2025 Chile i Argentyna2025-04-27T13:59:08+01:00
Countries
702, 2025

Yerbas Buenas – petroglify na pustyni Atacama[Chile 2025]

🛣️ Droga z Magic Bus do Yerbas Buenas – góry, pustynia i mleczne niebo

Po opuszczeniu Magic Busa ruszyliśmy w stronę Yerbas Buenas.
Trasa tym razem łatwa – asfalt, równo, spokojnie. Żadnych dziur, żadnych niespodzianek. Idealna droga na spokojną przejażdżkę.
Ale krajobrazy… zupełnie inne niż wcześniej.

Po jednej stronie niskie wzgórza i pustynne doliny, po drugiej majestatyczne góry w oddali. Ich kontury rysowały się wyraźnie, jakby ktoś je narysował miękkim ołówkiem. Na horyzoncie – surowe, postrzępione szczyty, bledsze niż zwykle przez niezwykłe światło.

Bo pogoda tego dnia była… dziwna.
Nie padało, nie było słońca. Całe niebo pokryte było jasnymi, rozproszonymi chmurami.
Światło miękkie, jak przez filtr.
Było bardzo jasno, ale bez cieni. Wszystko wyglądało jakby trochę nierzeczywiście – trochę jak scena z jakiegoś filmu science fiction o podróżach międzyplanetarnych.
Nie było upału, nie było zimna.
Po prostu… idealne warunki na spokojne zwiedzanie.

🏞️ Yerbas Buenas – kraina prehistorycznych petroglifów

Dojechaliśmy do stanowiska Yerbas Buenas.
Na wjeździe mały budynek – kasa, cień pod daszkiem, kilku lokalnych opiekunów terenu. Opłata za wejście? Symboliczna. Nie więcej niż kilka złotych od osoby.
Parking prawie pusty – jedno samotne auto, i my.

Wysiedliśmy, rozciągnęliśmy nogi, dzieci od razu zaczęły biegać wokół samochodu. Krzyś wyciągnął swojego ajfona (spadek po tacie he he – jest hierarchia dziobania) i dumnie dokumentował naszą wyprawę.

Ruszyliśmy w stronę wzgórza, po wydeptanej ścieżce.

Trochę historii:
Yerbas Buenas to jedno z najcenniejszych stanowisk sztuki naskalnej w Chile.
Petroglify powstawały tu przez wieki – od czasów pradawnych kultur Atakameños, pasterzy i myśliwych, aż po późniejsze wpływy inkaskie.
Miejsce było ważnym punktem na pustynnych szlakach handlowych – coś jak starożytne skrzyżowanie autostrad.
W skałach zapisano życie: lamy, guanako, lisy, kondory, postacie ludzkie, a także symbole słońca, roślinności, rytuałów.

To nie było muzeum za szybą.
To było coś żywego – dotykalnego.
Historia, którą można było znaleźć własnymi oczami w pęknięciach i zagłębieniach skał.

🧗 Wspinaczka po historii – zwierzęta, postacie i… tajemnicza małpa

Wspinaczkę zaczęliśmy ostrożnie. Skały były nierówne, miejscami ostre, miejscami wyślizgane od wiatru i piasku. W sumie nie – nie wyślizgane – tylko tak wyglądały. Były chropowate więc poślizgnięcie byłoby wyczynem. Co innego wywalenie się i rozbicie nosa. Nie było żadnych barierek, szlaków czy tabliczek „Tędy droga”. Trzeba było samemu szukać najlepszego przejścia – trochę jak eksploratorzy na dzikim zachodzie. I o to chodzi!

Krzyś od razu ruszył przodem. Energiczny, jakby go ktoś nakręcił.
„Tato, ja pierwszy znajdę rysunek lamy!” – krzyknął i pognał pod górę, omijając większe głazy zgrabnie jak kozica (albo przynajmniej próbując). No ciężko byłoby to znaleźć, bo tu lam nie ma, ale nie chciałem gasić zapału…
Tomek początkowo ostrożnie stawiał kroki, ale szybko dał się ponieść emocjom. Jak tylko zobaczył, że Krzyś coś znajduje, od razu zaczął biegać od skały do skały, wołając: „Patrzcie! Dinozaur!” (w sumie to jak 2 dinozaury szczepione zadkami…

Dla Tomka każda większa figura zwierzęcia była automatycznie dinozaurem. Lama? Dinozaur. Lis? Dinozaur. Kondor? Dinozaur-latający.

