Kolejny dzień wstaliśmy, zanim wstało słońce. Dusze nasze opanował cień. W sercach naszych gościł smutek i przemożne pragnienie powrotu do łóżek. Niestety, Iwona była pozbawiona serca, i nie pozwoliła nam spać. Spakowaliśmy się, bo musieliśmy się wymeldować i zanieśliśmy bagaże do agencji turystycznej. Zostaliśmy zaprowadzeni na parking obok dworca, do busika. Poza nami, w busiku jechała jeszcze para z Wielkiej Brytanii i parka z Chin. Zapakowaliśmy się do środka i zanim wyjechaliśmy z miasta, większość z nas spała. Chińczycy prowadzą pojazdy tak, ze szkoda pisać – lepiej niż w Indiach, lecz niewiele… Wobec tego spaliśmy słodko, nieświadomi tego, co dzieje się za oknami. Ze względów czasowych, zwiedzić mieliśmy tylko jedna wioskę – mniejszą, lecz położoną wyżej, Dojazd do pierwszej zajął nam około 1,5h. Tam zobaczyliśmy natarczywe sprzedawczynie sprzętów różnych, posiadaczki włosów, których nigdy nie obcinają. Dobrze choć, że myją. Do busika usiłowało się ich wepchnąć jakiś tysiąc, wszelkimi szparami. Dobrze, że kobietka z biletami się dopchała.
E tam, było ich nie więcej niż 10.
Zakupiliśmy bilety i pojechaliśmy w górę, do drugiej wioski. Droga wiodła krętymi drogami, gdzie auta mogły wyminąć się jedynie na zakręcie, przyciskając się z jednej strony do ściany skalnej, a z drugiej balansując nad przepaścią. Strasznie malownicze. Ogólnie pogoda ponownie była pod znakiem szczęśliwych majtek Lipka, czyli chmury, deszcz i temu podobne radości. W pewnym momencie widzieliśmy dwa wypadki – pewnie dlatego, że jechaliśmy w chmurach – widoczność była na 50 metrów. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie. Wysiadłszy przy drugiej wiosce, znów zostaliśmy otoczeni przez tłum kobiet. Zapoznaliśmy się z mapą, i postanowiliśmy ruszać – mieliśmy tylko 4h do powrotu do busika. Widoki były piękne. Tarasy z ryżem były wyraźnie widoczne, wioski przez które szliśmy bardzo klimatyczne, acz nastawione wyraźnie na turystykę. Dziewczyny zainteresował świński łeb, który odrąbany w restauracji zachęcał do spożycia go w jakiejś potrawie. Poszliśmy w górki. Wąskimi ścieżkami, po mokrych kamieniach pięliśmy się w górę. Naszym oczom ukazywało się coraz więcej terenu. Oznakowanie tras, w języku cywilizacji zachodniej praktycznie nie występuje – dlatego do końca nie mieliśmy pewności, gdzie się znajdujemy. Dotarliśmy do grzbietu góry, z którego widać było góry i doliny z drugiej strony – widok zapierał dech w piersiach. Czas gonił, deszcz gonił, więc zebraliśmy się i zeszliśmy w dolinę z której przyszliśmy i w tym momencie Lipek stwierdził, ze w sumie nie doszliśmy do platformy widokowej. Dzielił nas od niej naprawdę niewielki kawałek… wobec czego maniacy turystyki górskiej, mimo moich głośnych sprzeciwów, postanowili zwiedzić pozostałe dwie platformy. Nóżki moje biedne cierpiały gdy pięliśmy się w górę, ślizgając się na mokrej skale, a za każdym zakrętem miałem nadzieję, że to już koniec. W pewnym momencie maleńki buntownik tlący się we mnie dojrzał i wybuchł płomieniem – w związku z tym zbuntowałem się i postanowiliśmy nie wchodzić dalej – padało, były chmury i było nie fajnie – uznałem, że ze szczytu, znad chmur, będzie gówno widać. I zostaliśmy z Niną na niższej platformie. Też było ładnie. Lipki powędrowały w górę. Później twierdziły, że weszły na szczyt i że czekały pół godziny, aż się trochę przejaśni, ale nikt nie jest w stanie tego potwierdzić, a na zdjęciach szczytu nie widać. Pewnie poszli za kolejny zakręt i odpoczywali. My zaś zeszliśmy na dół, skorzystaliśmy z toalety lokalesowej i poszliśmy na parking. Tam siedzieliśmy i słuchaliśmy powrzaskiwań długowłosych kobiet.
