Śniadanie było podobne do wczorajszego. Zebraliśmy się dość szybko i Aurorą pognaliśmy w stronę Tbilisi. Prowadził Lipek, więc gdy asfalt się skończył i wjechaliśmy w góry, my, biedacy na tylnym siedzeniu odczuliśmy to najbardziej. W relacjach ludzie pisali, że przez tunele nikt nie jeździ. I taki był fakt. Zastanawiało nas, dlaczego? Lipek, niepokorna dusza podjechał pod wjazd do jednego i się zatrzymał. Jedziemy? eeee…. nooo nieeeee wieeeeeeem? JEDZIEMY! padła komenda z tyłu auta. Lepiej wracać na wstecznym, niż pluć sobie w bodę, że nie spróbowaliśmy.

Lipek: Yeah!

Lipek: Dla potomnosci – nie wszystkie tunele sa przejezdne!

Pojechaliśmy. I okazało się, że droga w tunelu jest lepsza, niż obok. Jadąc na przełęcz udało nam się wyminąć ciężarówki wiozące rury. Jedna ciężarówka, jedna rura.  Taki rozmiar, że nasza Aurora weszłaby do środka. Przed szczytem przełęczy znaleźliśmy coś, co pojawia się najczęściej na zdjęciach tego miejsca. Naciek z jakiegoś materiału, wyglądający na śliski jak szkło. Po wejściu na niego, okazało się, że jest chropowaty tak mocno, że można po nim biegać, tańczyć stepować  i robić inne rzeczy.

Lipek: Jakie? :P

Zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy na szczyt wzniesienia. Pogoda była tak kijowa, że jedynymi osobami które wychyliły nos z samochodu była Iwona i Grzesiek. Nic ciekawego nie znaleźli. Zjechaliśmy zatem w dół. I oczom naszym ukazało się dziwactwo. Przy skarpie, stało wybudowane okrągłe coś. Wysokie na jakieś 6 metrów, z punktami widokowymi, z malunkami w środku. Było to tak nierealny widok, że uznaliśmy, ze wykonać mogli to tylko Gruzini, albo Rosjanie…. Połaziliśmy po tym ustrojstwie chwilę, i zabraliśmy się za pakowanie do auta.

Lipek: Czegoś tak nierealnego chyba nigdy nie widziałem. Pijany bohomaz nacpanego misia koala w srodku pasma gorskiego… Szok!

Wyprzedziła nas jedna z ciężarówek z rurą. Jechaliśmy chwilę za nią, patrząc, jak na centymetry mieści się w tunelu, na centymetry mija auto z naprzeciwka, które wyprzedza kolejny Gruzin z ułańską fantazją. Albo ułan z gruzińską fantazją…

Po drodze zajechaliśmy jeszcze do twierdzy Ananuri. Aktualna cerkiew nie jest zbyt rewelacyjna, ale stara jest świetna. Ogólnie miejsce na 15 minut, ale Lipek jak zwykle wlazł na wieżę. Jak tylko można na coś wleźć, wysoko, to wlezie…

Lipek: A jak! ;)

