Wstaliśmy skoro świt, zjedliśmy śniadanie i zostaliśmy zapakowani przez typa w gajerku do busika. Lipki na gajerek mówią jakoś inaczej, ale nie wiem jak – nie po Polsku w każdym razie (gangol). Inny typ w dresie prowadził busika do miejscowości za Guilin, gdzie przekazał nas kolejnemu typowi, w zielonym mundurku. Bambusowe łódki okazały się plastikowymi, stylizowanymi na bambus, ale dało się przeżyć. Pogody już nie. Jako, że Lipek już od 3 dni nosił swoje szczęśliwe majtki z koniczynką, od 3 dni padało.

Szanowny przedmówca raczy mylić się z prawda nie bez udziału świadomości własnej. Ja swoje gacie zmieniłem dzień wcześniej, w związku z czym deszcz był spowodowany majtamy Adasia, który po raz czwarty odwrócił je na druga stronę.

Lipek

Usiedliśmy narodzie, na bambusowe ławeczki, we 4 osoby na łódź, pod daszek – nawet nawet. Niestety, góry były zamglone, deszcz zacinał – średnie warunki do oglądania, ale alternatywy nie było. Mi nawet się widok zachmurzonych szczytów podobał, dodawał tajemniczości, ale zdaje się Lipek ma na ten temat odmienne zdanie, które w uprzejmych słowach zapewne wyjaśni.

Owszem. Pogoda była delikatnie mówiąc nienajlepsza i o ile same widoki były nienajgorsze (pozostawiały wiele miejsca na wyobraźnie ;-) ) to ze zdjęć wyszło wielkie brązowe cos.

Lipek

Płynęliśmy łodzią, oglądaliśmy widoki – skały SA rewelacyjne – taki nasz przełom Pienin, doliną Dunajca, lecz o wiele wyższe. Ogólnie krajobrazy bajeczne; szkoda, że nie było widać więcej – ale i tak warto. Spływ trwał prawie 2h, kiedy zatrzymaliśmy się w przyrzecznej knajpce, na jakieś 30 minut. Mieliśmy tam coś zjeść, ale nie byliśmy głodni.

Gdy wsiedliśmy do łodzi, okazało się, że koniec podróży jest oddalony o 15 minut. Tam nas wypakowano z łodzi i szef w zielonym usiłował się nas pozbyć do małych busików, ale się skończyły. Znaczy został jeden, ale naprawa młotkiem nie przynosiła pozytywnych rezultatów. Deszcz pada, busików nie ma, zima… Po 20 minutach podjechały busiki i zapakowaliśmy się do jednego. Zresztą słowo busik to za wiele – to taki motorek z budą na 12 osób. Ruszyliśmy wąską, błotnistą ścieżką, ścisnięci jak sardynki. Pikanterii dodaje fakt, że by jakoś się mieścić, siedzieliśmy na zamek błyskawiczny – udo Lipka, udo Niny, Udo Lipka, potem nie wiem, ale jakas Kamasutra i ja z Iwoną. Ma ciepłe kolana. Dobrze, że jechaliśmy maksymalnie 20 minut, bo ducha byśmy wyzionęli. Nasz kierowca, czyli nasz aktualny opiekun, przekazał nas „k#?@ie w niebieskim” jak ochrzcił ja Lipek. Niewiasta ta była obsługantka autobusu, zapakowała nas do środka, lecz miejsca siedzące były zajęte. Nie stanowiło to jednak problemu – z bagażnika wyciągnęła krzesełka dla przedszkolaków – różowe i plastikowe i kazała nam usiąść między siedzeniami, na przejściu. Niestety biednemu Grzesiowi nie wystarczyło krzesełka i musiał stać, garbiąc się – autobusy w Chinach są przeznaczone dla osób o wzroście do 170cm max. Grześ gotował się. Bulgotała w nim nienawiść do małych biednych, bogu ducha winnych Chińczyków. Odgrażał się, że będzie robił im krzywdę fizyczną i duchową, a także przeklinał do 17 pokolenia wstecz. Pełen autobus w dalszym ciągu stał, a kobiecie w niebieskim udało się jeszcze 2 tuchtonów dopchnąć. Usiłowała pokazać, że mamy się cofnąć z tymi krzesełkami, ale po tekście Niny „chyba sobie kpisz” ustąpiła. Może nie zrozumiała, ale groźba w oczach wystarczyła. Nie dałoby się cofnąć nawet o centymetr. W końcu ruszyliśmy. Droga upływała przyjemnie, przerywana tylko niecenzuralnymi uwagami Lipka na temat lokalesów, ich organizacji i temu podobnych.

