspert.
Tomek za to bardziej emocjonalnie:
„Tata, dawaj!”
Nina tylko zamykała oczy.
Nie powiem, przy niektórych strumieniach naprawdę cieszyłem się, że mamy wyższe auto.
Jakbyśmy jechali normalnym osobowym, pewnie byśmy suszyli buty na dachu.
🌈 Valle del Arcoiris – kolory, które nie wyglądają jak Photoshop
Dojechaliśmy w końcu do Valle del Arcoiris.
Nazwa brzmi pięknie – Dolina Tęczy – i, szczerze mówiąc, trochę się bałem, że to będzie jedno wielkie rozczarowanie. Planując podróż oglądaliśmy zdjęcia i twierdziliśmy, że kolory tam są „podciągnięte”.
Wiecie jak to jest – na Instagramie wszędzie kolorowe cuda, a potem w rzeczywistości szara skała z wyblakłym napisem „atrakcja”.
Ale tutaj było inaczej.
Pierwsze, co rzucało się w oczy: kolory.
Żywe, wyraźne, aż człowiek się zastanawiał, czy to nie jakaś zbiorowa halucynacja od słońca.
Czerwone ściany skalne jakby pomalowane czerwoną farbą, paski zielone jakby ktoś wziął szmaragdową kredkę, biały gips przecinający wszystko niczym zmrożona rzeka.
I wszystko rozrzucone totalnie chaotycznie, jakby natura zapomniała się w połowie malowania.
Pierwsze reakcje naszej ekipy:
Krzyś z okna samochodu:
„Ej, wygląda jakby tu ktoś rozlał farby.”
Tomek bardziej praktycznie:
„Albo jakby się wielki lodowy tort rozpuścił.”
I się oblizał…
Wyjęłem telefon i od razu zaczęła pstrykać zdjęcia, a Nina patrzyła i myślała tylko jedno:
No dobra, jednak nie ściemniali.
Geologia dla kumatych (czyli dla nas w wersji turbo skróconej):
-
czerwony kolor to utlenione żelazo,
-
zielony – minerały z miedzią,
-
biały – sole i gips,
-
cała dolina powstała miliony lat temu, kiedy ziemia miała zły dzień i zaczęła składać, rozciągać i pękać warstwy skalne jak stary dywan.
Czy rozumieliśmy wszystkie procesy geologiczne?
Nie.
Czy było pięknie?
Było.
A co najważniejsze – nie było tłumów.
Zero wycieczek, zero selfie-kijków.
Tylko my, pustynia, skały i kolory, których nawet Photoshop by się nie powstydził.
Zatrzymaliśmy się oczywiście co pięćdziesiąt metrów.
Bo co zakręt – nowa panorama, nowe kolory, nowe „Ej, zatrzymaj się, tu jest jeszcze lepsze zdjęcie!”.
Ja biegałem z aparatem, Nina nagrywała vlogaska, Krzyś szukał najlepszego punktu widokowego, a Tomek – wiadomo – kombinował, czy któraś skała nie nadaje się do wspinaczki.
Atmosfera?
Luz, spokój, i to fajne uczucie, że naprawdę jesteśmy gdzieś, gdzie nie dociera każdy turysta.
🚁 Dron i rozbijanie kamieni
Pośrodku doliny zatrzymaliśmy się, rozprostowaliśmy kości.
Krzyś od razu podbiegł do mnie i zaczął komentować:
„Tata, jak chcesz zrobić fajny film, to musisz lecieć nisko i blisko skał!”
Bo przecież jedenastolatek wie lepiej. No ale dobra – przyjąłem cenne uwagi.
Rozkładam drona, baterie, kontroler, Krzyś mi sekunduje jak profesjonalny technik naziemny.
W tym czasie Nina z Tomkiem postanowili „eksplorować teren” – czyli łazili po okolicy z telefonami, robiąc zdjęcia wszystkiemu, co wyglądało w miarę „dziko” lub „cool”.
Tomek po pięciu minutach eksploracji znalazł swoją misję: kamienie (no dobra, ja mu podpowiedziałem…).
Bo co jest lepszego dla siedmiolatka niż duży głaz i kilka mniejszych kamieni do tłuczenia?
Wziął jeden, zamachnął się, huknął – i kawałek skały odpadł.
Tomek, rozradowany:
„Tato! Rozwaliłem! Jestem jak prawdziwy archeolog!”
Ja w myślach: „No jasne, Indiana Jones od siedmiu boleści”
Na szczęście żadnych zabytków tam nie było – same zwykłe skały.
Więc Tomek mógł bezkarnie kontynuować swoją karierę niszczyciela pustynnych głazów.
Dron poszedł w powietrze.
I tutaj muszę przyznać: z góry Valle del Arcoiris wyglądało jak coś nie z tej ziemi.
Te pasma czerwieni, zieleni, bieli – nie do oddania aparatem.
Tylko z góry widać było, jak natura naprawdę „poszalała” z tym krajobrazem.
Krzyś oczywiście cały czas stał za mną i komentował:
„Tata, leć bardziej w prawo! Tam są lepsze kolory!”
„Nie, nie tak wysoko, bliżej ziemi!”
„O! Teraz super, nagrywaj!”
Mały reżyser dronowych ujęć.
Mógłbym mu spokojnie oddać kontroler i iść na kawę.
Po około 20 minutach lotu, miliona zdjęć i kilku okrzyków radości Tomka („Tato, znalazłem meteor!”), Nina zaproponowała Krzysiowi, żeby znów poprowadził auto.
