2012-04-10 Guanajuato
Bez większych problemów wciągnęliśmy śniadanie i taksówką udaliśmy się na dworzec autobusowy. Zakupiliśmy bilet na autobus 2 klasy – 80 peso (Ninie szkoda było 30 peso na 1 klasę)
Bilet na pierwszą klasę kosztował 98, zaoszczędziliśmy 3 x 18 = 56 czyli przynajmniej na 2 duże lody!
i ruszyliśmy z pewnym opóźnieniem w drogę. Autobus zatrzymywał się wszędzie, gdzie tylko się dało, łącznie ze skrzyżowaniami, by zabrać lub wypuścić pasażerów. Ale niech Jej będzie, za zaoszczędzoną kasę będzie mogła sobie kolejnego loda kupić. Z San Miguel de Allende jechaliśmy do Guanajuato bardzo malownicza drogą, wyglądającą trochę jak skalista pustynia z wieloma punktami zielonych drzew lub kaktusów. Trawy brak. A do tego głębokie, na czasem nawet 200 metrów, parowy.
Z dworca autobusowego udaliśmy się do hostelu. Co prawda nie do tego, który wybraliśmy, bo tam nie dało się ponoć dojechać, ale jakiegoś innego. W LP opisanego jako extreme basic. I taki właśnie było
Niby łóżka były, ale nie wiem kiedy zmieniana pościel, łazienka taka, że zrobiliśmy sobie dzień brudasa, a co do kuchni to meksykańskim zwyczajem zjedliśmy na mieście
A od razu krzyczałem, że się rozpasałem i w noclegowni dla bezdomnych nie chce sypiać! To nie, nikt mnie nie słuchał.
Miejsce w dormitorium na 9 osób było po bodaj 120 peso. Guanajuato jest bardzo fajną miejscowością. +10 do fajności dodaje jej fakt, że jest starą górniczą miejscowością, przerytą podziemnymi korytarzami. Tak naprawdę, to pod miastem znajduje się pewnie tyle samo ulic, co na powierzchni, przynajmniej w rejonie historycznego centrum miasta. Można wejść pod ziemię i z godzinę nie wychodzić. Pod ziemią są skrzyżowania, rozjazdy, parkingi – słowem świetny kopalniany klimat. Na powierzchni zaś klimat też jest ciekawy. Wąskie uliczki, drogi górę, w dół – idziesz i nie wiesz, gdzie wyjdziesz. Domy są bardzo kolorowe, umieszczone na wzgórzach – co powoduje, że użyję znów słowa które używam tu bardzo często – malownicze miejsce. Jako, że nie mamy za wiele czasu na zwiedzenie miasta, zakupiliśmy za 120 peso wycieczkę objazdową
I ja ją wynalazłam, znaczy się wycieczkowy kiosk. Sama wycieczka zawierała atrakcje, które chcieliśmy odwiedzić i biorąc pod uwagę ilość czasu, które musielibyśmy poświęcić, żeby znaleźć transport itp. bardziej opłacało się zainwestować w wycieczkę. Szkoda, że nie rozumiemy po hiszpańsku, gdyż wycieczka była z przewodnikiem, który mówił dużo. I być może ciekawie
A kto to wymyślił? Komu pokłony oddawać? No? No? Ani słowa o mnie, jak zwykle!)
Zostaliśmy najpierw zabrani busikiem (ze standardowym poślizgiem 45 minut) do muzeum mumii.
Ponad wiek temu mieszkańcy Guanajuato odkryli, że w ziemi znajdują się zakonserwowane ciała. Czy to za sprawą wysokości, czy też suchego klimatu, który wysuszał ciała, możemy teraz podziwiać prawdziwe mumie. Muzeum jest dość makabryczne, nie polecam go osobom o słabych nerwach, szczególne wrażenie robią mumie dzieci. Mumie dorosłych też potrafią wzbudzić lęk, strach, obrzydzenie. Oczywiście, jeśli ktoś jest bardziej delikatny. Za sprawą mieszkańców Meksyku, w muzeum panuje atmosfera prawie fiesty – dzieci biegają, dorośli śmieją się, robią sobie zdjęcia mumiami. Jakoś tak… śmierć zostaje oswojona. Nawet Nina, która twierdziła, że będą jej się śniły, nie krzyczała później w nocy
Chcąc prowadzić odpowiedzialną turystykę chłopaki grzecznie przeczytali, czego nie wolno robić w muzeum. Nie wolno fotografować. W związku z tym pochowaliśmy swoje aparaty i poszliśmy zwiedzać. Okazało się, że Meksykanie mają w d… zasady i robią zdjęcia wszystkiemu co się rusza i nie rusza, czyli mumiom. Z fleszem również. W związku z tym też pstryknęliśmy kilka fotek. Bez flesza
W sumie warto zauważyć, że większość starszego pokolenia, w szczególności żeńska część społeczeństwa meksykańskiego, od mumii różni się w sposób znaczny.
Następnie zostaliśmy zabrani do kopalni srebra Valenciana, gdzie za 35 peso zeszliśmy na dół piechotą, zwiedziliśmy i wyszliśmy. Wszystko w niecałe 30 minut
Oczywiście był też górniczy przewodnik, który nie mówił po angielsku. Towarzystwo zapytało się, czy umiemy po angielsku, na naszą odpowiedzieć – tak – myśleliśmy, że będą nam tłumaczyć. Owszem tłumaczyli: hand work, silver, gold. Mogli sobie darować.
Ludzie chcieli być mili, a ta marudzi. Zero uprzejmości. może to dlatego, że jest gnomem i jak dla gnoma za płytko jeszcze zeszliśmy.
