Wardzia

Wstaliśmy skoro świt o 8. Doprowadziliśmy się do względnego porządku i wyciągnęliśmy z bagażnika naszego wspaniałego auta stary chleb, a właściwie wyrób chlebopodobny, oraz stare kabanosy. Chlebek był w miarę ok, jak na 2 dni jazdy w bagażniku (albo 3 nie chce mi się liczyć – jak jechaliśmy do Stiepantsmindy to kupiliśmy) oraz kabanosy, kupione też tego dnia. Kabanosy trochę zaszły solą, tłuszczem czy czymś takim, ale zostały szybko umyte zimną wodą (ciepła wyszła wieczorem i do dziś nie przyszła) oraz wytarte krajowym papierem toaletowym. W miedzyczasie przytarabanił się mały kociak i drąc przeraźliwie japę wskoczył na stół. Miękkie serce twarda dupa, czyli Iwona dała sobie porwać jednego kabanosa. Kabanos był wielkości kota mniej więcej… Iwona to przemyślała i wyrwała mu, żeby się nie przejadł, ale ogólnie skoro sobie wywalczył, to dostać musiał. Przyczłapał się starszy człek i oznajmił, że ciepłą wodę zakręcił wieczorem i rano zapomniał ”odkluczyć”. Odkluczenie niewiele dało, bo dalej nie leciała ciepła woda. Pojawiła się szefowa, lekko speszona brakiem ciepłej wody zaproponowała nam herbatę. Chcieliśmy tylko wodę – nalała nam 5 naszych wielkich kubanków wody i zniknęła. My zaś wyciągnęliśmy swoją herbatę, swój cukier i przystąpiliśmy do konsumpcji. W miarę odrobinę podjedliśmy i zebraliśmy się do wyjścia. Zapłaciliśmy za nocleg, a właścicielka sama z siebie oddała nam 20 lari, za brak ciepłej wody – a nawet nie marudziliśmy nic (Lipek: No, troche pomarudzilismy 😉 ). A na zewnątrz zaczął siąpić deszcz… Przejechaliśmy na drugi brzeg rzeki, jakieś 200 metrów na parking przed skalnym miastem. Wynajeliśmy przewodnika za 15 lari. Prawie fajnie, ale przewodnik był dwujęzyczny. Gruziński miał opanowany oraz rosyjski. Nina która stwierdziła, że ni w ząb nie rozumie tego jezyka, została zapewniona przez Iwonę, że będziemy starali się coś tłumaczyć. Ninuś usiłując błysnąć swoim nieznanym rosyjskim zapytała, czy przewodnik jest samochodem (Lipek: zapytala, czy jest maszyną a maszina to po rosyjsku samochód. Sprzedawca biletów zdębiał 😀). Chodziło jej o automatycznego przewodnika, ze słuchawkami… Przewodnik był jednak całkiem żywy i sugerował wjazd na górę autem, lecz nie mieliśmy dodatkowego miejsca i wleźliśmy piechotą. Wardzia to monastyr z 12 wieku, wykuty w skale. Na stałe mieszkało tam około 800 mnichów. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że monastyr jest do około 1500 mnichów, a gdy mieszka ich więcej, nazywa się to lawra. Przeszliśmy się kawałek oglądając jaskinie, a nasz przewodnik do nas się nie odezwał słowem. Właściwie to nawet przy pierwszej jaskini zaproponował, żebyśmy sobie pooglądali, a on nam potem opowie. Stał sobie potem cwaniak pod dachem i czekał aż odpowiednio zmokniemy. Na szczęście pod dachem się trochę rozgadał. Zdziwił się, po co nam przewodnik, skoro po rosyjsku nie umiemy, ale wyjaśniliśmy, że trochę rozumiemy. Okazało się, że wspólnymi siłami rozumiemy wszystko. Nawet Nina z czasem zaczęła łapać o co chodzi.

 

Zostaw po sobie ślad

Podobne wpisy