Nina nagrywała wszystko kamerką. Uwieczniała moje próby wdrapania się na skały, oraz dzieciaki, które z dziką radością wyskakiwały zza kolejnych głazów, prezentując swoje „odkrycia”. Normalnie rośnie nam vlogerka. tylko kto to obrobi później…

Co chwilę ktoś wołał: „Mam coś!”, a potem cała czwórka zbierała się wokół jakiegoś kawałka skały, próbując odczytać historię sprzed tysięcy lat.

I wtedy… znaleźliśmy małpę.

Wyryta dość wyraźnie na jednym z większych kamieni, tuż przy ścieżce.
Rysunek przedstawiał małpę – z podkulonymi nogami, długimi rękami i charakterystycznym ogonem.

W miejscu, gdzie małp nigdy nie było.
Wśród suchych dolin, skał i pustyni. Małpa w Yerbas Buenas to jedna z największych zagadek tego stanowiska.

Badacze są zgodni: w Atacamie nie żyły naturalnie małpy.
Najbliższe ich siedliska znajdują się setki kilometrów dalej, w wilgotnych lasach Amazonii lub na północnym wybrzeżu Peru.
Najprawdopodobniej postać małpy pojawiła się w wyniku kontaktów handlowych – ludzie na pustyni znali opowieści o dżungli, o dalekich, zielonych krainach, i w wyobraźni przenosili te historie na skały.

Krzyś był zachwycony.
Stanął przed rysunkiem i z miną pełną powagi powiedział:

„Tato, patrz! Małpa ninja! Pewnie przybyła tutaj tajną misją!”

Tomek oczywiście zaraz podchwycił:

„Albo to małpo-dinozaur!”

Masakra. Skąd my te dzieci wzięliśmy. Albo po kim to mają…


📸 Rodzinne kadry i polowanie na ukryte petroglify

Spacerowaliśmy między skałami jeszcze długo.
Każda skała, każdy większy kamień mógł kryć kolejne rysunki. Trzeba było mieć oczy szeroko otwarte.

Krzyś wciąż szukał lam („To na pewno lama, tato, widzisz, ma takie szyję jak żyrafa!”), a Tomek wciąż rozpoznawał nowe „dinozaury”.
Dzieciaki zrobiły sobie nawet małe zawody: kto znajdzie więcej zwierząt w ciągu minuty. (Krzyś wygrał, ale Tomek twierdził, że i tak „jego dinozaury były większe”).

Nina rejestrowała filmiki: jak Krzyś udaje guanako, z , jak Tomek wspina się na niewielką półkę skalną, próbując dorównać starszemu bratu.

Zatraciliśmy poczucie czasu.

Słońce nadal chowało się za mlecznym niebem, temperatura była idealna. Nie było pośpiechu, nie było innych ludzi. Byliśmy tylko my, wiatr i historia zaklęta w kamieniach.

W pewnym momencie Nina spojrzała na zegarek i powiedziała: „Ej, my tu już ponad dwie godziny błądzimy!”


A ja pomyślałem:


I dobrze.

Bo to właśnie o takie chwile chodziło w tej podróży.

🛻 Drugie stanowisko i dziwne, kosmiczne odgłosy

Wróciliśmy do auta, ale jeszcze nie kończyliśmy zwiedzania.
Około kilometra dalej znajdowało się drugie stanowisko petroglifów – mniej znane, mniejsze, ale równie ciekawe.

Po krótkiej jeździe zatrzymaliśmy się na parkingu.
Wysiedliśmy, ruszyliśmy w stronę skał.
I wtedy – usłyszeliśmy.

Dziwne dźwięki.

Przeciągłe ryki i chrapnięcia.
Brzmiało to jak coś pomiędzy lwem, chorym osłem, a odkurzaczem.
Wszyscy zatrzymaliśmy się jak wryci.
Nina spojrzała na mnie, ja na Krzysia, Krzyś na Tomka. Tomek na dinozaura. dinozaur na nikogo, bo go nie było.