Niestety (dla Adama) widoki z platformy były fantastyczne mimo zalegających chmur i mgły. Co jakiś czas biała masa przesuwała się i unosiła, wiec udało się prawie wszystko zobaczyć, choć kawałkami i na raty. Punkt, do którego doszliśmy nazywał się „Thousand Layers to the Haeven” i tak właśnie się czuliśmy :). Na górze spotkaliśmy chińska parę mówiąca po angielsku, pogadaliśmy i porobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia. Bardzo z Iwona żałujemy, że nie mieliśmy więcej czasu – spokojnie można tam spędzić cały dzień spacerując po tarasach i punktach widokowych, a jest przecież jeszcze druga wioska. Jest tak ślicznie, że odważyłem się porównać to do Machu Picchu (maczupikczu) – o niebo łatwiej dostępne a widoki równie zachwycające, choć klimat inny. Mimo zlej pogody to jak na razie to najładniejsze miejsce w Chinach.
W drodze powrotnej ponownie spaliśmy. Gdy wróciliśmy do agencji, zabraliśmy bagaże i za chwilę przyjechała zamówiona taksówka i pojechaliśmy na lotnisko. Wszystko poszło bez przeszkód, lecz byliśmy trochę głodni – mieliśmy jednak nadzieję, że w samolocie dostaniemy taki wypaśny obiadek jak ostatnio. Myliliśmy się okropnie. Dwie byle bułeczki i przeterminowana herbata drastycznie zmieniła nasze zdanie na temat linii lotniczych China Southern…
Po analizie wydaje mi się, że data na opakowaniu jest tutaj data produkcji tak jak kiedyś u nas. Alternatywa jest przeterminowanie wszystkich produktów w samolotach :P
Na miejscu, na lotnisku w Chengdu czekała na nas kierownica, z kartka z naszym nazwiskiem i zawiozła nas do hostelu (ale wypas! Pierwszy raz ktos na mnie czekal na lotnisku z kartka. Jak na filmach ;-) ). Busik opłacił hostel – Changdu Lazy Bones Hostel – http://www.mixhostel.com/index_eng2.htm – REWELACYJNY – rzeczy za free cały tabun, bardzo przyjazna atmosfera, pomocna obsługa a pokoje też niczego sobie. Strasznie polecamy. Na następny dzień zamówiliśmy wycieczkę do Leshan – zobaczyć największego Buddę – i znów trza wcześnie wstać… Przerąbane.
Hostel pierwsza klasa. Fajne pokoje, każde lóżko ma zasłonkę, lampkę i kontakt, ogólnie czysto i miękko. Obsługa po prostu zajefajna!
Okiem Iwony
25.09.2010 – sobota – Guilin
Przez chwilę rano nie padało, ale szybko wszystko wróciło do normy i już po śniadaniu (tosty z serem i „szynką”) lało. Zeszliśmy do agencji i pani, u której rezerwowaliśmy wycieczkę na tarasy zaprowadziła nas do busa. Głupio nam trochę było, że nie wzięliśmy u niej rzeki Li, zwłaszcza, że była tańsza. A po wczorajszych przygodach transportowych mieliśmy też wrażenie, że mogłaby być lepiej zorganizowana. Jechaliśmy bite 2,5 h, pod koniec było już ładniutko, góry, wodospady, dużo zieleni. I oczywiście deszcz i mgła. Po drodze zatrzymaliśmy się kupić bilety (50 Y) i pojechaliśmy na tarasy przy wiosce Dazhai. Sama wioska, jak i okoliczne słyną z tego, że mieszkające tam kobiety nigdy nie ścinają włosów. Panie zresztą opadły nas już przy busie, oferując coś z koszy na plecach (czasem chyba po prostu zaniesienie bagażu, doszliśmy do wniosku, bo niektóre kosze były puste). Włosy mają obwinięte wokół głowy i upięte nad czołem w taki równy kok. Już po wejściu do parku wioska Dazhai malowniczo wkomponowuje się we wzgórza. Na mapie zobaczyliśmy jak chcemy iść (a czas mieliśmy ograniczony niestety z powodu samolotu), po czym oczywiście oznakowania się szybko skończyły i szliśmy sobie tak na pałę, wkurzając się przed każdym nieoznakowanym rozwidleniem. Przeszliśmy wioskę i próbowaliśmy kierować się po prostu w