No, tu już byłoby gdzie się rozbić, ale Nina znana jest ze swojej fantazji… więc pojechali. Tomek został, uznając wyraźnie, że chciałby przeżyć jeszcze trochę.
Pojechali kawał drogi, z drona ich nie widziałem, aż zacząłem się martwić.
Szczególnie, że nie wiem, czy Nina zostawiła testament.
Jednak wrócili, nic nie trafili autem, Krzyś podobno nawet sam zawrócił oraz rozpędził się do 60km/h.
Ze śmiercią w oczach.
🧡 Osioł na drodze – nasz najlepszy kolega
Wracaliśmy powoli doliną, kiedy nagle na drodze pojawił się osioł.
Sam jeden, spokojnie stojący jakby czekał na stopa.
Krzyś z tyłu:
„Ej, tato, zatrzymaj się, musimy go poznać!”
Jakbym był złośliwy, to bym napisał, że ciągnie swój do swego, ale przecież nie będę złośliwy.
No to zatrzymałem.
Otworzyliśmy szybę, a osioł bez zbędnych ceregieli wsadził łeb do środka auta.
Zero strachu, zero stresu.
Po prostu: „Dzień dobry, jestem osłem. Głaskajcie mnie.”
Tomek nie mógł się powstrzymać i chciał wykonać polecenie.
Krzyś też, choć trochę bardziej z dystansem:
„Okej, ale tylko głowa, żeby nie pogryzł.”
Nina oczywiście pstrykała zdjęcia jak opętana, żeby mieć dowód na tę absurdalną sytuację.
Ja natomiast próbowałem trzymać nogę na gazie w razie, gdyby osioł uznał, że warto by się wprowadzić do naszego samochodu.
Po kilku minutach pożegnaliśmy naszego nowego przyjaciela.
Ruszyliśmy dalej – a tam, kilka zakrętów dalej, całe stado osłów.
Spacerowały powoli, w ogóle się nami nie przejmując.
Miałem wrażenie, że jeśli bym się zatrzymał na dłużej, to mielibyśmy jeszcze trzech pasażerów na gapę.
🦙 Stado guanako – prawdziwi mistrzowie pustynnej elegancji
Kiedy myśleliśmy, że już nic nas dzisiaj nie zaskoczy – zobaczyliśmy stado guanako.
Nie jedno, nie dwa – całe stado.
Stały sobie na lekkim wzniesieniu, przy drodze, majestatycznie, z nosami w górze, jakby ktoś im kazał pozować do zdjęcia reklamowego Atacamy.
Krzyś pierwszy zauważył:
„Ej, te lamy są jakieś inne!”
Tomek:
„To są lamy z wyższej półki!”
Nina, która oczywiście wiedziała lepiej, wyjaśniła, że to guanako – dzikie kuzynki lam.
Mają bardziej smukłą sylwetkę, są szybsze i… bardziej nieprzewidywalne, jak się je za blisko podejdzie.
W sumie to mogą też być Wikunie, ale nie znam się.
Zatrzymaliśmy się, wzięliśmy aparaty, telefony i zaczęło się polowanie na idealne zdjęcia.
Guanako wcale nie były takie płochliwe, jakby można było się spodziewać – patrzyły na nas chwilę, oceniły, że nie wyglądamy na niebezpiecznych i spokojnie pasły się dalej.
Tomek podsumował widok najlepiej:
„No dobra, to już oficjalnie najlepszy dzień ever.”
Po chwili obserwacji ruszyliśmy dalej, zostawiając guanako w ich pustynnym królestwie.
A dzieciaki przez pół drogi do miasta jeszcze przeżywały, jakby zobaczyły niedźwiedzie polarne na Saharze.
Oczywiście w międzyczasie leciał audiobook…
🍽️ Obiadokolacja i basen – zasłużone lenistwo
Do San Pedro wróciliśmy głodni jak nigdy.
Auto zaparkowane na szybko, poszukiwanie knajpy, błądzenie po mieście, bo to nie może być pierwsza knajpa jaka była w zasięgu wzroku.
Nina uparła się na jakąś specjalną, więc poszliśmy.
Menu bez niespodzianek:
-
Dzieciaki: pizza.
-
Nina: coś zdrowego, bo zdrowie. Dlatego wzięła jakąś kanapkę z łososiem. I majonezem…
-
Ja: Coś eksperymentalnego, co okazało się też kanapką, z jajkiem sadzonym, guacamole, pomidorami, sałatą i wieloma rzeczami które nie wiem czym były, ale weszły.
Po jedzeniu decyzja była jedna: wracamy na basen.
Hotel, szybka zmiana ciuchów, trampki w kąt – i wszyscy do basenu.
Woda zimna jak diabli, ale dzieciaki wskoczyły bez zastanowienia.
Krzyś robił zawody, kto dłużej wytrzyma pod wodą.
Tomek próbował chlapać wszystkich dookoła.
Ja wszedłem do basenu, patrzyłem na ciemniejące niebo i udawałem, że jest mi super ciepło.
Wieczorem patrzyliśmy na niebo.
Nie było żadnych wielkich rozmyślań.
Po prostu było dobrze.
Cicho, spokojnie, normalnie.
Daj znać, czy masz na swojej liście miejscówki, które wyglądają jak z innej planety!
I koniecznie zerknij na nasze kolejne pustynne przygody – Atacama jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.