2025 Chile i Argentyna2025-04-27T13:59:08+01:00
Countries
702, 2025

Yerbas Buenas – petroglify na pustyni Atacama[Chile 2025]

🛣️ Droga z Magic Bus do Yerbas Buenas – góry, pustynia i mleczne niebo

Po opuszczeniu Magic Busa ruszyliśmy w stronę Yerbas Buenas.
Trasa tym razem łatwa – asfalt, równo, spokojnie. Żadnych dziur, żadnych niespodzianek. Idealna droga na spokojną przejażdżkę.
Ale krajobrazy… zupełnie inne niż wcześniej.

Po jednej stronie niskie wzgórza i pustynne doliny, po drugiej majestatyczne góry w oddali. Ich kontury rysowały się wyraźnie, jakby ktoś je narysował miękkim ołówkiem. Na horyzoncie – surowe, postrzępione szczyty, bledsze niż zwykle przez niezwykłe światło.

Bo pogoda tego dnia była… dziwna.
Nie padało, nie było słońca. Całe niebo pokryte było jasnymi, rozproszonymi chmurami.
Światło miękkie, jak przez filtr.
Było bardzo jasno, ale bez cieni. Wszystko wyglądało jakby trochę nierzeczywiście – trochę jak scena z jakiegoś filmu science fiction o podróżach międzyplanetarnych.
Nie było upału, nie było zimna.
Po prostu… idealne warunki na spokojne zwiedzanie.

🏞️ Yerbas Buenas – kraina prehistorycznych petroglifów

Dojechaliśmy do stanowiska Yerbas Buenas.
Na wjeździe mały budynek – kasa, cień pod daszkiem, kilku lokalnych opiekunów terenu. Opłata za wejście? Symboliczna. Nie więcej niż kilka złotych od osoby.
Parking prawie pusty – jedno samotne auto, i my.

Wysiedliśmy, rozciągnęliśmy nogi, dzieci od razu zaczęły biegać wokół samochodu. Krzyś wyciągnął swojego ajfona (spadek po tacie he he – jest hierarchia dziobania) i dumnie dokumentował naszą wyprawę.

Ruszyliśmy w stronę wzgórza, po wydeptanej ścieżce.

Trochę historii:
Yerbas Buenas to jedno z najcenniejszych stanowisk sztuki naskalnej w Chile.
Petroglify powstawały tu przez wieki – od czasów pradawnych kultur Atakameños, pasterzy i myśliwych, aż po późniejsze wpływy inkaskie.
Miejsce było ważnym punktem na pustynnych szlakach handlowych – coś jak starożytne skrzyżowanie autostrad.
W skałach zapisano życie: lamy, guanako, lisy, kondory, postacie ludzkie, a także symbole słońca, roślinności, rytuałów.

To nie było muzeum za szybą.
To było coś żywego – dotykalnego.
Historia, którą można było znaleźć własnymi oczami w pęknięciach i zagłębieniach skał.

🧗 Wspinaczka po historii – zwierzęta, postacie i… tajemnicza małpa

Wspinaczkę zaczęliśmy ostrożnie. Skały były nierówne, miejscami ostre, miejscami wyślizgane od wiatru i piasku. W sumie nie – nie wyślizgane – tylko tak wyglądały. Były chropowate więc poślizgnięcie byłoby wyczynem. Co innego wywalenie się i rozbicie nosa. Nie było żadnych barierek, szlaków czy tabliczek „Tędy droga”. Trzeba było samemu szukać najlepszego przejścia – trochę jak eksploratorzy na dzikim zachodzie. I o to chodzi!

Krzyś od razu ruszył przodem. Energiczny, jakby go ktoś nakręcił.
„Tato, ja pierwszy znajdę rysunek lamy!” – krzyknął i pognał pod górę, omijając większe głazy zgrabnie jak kozica (albo przynajmniej próbując). No ciężko byłoby to znaleźć, bo tu lam nie ma, ale nie chciałem gasić zapału…
Tomek początkowo ostrożnie stawiał kroki, ale szybko dał się ponieść emocjom. Jak tylko zobaczył, że Krzyś coś znajduje, od razu zaczął biegać od skały do skały, wołając: „Patrzcie! Dinozaur!” (w sumie to jak 2 dinozaury szczepione zadkami…

Dla Tomka każda większa figura zwierzęcia była automatycznie dinozaurem. Lama? Dinozaur. Lis? Dinozaur. Kondor? Dinozaur-latający.

Nina nagrywała wszystko kamerką. Uwieczniała moje próby wdrapania się na skały, oraz dzieciaki, które z dziką radością wyskakiwały zza kolejnych głazów, prezentując swoje „odkrycia”. Normalnie rośnie nam vlogerka. tylko kto to obrobi później…

Co chwilę ktoś wołał: „Mam coś!”, a potem cała czwórka zbierała się wokół jakiegoś kawałka skały, próbując odczytać historię sprzed tysięcy lat.

I wtedy… znaleźliśmy małpę.