Tomek szepnął: „Tata, to kosmici?” – i przez chwilę nikt nie zaprzeczył.

Ostatecznie uznaliśmy, że najprawdopodobniej to osły pasące się gdzieś dalej, ale przy tej akustyce pustyni naprawdę łatwo było sobie wyobrazić wszystko.
Zwłaszcza w miejscu pełnym pradawnych rysunków i ukrytych historii.

702, 2025

Valle del Arcoiris – Kolorowa Dolina w Atacamie [Chile 2025]

🛻 Jazda do Valle del Arcoiris – czyli jeszcze się chce

Dzieci miały już swoją rutynę – wpakował się na tylne siedzenie i odpalił audiobooka. Tomek też się wciągnął – więc mieliśmy ciszę. Cudowną, pustynną ciszę w aucie. Oczywiście poza słowami lektora…

Ruszyliśmy. do Valle del Arcoiris było już blisko. Kolejny plus samodzielnej organizacji podróży. Jedziemy gdzie chcemy i kiedy chcemy. A jak blisko jest coś ciekawego – to można tam zajechać.

Droga była przyjemna – równo, pusto, widoki fajne.
Pustynia, wzgórza, na horyzoncie jakieś góry. Niebo mleczne, słońca przebłyskiwało przez chmury i było ciepło, ale bez przesady. Idealne warunki do jazdy.

🌊 Przeprawy przez strumienie – test dla auta i nerwów

Asfalt skończył się jak ręką odjął.
Szutrówka niby dobra, ale co chwila – strumień.

Pierwszy przejazd – mały plusk, łatwizna.
Drugi – głębszy, trochę więcej chlupania.
Krzyś patrzył, czy dobrze jadę i rzucał komentarze w stylu:

„Możesz szybciej, ale nie za szybko, bo zachlapiesz szybę.”
Profesjonalista od jazdy terenowej z tylnego siedzenia. Raz prowadził auto i już ekspert.

Tomek za to bardziej emocjonalnie:

„Tata, dawaj!”

Nina tylko zamykała oczy.

Nie powiem, przy niektórych strumieniach naprawdę cieszyłem się, że mamy wyższe auto.
Jakbyśmy jechali normalnym osobowym, pewnie byśmy suszyli buty na dachu.

🌈 Valle del Arcoiris – kolory, które nie wyglądają jak Photoshop

Dojechaliśmy w końcu do Valle del Arcoiris.
Nazwa brzmi pięknie – Dolina Tęczy – i, szczerze mówiąc, trochę się bałem, że to będzie jedno wielkie rozczarowanie. Planując podróż oglądaliśmy zdjęcia i twierdziliśmy, że kolory tam są „podciągnięte”.

Wiecie jak to jest – na Instagramie wszędzie kolorowe cuda, a potem w rzeczywistości szara skała z wyblakłym napisem „atrakcja”.

Ale tutaj było inaczej.

Pierwsze, co rzucało się w oczy: kolory.
Żywe, wyraźne, aż człowiek się zastanawiał, czy to nie jakaś zbiorowa halucynacja od słońca.
Czerwone ściany skalne jakby pomalowane czerwoną farbą, paski zielone jakby ktoś wziął szmaragdową kredkę, biały gips przecinający wszystko niczym zmrożona rzeka.
I wszystko rozrzucone totalnie chaotycznie, jakby natura zapomniała się w połowie malowania.

Pierwsze reakcje naszej ekipy:

Krzyś z okna samochodu:

„Ej, wygląda jakby tu ktoś rozlał farby.”

Tomek bardziej praktycznie:

„Albo jakby się wielki lodowy tort rozpuścił.”

I się oblizał…

Wyjęłem telefon i od razu zaczęła pstrykać zdjęcia, a Nina patrzyła i myślała tylko jedno:
No dobra, jednak nie ściemniali.

Geologia dla kumatych (czyli dla nas w wersji turbo skróconej):

  • czerwony kolor to utlenione żelazo,

  • zielony – minerały z miedzią,

  • biały – sole i gips,

  • cała dolina powstała miliony lat temu, kiedy ziemia miała zły dzień i zaczęła składać, rozciągać i pękać warstwy skalne jak stary dywan.