górę. Doszliśmy do miejsca, w którym widok był już super – tarasy ryżowe wyłaniały się z mgły na przeciwległych wzgórzach, naprawdę robiło to wrażenie. Zrezygnowaliśmy z podejścia na szczyt nr 3, bo zalegał we mgle, więc doszliśmy do wniosku, że nie będzie nic widać (a potem żałowaliśmy mocno). W zamian poszliśmy jakąś inną drogą, za górą i w dół, w efekcie czego doszliśmy do punktu wyjścia, ku pewnej naszej konsternacji. Wybraliśmy inną drogę i dojście na szczyt nr 2 (Thousand Layers to the Heaven). Kamienne schodki prowadziły ostro w górę, gorąco nam było mimo padającego deszczu. Nina z Adamem nieco wymiękli i postanowili nie iść na szczyt. Myśmy poszli do góry i po jakiś 15 minutach byliśmy na platformie widokowej. Mimo mgły, widok był cudny. Na górze było dwoje mówiących po angielsku Chińczyków i powiedzieli, że lokalesi mówią, iż tu pogoda zmienia się co chwilę, więc warto poczekać 15 minut, może mgły się rozejdą. Postanowiliśmy poczekać i to była dobra decyzja. Oczywiście nie zrobiło się nagle słonecznie i bezchmurnie, ale mgły faktycznie porozłaziły się na boki i ukazały krajobraz tak piękny, że Grześ porównał to do Machu Picchu. Zrobiliśmy milion zdjęć (oj, będzie sortowania) i podeszliśmy kawałek dalej na szczyt nr 2 skąd widok był jeszcze lepszy, bo w 3 strony na różne tarasy ryżowe.
W środku na dole ścieliła się wioska Dazhai. Ślicznie! Jakby była lepsza pogoda, to naprawdę chyba byśmy szczęki z ziemi zbierali z wrażenia. To tu zaczęliśmy żałować, że nie zaliczyliśmy poprzedniego szczytu, bo mimo mgły pewnie i tak widok robiłby podobne wrażenie. Szkoda, że nas limit czasowy dziś gonił, bo poszwędalibyśmy się tu z chęcią do późnego popołudnia. Ale tymczasem musieliśmy pomału wracać, deszcz rozpadał się jeszcze mocniej w międzyczasie, więc na dole byliśmy już przemoczeni. Adam z Niną czekali koło busa, władowaliśmy się do środka i Nina z ukrycia robiła zdjęcia długowłosym kobietom z Dazhai. Oby wyszły! Drogę powrotną w większości przespałam, do agencji dotarliśmy 17.10, a o 17.30 podjechał taksówkarz, który bezproblemowo i na czas zawiózł nas na lotnisko. Teraz siedzimy w samolocie z nadzieją na jakiś posiłek, bo już nam kiszki marsza grają, a wszelaki ślad po śniadaniu w organizmie zaginął.
Posiłek qrcze! Dali nam 2 suche pseudobułeczki i do tego pogniecione tofu, beznadziejne, zwłaszcza jak się jest głodnym. No trudno.
25.09.2010 – sobota – Guilin –> Chengdu
Na lotnisku w Chengdu czekała pani kierowca z kartką Adam Wroński, więc się Grześ podniecał, że zawsze chciał, by na lotnisku na niego ktoś z kartką czekał. Co prawda nie jego, tylko Adama nazwisko to było, ale zawsze coś .
Hostel Lazy Bone (40 Y/os. w 4 os. dormie) już od wejścia zrobił na nas dobre wrażenie. Zapłacili za naszą taksówkę z lotniska, chłopak w recepcji – Ray był niesamowicie uczynny, opowiedział nam wszystko o wycieczkach, a byliśmy dociekliwi bardzo i niezdecydowani co, jak i kiedy. Pomógł nam w rezerwacji hostelu w Xi’an, a zasadniczo on go telefonicznie zarezerwował i poprosił żeby mieć przez całe 4 dni ten sam pokój (bo przez internet wychodziło, że będą 1 osobę przez 2 dni przerzucać). Kolejny raz byliśmy pod wrażeniem, jak weszliśmy do dormitorium – czyściutko, estetycznie, każde łóżko ze swoją lampką, kontaktem i zasłonką. Łazienka niezła i w miarę całość przestronna. Chłopaki stwierdzili, że chcą tu zostać dłużej. Przymarudziliśmy z pokojem, wyborem wycieczek itp. i w efekcie ostatecznie straciliśmy szansę na zjedzenie czegoś. Na głodniaka idziemy spać.