Wyryta dość wyraźnie na jednym z większych kamieni, tuż przy ścieżce.
Rysunek przedstawiał małpę – z podkulonymi nogami, długimi rękami i charakterystycznym ogonem.

W miejscu, gdzie małp nigdy nie było.
Wśród suchych dolin, skał i pustyni. Małpa w Yerbas Buenas to jedna z największych zagadek tego stanowiska.

Badacze są zgodni: w Atacamie nie żyły naturalnie małpy.
Najbliższe ich siedliska znajdują się setki kilometrów dalej, w wilgotnych lasach Amazonii lub na północnym wybrzeżu Peru.
Najprawdopodobniej postać małpy pojawiła się w wyniku kontaktów handlowych – ludzie na pustyni znali opowieści o dżungli, o dalekich, zielonych krainach, i w wyobraźni przenosili te historie na skały.

Krzyś był zachwycony.
Stanął przed rysunkiem i z miną pełną powagi powiedział:

„Tato, patrz! Małpa ninja! Pewnie przybyła tutaj tajną misją!”

Tomek oczywiście zaraz podchwycił:

„Albo to małpo-dinozaur!”

Masakra. Skąd my te dzieci wzięliśmy. Albo po kim to mają…


📸 Rodzinne kadry i polowanie na ukryte petroglify

Spacerowaliśmy między skałami jeszcze długo.
Każda skała, każdy większy kamień mógł kryć kolejne rysunki. Trzeba było mieć oczy szeroko otwarte.

Krzyś wciąż szukał lam („To na pewno lama, tato, widzisz, ma takie szyję jak żyrafa!”), a Tomek wciąż rozpoznawał nowe „dinozaury”.
Dzieciaki zrobiły sobie nawet małe zawody: kto znajdzie więcej zwierząt w ciągu minuty. (Krzyś wygrał, ale Tomek twierdził, że i tak „jego dinozaury były większe”).

Nina rejestrowała filmiki: jak Krzyś udaje guanako, z , jak Tomek wspina się na niewielką półkę skalną, próbując dorównać starszemu bratu.

Zatraciliśmy poczucie czasu.

Słońce nadal chowało się za mlecznym niebem, temperatura była idealna. Nie było pośpiechu, nie było innych ludzi. Byliśmy tylko my, wiatr i historia zaklęta w kamieniach.

W pewnym momencie Nina spojrzała na zegarek i powiedziała: „Ej, my tu już ponad dwie godziny błądzimy!”


A ja pomyślałem:


I dobrze.

Bo to właśnie o takie chwile chodziło w tej podróży.

🛻 Drugie stanowisko i dziwne, kosmiczne odgłosy

Wróciliśmy do auta, ale jeszcze nie kończyliśmy zwiedzania.
Około kilometra dalej znajdowało się drugie stanowisko petroglifów – mniej znane, mniejsze, ale równie ciekawe.

Po krótkiej jeździe zatrzymaliśmy się na parkingu.
Wysiedliśmy, ruszyliśmy w stronę skał.
I wtedy – usłyszeliśmy.

Dziwne dźwięki.

Przeciągłe ryki i chrapnięcia.
Brzmiało to jak coś pomiędzy lwem, chorym osłem, a odkurzaczem.
Wszyscy zatrzymaliśmy się jak wryci.
Nina spojrzała na mnie, ja na Krzysia, Krzyś na Tomka. Tomek na dinozaura. dinozaur na nikogo, bo go nie było.

Tomek szepnął: „Tata, to kosmici?” – i przez chwilę nikt nie zaprzeczył.

Ostatecznie uznaliśmy, że najprawdopodobniej to osły pasące się gdzieś dalej, ale przy tej akustyce pustyni naprawdę łatwo było sobie wyobrazić wszystko.
Zwłaszcza w miejscu pełnym pradawnych rysunków i ukrytych historii.

702, 2025

Valle del Arcoiris – Kolorowa Dolina w Atacamie [Chile 2025]

🛻 Jazda do Valle del Arcoiris – czyli jeszcze się chce

Dzieci miały już swoją rutynę – wpakował się na tylne siedzenie i odpalił audiobooka. Tomek też się wciągnął – więc mieliśmy ciszę. Cudowną, pustynną ciszę w aucie. Oczywiście poza słowami lektora…

Ruszyliśmy. do Valle del Arcoiris było już blisko. Kolejny plus samodzielnej organizacji podróży. Jedziemy gdzie chcemy i kiedy chcemy. A jak blisko jest coś ciekawego – to można tam zajechać.

Droga była przyjemna – równo, pusto, widoki fajne.
Pustynia, wzgórza, na horyzoncie jakieś góry. Niebo mleczne, słońca przebłyskiwało przez chmury i było ciepło, ale bez przesady. Idealne warunki do jazdy.

🌊 Przeprawy przez strumienie – test dla auta i nerwów

Asfalt skończył się jak ręką odjął.
Szutrówka niby dobra, ale co chwila – strumień.