Czy rozumieliśmy wszystkie procesy geologiczne?
Nie.
Czy było pięknie?
Było.

A co najważniejsze – nie było tłumów.
Zero wycieczek, zero selfie-kijków.
Tylko my, pustynia, skały i kolory, których nawet Photoshop by się nie powstydził.

Zatrzymaliśmy się oczywiście co pięćdziesiąt metrów.
Bo co zakręt – nowa panorama, nowe kolory, nowe „Ej, zatrzymaj się, tu jest jeszcze lepsze zdjęcie!”.
Ja biegałem z aparatem, Nina nagrywała vlogaska, Krzyś szukał najlepszego punktu widokowego, a Tomek – wiadomo – kombinował, czy któraś skała nie nadaje się do wspinaczki.

Atmosfera?
Luz, spokój, i to fajne uczucie, że naprawdę jesteśmy gdzieś, gdzie nie dociera każdy turysta.

🚁 Dron i rozbijanie kamieni

Pośrodku doliny zatrzymaliśmy się, rozprostowaliśmy kości.

Krzyś od razu podbiegł do mnie i zaczął komentować:

„Tata, jak chcesz zrobić fajny film, to musisz lecieć nisko i blisko skał!”
Bo przecież jedenastolatek wie lepiej. No ale dobra – przyjąłem cenne uwagi.

Rozkładam drona, baterie, kontroler, Krzyś mi sekunduje jak profesjonalny technik naziemny.

W tym czasie Nina z Tomkiem postanowili „eksplorować teren” – czyli łazili po okolicy z telefonami, robiąc zdjęcia wszystkiemu, co wyglądało w miarę „dziko” lub „cool”.

Tomek po pięciu minutach eksploracji znalazł swoją misję: kamienie (no dobra, ja mu podpowiedziałem…).
Bo co jest lepszego dla siedmiolatka niż duży głaz i kilka mniejszych kamieni do tłuczenia?
Wziął jeden, zamachnął się, huknął – i kawałek skały odpadł.

Tomek, rozradowany:

„Tato! Rozwaliłem! Jestem jak prawdziwy archeolog!”

Ja w myślach: „No jasne, Indiana Jones od siedmiu boleści”

Na szczęście żadnych zabytków tam nie było – same zwykłe skały.
Więc Tomek mógł bezkarnie kontynuować swoją karierę niszczyciela pustynnych głazów.

Dron poszedł w powietrze.
I tutaj muszę przyznać: z góry Valle del Arcoiris wyglądało jak coś nie z tej ziemi.
Te pasma czerwieni, zieleni, bieli – nie do oddania aparatem.
Tylko z góry widać było, jak natura naprawdę „poszalała” z tym krajobrazem.

Krzyś oczywiście cały czas stał za mną i komentował:

„Tata, leć bardziej w prawo! Tam są lepsze kolory!”
„Nie, nie tak wysoko, bliżej ziemi!”
„O! Teraz super, nagrywaj!”

Mały reżyser dronowych ujęć.
Mógłbym mu spokojnie oddać kontroler i iść na kawę.

Po około 20 minutach lotu, miliona zdjęć i kilku okrzyków radości Tomka („Tato, znalazłem meteor!”), Nina zaproponowała Krzysiowi, żeby znów poprowadził auto.

No, tu już byłoby gdzie się rozbić, ale Nina znana jest ze swojej fantazji… więc pojechali. Tomek został, uznając wyraźnie, że chciałby przeżyć jeszcze trochę.

Pojechali kawał drogi, z drona ich nie widziałem, aż zacząłem się martwić.

Szczególnie, że nie wiem, czy Nina zostawiła testament.

Jednak wrócili, nic nie trafili autem, Krzyś podobno nawet sam zawrócił oraz rozpędził się do 60km/h.

Ze śmiercią w oczach.

🧡 Osioł na drodze – nasz najlepszy kolega

Wracaliśmy powoli doliną, kiedy nagle na drodze pojawił się osioł.
Sam jeden, spokojnie stojący jakby czekał na stopa.

Krzyś z tyłu:

„Ej, tato, zatrzymaj się, musimy go poznać!”

Jakbym był złośliwy, to bym napisał, że ciągnie swój do swego, ale przecież nie będę złośliwy.

No to zatrzymałem.