Ananuri

Przez jakieś kolejne 100km pogoda nie była zła, ale później, gdy jechaliśmy „autostradą” zaczął padać deszcz.  Wyprzedzaliśmy na trzeciego, czwartego, bez świateł, bez kierunkowskazów… Lipkowi zabrakło jedynie gruzińskiej szabli i konia… po jakimś czasie jednak znużyło go to i zaczął robić to, co reszta auta, czyli przysypiać. W pewnym momencie uznał, że ma dość i posadził mnie za kierownicą. Okazało się, że jazda po gruzińsku jest bardzo zaraźliwa. Jak nie używa się kierunkowskazów to się wygodniej wyprzedza…  Michał doprowadził nas do Wardzi bez jakichś większych problemów, ja też dowiozłem wszystkich w miarę cało. Wardzia jest małą miejscowością… kilka domów przy rzece i kilka rozrzucone po wzgórzach (Lipek: kilka to za duzo powiedziane. Bardziej pasowałoby słowo: trzy). Zajechaliśmy do czegoś knajpopodobnego przy samej rzece, zapytać o nocleg. Przed knajpą stał pop, dwóch kolesi, a na stole leżała dubeltówka, pamiętająca bardzo odległe czasy. Widok ciekawy. Dowiedzieliśmy się, że zanocować możemy w restauracji po drugiej stronie, która została przerobiona na hotel, a u nich możemy zjeść. W hostelu wytargowaliśmy z 30 na 25 lari za osobodobę. Dopiero później uznaliśmy, że trochę zimno jest… Pokoje nie miały ogrzewania. Gospodyni obiecała napalić w kominku a my podreptaliśmy coś zjeść. Sprawy kulinarne pominę, bo nimi zajmuje się Michał, napiszę tylko, że zamówiliśmy 4 szaszłyki, a dostaliśmy 2 miseczki z mięsem, małe – to był jedyny zgrzyt, bo jednak dość mała to była porcja… w czasie naszego pobytu w knajpie, przez drzwi wpadł Czech. I od drzwi  zaczął trajkotać, że my Polacy, a on od 10 dni z 3 polkami jeździ, ryjok mu się nie zamykał, bardziej niż Ninie (Lipek: Nigdy nie sądziłem, że ktoś może gadać więcej od Niny! A tu proszę, Nina odpadła w przedbiegach a Czech nadawał w trzech językach na raz!). Zamówił ziemniaczki i basen. Ja chwilę wcześniej usiłowałem zlokalizować gorące źródła, o których ktoś pisał, ale nie mogłem. Okazało się, że płaci się 2 lari za osobę, dostaje sie klucz do rozpadającej się szopy i tam można się moczyć. Lipek, który pakuje się gdzie tylko może, wszędzie wlezie, wykazał się sceptycyzmem, ale został zignorowany. I słusznie, jak się okazało. Przebraliśmy się, zabraliśmy wino i poszliśmy do rudery.

Ruderobasenobania

A w ruderze, był…. basen, wielkości jakieś 4m na 6m gdzie moczył się Czech, trzy Polki i pop. Woda parowała. Powietrze zimne jak cholera. Rudera taka, że ledwo się trzyma, części dachu brak…. Nie namyślając się długo, wskoczyliśmy do środka i wypiliśmy za Gruzję i za spotkanie i za co było tylko można wypić. Nie da się tego uczucia opisać, kiedy na końcu świata, w rozpadającej się ruinie, siedzisz w basenie z ciepłą wodą, ze dwa razy cieplejszą od otoczenia…

Niesamowite uczucie. Brud, syf, dziury w ziemi, w deskach… a my się pluskamy. Mieszanka języków, polski, czeski, angielski, gruziński…  Dziewczyny od 3 miesięcy podróżują, ostatnio zrywały winogrona w okolicach Telavi, teraz przyjechały tu, wcześniej były na Bałkanach, w Azerbejdżanie i gdzie tylko oczy je poniosły. A my mamy tylko 2 tygodnie urlopu… Zostaliśmy sami, dziewczyny zgubiły buty w potoku, ale je znalazły… a nam został basen i rozpadająca się szopa. Moczyliśmy się dalej i jak już nasze dłonie przypominały dłonie utopca, postanowiliśmy wyjść. Dziewczyny coś marudziły, że zimno, a my z Lipkiem postanowiliśmy wziąć przykład z popa i polewać się gorącą wodą wpadającą do basenu ze szlaucha.

Był to bardzo dobry pomysł. Po tym było nam tak ciepło, że moglibyśmy wracać do hostelu tak, jak wyszliśmy z basenu. Jednak postanowiliśmy się ubrać. W kompletnych ciemnościach, rozświetlanych jedynie światłem 2 latarek wróciliśmy na nocleg (Lipek: Podobno było 7 stopni C :) ). Ja poszedłem grzecznie jak aniołek spać, a Michał z Lipkiem udali się na górę zakupić trochę paliwa rakietowego zwanego czaczą.

Lipek: Czacza nie była zła (10 GEL/litr), ale ta na suprze zdecydowanie lepsza. Dziewczyny dzielnie nam towarzyszyły przy dość ohydnym winie za ta sama cenę – co za strata pieniędzy! Przylazł Czech Mirek, poczęstował swoja Czaczą, posiedzieliśmy sam nie wiem do której, ale poszliśmy w miarę grzecznie spać koło dwunastej.

Dzień VI - Kazbegi (Stiepantsminda)
Gruzja - Wardzia i droga do Batumi przez góry

Zostaw po sobie ślad