Opiekunka autobusu zdołała zatrzymać się po drodze z jakieś 10 razy i dopchać kolejnych lokalesow. Jeden z nich wcisnął się między mnie a Nine i siedzenie, co minutę wcześniej uznałbym za fizycznie niemożliwe.

Lipek

Autobus malowniczo podskakiwał na wertepach i było wyraźnie miło. Na jednym z wertepów, przedszkolne krzesełko nie wytrzymało mojego radosnego podskoku i skapitulowało. Wylądowałem bezpiecznie na dolnej, miękkiej części pleców i mymłonie Czeszki siedzacej za mna. Ni plecom ani mymłonowi to mocno nie przeszkadzało, wiec wstałem i zacząłem się garbić obok Lipka. Łzy ze śmiechu leciały nam ciurkiem z oczu. Niestety, radość nie trwała długo – kilometr dalej autobus się zatrzymał i „k#?@a w niebieskim” wygoniła wszystkich białasów i część lokalesów. Pewnie nie spodobało się jej zniszczenie mienia ludu i partii. Lipek zakipiał i prawie wybuchł. Wściekły wysiadł z autobusu i ubierając kurtkę przyp&^&$ lokalesowi. Lokales po ciosie w szczękę, utrzymał pozycję stojącą, lecz niewiele brakowało by spadł z 2 metrowej skarpy. Wtedy byłby nokaut techniczny. Niestety, walka została przerwana i przeciwnicy zostali odesłani do innych narożników. Co prawda Lipek twierdził, że to był przypadek, ale przypadkiem trafić lokalesa w szczękę, to jednak mało prawdopodobne. Lokales jeszcze dłuższy czas wyglądał na zamroczonego kucając przy drodze koło swojego tobołka z dobytkiem, z reka na szczece. W tym czasie niebieska policzyła nas i… autobus odjechał. A, i mój taborecik poleciał w krzaki. Staliśmy jak buraki pastewne, przy drodze, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Niebieska zatrzymała jakiś busik i wepchnęła tam lokalnych. Po 20 minutach autobus powrócił pusty i wsiedliśmy do środka. Tym razem mieliśmy miejsca siedzące.

Dojechaliśmy do Yangshuo. Polecieliśmy jak dzikie świnie do banku, by wymienić pieniądze, lecz jak to w opowieściach bywa – spóźniliśmy się 2 minuty. Znaczy byliśmy w innym przed zamknięciem, ale powiedziano nam, że kasę można wymienić tylko w Bank of China. A tam, trafiliśmy o 17:02 i pani olała nas radośnie.

Nie mam pojęcia o co chodzi, ale normalne to nie jest. Prawie przy każdym banku (a całkiem ich tu sporo) jest tabliczka “Exchange” że znaczkiem Yuana i strzałeczkami w dwie strony. W każdym innym kraju oznaczałoby to wymianę waluty, ale nie tutaj. Po wejściu do środka jedyne co można wymienić to uprzejmości polegające na wzruszaniu ramionami i informacje, że wymiany waluty można dokonać w “Bank of China”. Nie pomaga wskazanie na opisana tabliczkę i nazwę banku “Cośtam cośtam Bank of China” (kazdy się tak nazywa).

Lipek

Nie pozostało nam nic innego, jak iść pozwiedzać. Yangshuo, w kawałku dla turystów, przypomina polskie Krupówki. Ta sama chińska tandeta, dużo ludzi, lans itp. Dziewczyny uparły się kupić wachlarze. Po pytaniu o cenę, dowiedzieliśmy się 140, więc wybuchliśmy śmiechem. W każdym razie, kupiliśmy je po 20 – a ja jestem przekonany, że o 50% przepłaciliśmy, ale że dziewczyny chciały, to mają. Następnie poszliśmy do knajpy – Cloud 9 Restaurant – gdzie najpierw dostaliśmy czekadełko – prażoną fasolę, a potem zamówiliśmy supersmaczne dania – wychodząc z restauracji, byliśmy napasieni a Lipka poziom szczęścia pierwszy raz w Chinach przekroczył 10%. Głaskał się po brzuchu mlaskał i ogólnie wykazywał niezwykłe jak na niego podniecenie i ruchliwość.

Przepyszne jedzenie. Wszyscy byli zadowoleni. Kurczak, żeberka, bakłażany no i ryz z warzywami! Lokalne piwo dla każdego, obżarci po sufit zapłaciliśmy ok. 70 PLN za 4 osoby. To jest życie!