Otworzyliśmy szybę, a osioł bez zbędnych ceregieli wsadził łeb do środka auta.
Zero strachu, zero stresu.

Po prostu: „Dzień dobry, jestem osłem. Głaskajcie mnie.”

Tomek nie mógł się powstrzymać i chciał wykonać polecenie.
Krzyś też, choć trochę bardziej z dystansem:

„Okej, ale tylko głowa, żeby nie pogryzł.”

Nina oczywiście pstrykała zdjęcia jak opętana, żeby mieć dowód na tę absurdalną sytuację.

Ja natomiast próbowałem trzymać nogę na gazie w razie, gdyby osioł uznał, że warto by się wprowadzić do naszego samochodu.

Po kilku minutach pożegnaliśmy naszego nowego przyjaciela.
Ruszyliśmy dalej – a tam, kilka zakrętów dalej, całe stado osłów.
Spacerowały powoli, w ogóle się nami nie przejmując.
Miałem wrażenie, że jeśli bym się zatrzymał na dłużej, to mielibyśmy jeszcze trzech pasażerów na gapę.

🦙 Stado guanako – prawdziwi mistrzowie pustynnej elegancji

Kiedy myśleliśmy, że już nic nas dzisiaj nie zaskoczy – zobaczyliśmy stado guanako.
Nie jedno, nie dwa – całe stado.

Stały sobie na lekkim wzniesieniu, przy drodze, majestatycznie, z nosami w górze, jakby ktoś im kazał pozować do zdjęcia reklamowego Atacamy.

Krzyś pierwszy zauważył:

„Ej, te lamy są jakieś inne!”

Tomek:

„To są lamy z wyższej półki!”

Nina, która oczywiście wiedziała lepiej, wyjaśniła, że to guanako – dzikie kuzynki lam.
Mają bardziej smukłą sylwetkę, są szybsze i… bardziej nieprzewidywalne, jak się je za blisko podejdzie.

W sumie to mogą też być Wikunie, ale nie znam się.

Zatrzymaliśmy się, wzięliśmy aparaty, telefony i zaczęło się polowanie na idealne zdjęcia.

Guanako wcale nie były takie płochliwe, jakby można było się spodziewać – patrzyły na nas chwilę, oceniły, że nie wyglądamy na niebezpiecznych i spokojnie pasły się dalej.

Tomek podsumował widok najlepiej:

„No dobra, to już oficjalnie najlepszy dzień ever.”

Po chwili obserwacji ruszyliśmy dalej, zostawiając guanako w ich pustynnym królestwie.
A dzieciaki przez pół drogi do miasta jeszcze przeżywały, jakby zobaczyły niedźwiedzie polarne na Saharze.

Oczywiście w międzyczasie leciał audiobook…

🍽️ Obiadokolacja i basen – zasłużone lenistwo

Do San Pedro wróciliśmy głodni jak nigdy.
Auto zaparkowane na szybko, poszukiwanie knajpy, błądzenie po mieście, bo to nie może być pierwsza knajpa jaka była w zasięgu wzroku.

Nina uparła się na jakąś specjalną, więc poszliśmy.

Menu bez niespodzianek:

  • Dzieciaki: pizza.

  • Nina: coś zdrowego, bo zdrowie. Dlatego wzięła jakąś kanapkę z łososiem. I majonezem…

  • Ja: Coś eksperymentalnego, co okazało się też kanapką, z jajkiem sadzonym, guacamole, pomidorami, sałatą i wieloma rzeczami które nie wiem czym były, ale weszły.

Po jedzeniu decyzja była jedna: wracamy na basen.

Hotel, szybka zmiana ciuchów, trampki w kąt – i wszyscy do basenu.
Woda zimna jak diabli, ale dzieciaki wskoczyły bez zastanowienia.

Krzyś robił zawody, kto dłużej wytrzyma pod wodą.
Tomek próbował chlapać wszystkich dookoła.
Ja wszedłem do basenu, patrzyłem na ciemniejące niebo i udawałem, że jest mi super ciepło.

Wieczorem patrzyliśmy na niebo.
Nie było żadnych wielkich rozmyślań.
Po prostu było dobrze.
Cicho, spokojnie, normalnie.

Przejdź do góry