Po Wieliczce i kopalni GIODO, gdzie nas Lipki zabrały, ta była jakaś taka… mała, płytka… jak jakaś głębsza piwniczka na wino.
Oczywiście zostaliśmy też zaciągnięci do sklepu, by zakupić pamiątki, w ramach promocji „tylko dziś, specjalna cena dla Ciebie!”. Nie z nami takie numery – po Indiach to my ich możemy handlu uczyć… Więc wyszliśmy na zewnątrz i oglądaliśmy bardzo miły kościółek.
Obok było jeszcze muzeum tortur, ale ja już tyle takich widziałem, że nie chciało mi się wchodzić. Reszta wycieczki też nie była zainteresowana. Następnie jeszcze jeden sklepik, tym razem ze słodyczami i znów zostali bidulki zignorowani.
Po tym zostaliśmy zawiezieni na punkt widokowy.
Punkt widokowy był fajny. Wiało, padało, ale widok był super. Właśnie deszcz spowodował, że zebraliśmy się w drogę powrotną. Jeszcze tylko objazd podziemnymi drogami (doczytałem, że to są koryta rzeki, które po postawieniu tamy zostały przekształcone w ulice) i zostaliśmy wysadzeni niedaleko hostelu.
Zjedliśmy kolacyjkę pod drzewem (i parasolem, bo padało). Ninusiowi zachciało się zupy azteckiej i dostała taką, że uszkami Jej szło. Noskiem też. I pociła się, choć dość chłodno było
Ale zjadłam! Zamówiłam też czekoladę, ale po smaku zgadywałabym, że to raczej nesquik. Zdjęć nie ma bo byliśmy głodni.
Moja zupa kukurydziana była smaczna, aczkolwiek smakowała trochę jak zupa mleczna z płatkami kukurydzianymi, rozmemłanymi. Poszliśmy do hostelu i prawie grzecznie poszliśmy spaci.
2012-04-10 Guanajuato
Wpis krótki, gdyż większość rzeczy o Guanajuato napisałem wczoraj. Dziś mieliśmy dogrywkę, pieszą wycieczkę po mieście. W sumie plusem wczorajszej wycieczki busem było to, że zobaczyliśmy te punkty miasta, które mieliśmy w planie. Tak więc dziś Ninuś postanowił być wspaniałomyślnym ciasteczkiem i wyłączyła budzik. I co dziwniejsze, sama obudziła się po 9. To strasznie nietypowe. Może było to spowodowane małą rewolucją pokarmową, która dopadła ją w nocy. A mówiłem, nie chwal dnia, przed zachodem słońca. W każdym razie spała grzecznie jakieś 4h dłużej niż zawsze. I nie budziła uczciwych ludzi.Spakowaliśmy się i zostawiliśmy plecaki na recepcji
Tu nastąpiła zabawna sytuacja, gdyż nie mogąc się porozumieć po angielsku poszłam do pani z translatorem. Pani długo patrzyła w mój telefon a później zaczęła się śmiać i pokiwała głową. Dodała też coś, co niestety zrozumiałam później – otóż okazało się, że translator przetłumaczył, że chcemy zostawić plecaki na 14 lat a nie do 14 godziny. Grunt, że się dogadaliśmy.
I w długą! Znaczy na śniadanie. Nawet nie było daleko, drugie drzwi na lewo z hostelu wciągnął nas właściciel. Mieliśmy Z Michałem ochotę na tortas, czyli kanapki. I nawet były. Jakieś 22 peso za bułę na ciepło, z mięchem, serami innymi dodatkami. Smaczyste i syte. Nina wzięła quesadille i nawet się dogadała, ze chce je same, bez dodatków. Sam ser w środku. Sprytny robal
Po nocnych i porannych rewolucjach żołądkowych – chyba wczorajsza pseudoczekolada – robal bał się co innego jeść. A Marty quesadille i tak są lepsze. Te były wyjątkowo takie sobie, jak to Michał skomentował: w Twoim stanie węgielek Ci nie zaszkodzi.
Po śniadanku na kopytkach zaczęliśmy zwiedzać miasto. Niefartownie trafiliśmy na drogę wijącą się w górę i żona mi w połowie drogi odmówiła współpracy. Jakieś teraz nietrwałe modele żon robią. Zadecydowała, że wracamy w dół
W ogóle ile oni mają tutaj owoców, a w szczególności truskawek… wszędzie truskawki, a ja nie dość, że boję się ameby to jeszcze nie specjalnie mam ochotę spędzić całą podróż w toalecie więc z wielkim bólem serca tylko oglądałam te owocki…
Dzięki temu mieliśmy możliwość poszlajania się po podziemnej części miasta. Mi podobało się bardzo, Michał marudził, że śmierdzi. Przesadzał, piesek francuski. Śmierdziało tylko w jednym miejscu. Na dworzec autobusowy dojechaliśmy przed czasem, ale tym razem nie była to zasługa Ninusia, po prostu chcieliśmy być wcześniej, a nie mieliśmy już co do roboty w mieście. Przynajmniej na dworcu był internet. W cholernym autobusie pierwszej klasy już nie. Uważam to za skandal jakbym znał hiszpański, to bym się odwołał! Albo spróbował. W sumie Nina ponoć już hiszpański umie, więc może by ją wysłać? ;>
Sama mam ochotę coś do nich napisać, bo:
1. Kanapka była jakaś mała,
2. nie było w zestawie orzeszków,
3. Fotele jakieś dłuższe niż szersze – jakby Meksykanie byli wyżsi niż grubsi,
4. Własnego monitorka niet,
5. Internetu niet,
6. Kierowca nie przedstawił się,
7. I w ogóle ten do San Miguel de Allende był lepszy!)
Teraz jesteśmy już u Marty i jutro spadamy w kierunku domu.