Lipek

Wracaliśmy autobusem, który odjechał dopiero po zapełnieniu w 100% – co trochę trwało. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać jak grzeczne misie.

24.09.2010 – piątek – Guilin

Leje. Dalej qrcze leje! Jeszcze śpiący i niezbyt zachwyceni schodzimy na śniadanie, na które czekamy prawie 40 minut. Dobrze, że zeszliśmy z dużym zapasem. Pancakes’y z syropem i jajka – takie sobie. 13-osobową grupą zmierzamy do busa, w którym jest na tyle mało miejsca, że 3 Francuzów siedzi na drewnianej ławeczce bokiem. Bus jedzie długo, wyjeżdża na jakieś zadupia gdzie asfalt jeszcze nie dotarł, lub już dawno zszedł. Trzęsie jak cholera (cieszę się, że to nie ja siedzę na ławeczce), dziury jak po zimie na drodze na Chorzów, albo i gorsze, ale jedziemy do przodu. Nie wiem, chyba po 1,5 h dojeżdżamy do celu, jakiś chopek prowadzi nas dróżką między domami do rzeki. Tu już widać biedę. Chińska wieś wygląda gorzej niż polska, ale w sumie lepiej niż indyjska. Ładują nas do 3 bambusowych łódek, przy czym bambus jest nieco oszukiwany, bo podłoże jest z rurek ale raczej plastikowych. Zajmujemy jedną całą łódkę, dostajemy kapoki i odbijamy od brzegu. Oczywiście ani na chwilę nie przestało padać. Łódka ma silniczek z przyczepioną taką żerdzią jako sterem i daszek. Dowiaduję się od Niny i Adama, że w górach, które właśnie zaczynają się pojawiać kręcono Avatara. No w sumie kształty się zgadzają, przy odrobinie efektów komputerowych mogą stanowić dobrą bazę. Deszcz ma jeszcze jedną wadę oprócz moczenia wszystkiego, powoduje że góry są całe zamglone i widać je mocno fragmentarycznie. Co za pech. Jedno z miejsc, w których pogoda jest naprawdę ważna, a tu leje tak, że nam się z filmami o Wietnamie skojarzyło, lub z Forestem Gumpem – poznaliśmy bowiem różne rodzaje deszczu. Najgorszy był ten zacinający od przodu, bo po 15 minutach mieliśmy całe spodnie mokre. Po kolejnych 15, jak już nie było na nich z przodu suchej nitki, dostaliśmy od pana łódkowego pelerynkę na kolana. No nic, liczą się chęci. Górki po obu stronach rzeki Li były niesamowite, mimo że nie było ich widać w pełnej krasie i tak wyglądały interesująco. Mgła nadawała im tajemniczości, a to, że całe były porośnięte roślinnością (nie dziwię się, przy takich deszczach!) sprawiało, że wyglądały jak jakieś mechate zielone stwory nieziemskie. Zaklinaliśmy deszcz, żeby sobie choć na chwilę odpuścił i żeby wyszło słońce, ale nie było na to szans. Jeśli przestawał – to na 5 minut, a to też raczej nie do końca. Po jakiejś godzinie spływu zaparkowaliśmy łódkę przed jakąś lokalną knajpą, ale my nie jedliśmy, bo nie byliśmy głodni jeszcze po śniadaniu. Potem jeszcze z pół godziny spływu (pogoda bez zmian) i wysadzili nas na drugim brzegu, skąd miał być busik dalej. Miejsce było maksymalnym zadupiem, nawet to wioska nie była, tylko koniec jakiejś gruntowej drogi schodzącej do rzeki. „Busiki” to były takie pojazdy bez drzwi i okien, przewiewne, tyle że z daszkiem i siedzeniami. Jakimś dziwnym trafem wszyscy z innych wycieczek zostali do nich załadowani, a dla naszej 13-ki nie starczyło. Nasz Chińczyk dwoił się i troił, gadał ze wszystkimi, ale najwyraźniej nie było już więcej busików. W końcu jakaś Chinka poinformowała nas, że wszystkie busy pojechały i że mamy poczekać jakieś 20 minut. W sumie to przyjechały nawet wcześniej, jakimś cudem wepchnięto nas do jednego, choć siedzieliśmy metodą „na zamek błyskawiczny” i ruszyliśmy tą drogą. Była jeszcze gorsza od tej, którą dojeżdżaliśmy do rzeki, bo z racji że busik był otwarty, całe błoto chlapało radośnie na wysokość metra. Siedziałam w środku, więc udało mi się nie zostać ochlapaną. Po jakimś czasie przejechaliśmy na drugą stronę rzeki i busik się zatrzymał, Usiłowano nas załadować do autobusu, który miał nas z Xingping zawieźć do Yangshuo. Mnie władowali na plastikowe miejsce koło kierowcy, dostawili plastikowe krzesełka, na których m.in. siedziała pozostała trójka i po jakiś 15 minutach niewiadomych powodów postoju pojechaliśmy. W trakcie podróży ku uciesze wszystkich, z głównym zainteresowanym na czele, plastikowe krzesełko złamało się pod Adamem. Niedługo po tym zdarzeniu, autobus się zatrzymał, kazali wszystkim wysiąść i poczekać na inny. O tyle to dziwne, że autobus się nie zepsuł raczej, bo jechał normalnie, a i po wysadzeniu nas też pojechał w siną dal (hm, chyba nie przez krzesełko? ;p). Wysiadając i przemieszczając się po poboczu, Grześ o mały włos nie zrzucił jakiegoś młodego Chińczyka z 2,5-metrowego muru, bo obracał się z plecakiem i chyba przywalił mu z łokcia. Twierdzi, że niechcący :p. Biedny Chińczyk nie dość, że oberwał, to jeszcze przez kolejne 15 minut (wraz z połamanym przez Adama krzesełkiem) był przyczyną naszej głupawki. Chyba odreagowywaliśmy trochę „przygody” transportowe dnia dzisiejszego. Wszystkim tymczasem komenderowała jakaś Chinka, która poupychała Chińczyków do kilku kolejnych autobusów, aż w końcu przyszła pora na naszą pechową 13-kę. Już bez dalszych przeszkód dojechaliśmy do Yangshuo, ale żeby nie było zbyt dobrze, to spóźniliśmy się 2 minuty (!) do banku na wymianę pieniędzy. Mimo moich błagalnych min i gestów, pan za kratą pozostał niewzruszony, uśmiechnął się jedynie, ale kraty skubany nie otworzył. Ech!
Yangshuo to takie Zakopane w sumie, z odpowiednikiem Krupówek, które jednak tu były o wiele bardziej zawalone kramami z badziewiem wszelakim. Popatrzyliśmy od niechcenia na to i owo, kupiliśmy kartki w końcu, a że Nina chciała też kupić wachlarze, to podeszła do stoiska, no i zaczęło się targowanie. Podane 140 Y skwitowaliśmy parsknięciem i odejściem od kramu. Szybko cena zawędrowała na 70 i 35, ale w Adama wstąpiła iskra targowacza i po chwili juz wachlarze mogliśmy kupić za 20 Y każdy. No to mamy 3 na prezenty, a Nina 4.
No dobra, pora coś zjeść w końcu. Po obejrzeniu kilku knajpek i stwierdzeniu, że tu podają różne dziwne rzeczy, w tym mięso psa, zdecydowaliśmy się na dobrze wyglądającą i w dodatku dysponującą rozbudowanym menu po angielsku oraz Chinką spokojnie zachęcającą do wejścia knajpę Cloud 9. Oj, jakiż wspaniały to był wybór! Na początek jakieś twarde coś (kukurydza? fasola? orzeszki?) na przekąskę. Analiza menu i mamy: ja – żeberka w sosie słodko-kwaśnym (ananas, ogórki chyba konserwowe, pomidorki), Grześ – bakłażan z różnymi warzywami i w sosie na ostro, Nina – kurczak w takich jakby płaskich pierożkach z glazurą z cytryny, Adam – nie wiem jak to nazwać, ale wieprzowina w cieście zapieczona razem z jakimiś warzywami. Do tego ryż zapiekany z warzywami i piwo. Jak zaczęli to po kolei przynosić, a my próbować, to zapanował ogólny zachwyt i nawet deszcz wydał się mniej wkurzający niż dotychczas. Dla Grzesia to był obiad nr 1, ja waham się między wczorajszym a dzisiejszym, ale z pewnością sposób podania, różnorodność tego co zamówiliśmy oraz zbiorowy zachwyt, postawią wysoko poprzeczkę następnym posiłkom. Na koniec dostaliśmy jeszcze arbuza – równie smakowitego jak reszta. Całość 140 Y, czyli po jakieś 16 zł na głowę. A obżarliśmy się na full.
Pospacerowaliśmy sobie w kierunku autobusów i wsiedliśmy w jakiś do Guilinu, który zgodnie z dzisiejszą tradycją transportową, zanim zawiózł nas gdzie trzeba, to jeszcze z 3 razy objechał Yangshuo szukając większej ilości chętnych na transport.

Iwona

Zostaw po sobie ślad