Pierwszy przejazd – mały plusk, łatwizna.
Drugi – głębszy, trochę więcej chlupania.
Krzyś patrzył, czy dobrze jadę i rzucał komentarze w stylu:

„Możesz szybciej, ale nie za szybko, bo zachlapiesz szybę.”
Profesjonalista od jazdy terenowej z tylnego siedzenia. Raz prowadził auto i już ekspert.

Tomek za to bardziej emocjonalnie:

„Tata, dawaj!”

Nina tylko zamykała oczy.

Nie powiem, przy niektórych strumieniach naprawdę cieszyłem się, że mamy wyższe auto.
Jakbyśmy jechali normalnym osobowym, pewnie byśmy suszyli buty na dachu.

🌈 Valle del Arcoiris – kolory, które nie wyglądają jak Photoshop

Dojechaliśmy w końcu do Valle del Arcoiris.
Nazwa brzmi pięknie – Dolina Tęczy – i, szczerze mówiąc, trochę się bałem, że to będzie jedno wielkie rozczarowanie. Planując podróż oglądaliśmy zdjęcia i twierdziliśmy, że kolory tam są „podciągnięte”.

Wiecie jak to jest – na Instagramie wszędzie kolorowe cuda, a potem w rzeczywistości szara skała z wyblakłym napisem „atrakcja”.

Ale tutaj było inaczej.

Pierwsze, co rzucało się w oczy: kolory.
Żywe, wyraźne, aż człowiek się zastanawiał, czy to nie jakaś zbiorowa halucynacja od słońca.
Czerwone ściany skalne jakby pomalowane czerwoną farbą, paski zielone jakby ktoś wziął szmaragdową kredkę, biały gips przecinający wszystko niczym zmrożona rzeka.
I wszystko rozrzucone totalnie chaotycznie, jakby natura zapomniała się w połowie malowania.

Pierwsze reakcje naszej ekipy:

Krzyś z okna samochodu:

„Ej, wygląda jakby tu ktoś rozlał farby.”

Tomek bardziej praktycznie:

„Albo jakby się wielki lodowy tort rozpuścił.”

I się oblizał…

Wyjęłem telefon i od razu zaczęła pstrykać zdjęcia, a Nina patrzyła i myślała tylko jedno:
No dobra, jednak nie ściemniali.

Geologia dla kumatych (czyli dla nas w wersji turbo skróconej):

  • czerwony kolor to utlenione żelazo,

  • zielony – minerały z miedzią,

  • biały – sole i gips,

  • cała dolina powstała miliony lat temu, kiedy ziemia miała zły dzień i zaczęła składać, rozciągać i pękać warstwy skalne jak stary dywan.

Czy rozumieliśmy wszystkie procesy geologiczne?
Nie.
Czy było pięknie?
Było.

A co najważniejsze – nie było tłumów.
Zero wycieczek, zero selfie-kijków.
Tylko my, pustynia, skały i kolory, których nawet Photoshop by się nie powstydził.

Zatrzymaliśmy się oczywiście co pięćdziesiąt metrów.
Bo co zakręt – nowa panorama, nowe kolory, nowe „Ej, zatrzymaj się, tu jest jeszcze lepsze zdjęcie!”.
Ja biegałem z aparatem, Nina nagrywała vlogaska, Krzyś szukał najlepszego punktu widokowego, a Tomek – wiadomo – kombinował, czy któraś skała nie nadaje się do wspinaczki.

Atmosfera?
Luz, spokój, i to fajne uczucie, że naprawdę jesteśmy gdzieś, gdzie nie dociera każdy turysta.

🚁 Dron i rozbijanie kamieni

Pośrodku doliny zatrzymaliśmy się, rozprostowaliśmy kości.

Krzyś od razu podbiegł do mnie i zaczął komentować:

„Tata, jak chcesz zrobić fajny film, to musisz lecieć nisko i blisko skał!”
Bo przecież jedenastolatek wie lepiej. No ale dobra – przyjąłem cenne uwagi.

Rozkładam drona, baterie, kontroler, Krzyś mi sekunduje jak profesjonalny technik naziemny.

W tym czasie Nina z Tomkiem postanowili „eksplorować teren” – czyli łazili po okolicy z telefonami, robiąc zdjęcia wszystkiemu, co wyglądało w miarę „dziko” lub „cool”.

Tomek po pięciu minutach eksploracji znalazł swoją misję: kamienie (no dobra, ja mu podpowiedziałem…).
Bo co jest lepszego dla siedmiolatka niż duży głaz i kilka mniejszych kamieni do tłuczenia?
Wziął jeden, zamachnął się, huknął – i kawałek skały odpadł.

Tomek, rozradowany:

„Tato! Rozwaliłem! Jestem jak prawdziwy archeolog!”

Ja w myślach: „No jasne, Indiana Jones od siedmiu boleści”

Na szczęście żadnych zabytków tam nie było – same zwykłe skały.
Więc Tomek mógł bezkarnie kontynuować swoją karierę niszczyciela pustynnych głazów.

Dron poszedł w powietrze.
I tutaj muszę przyznać: z góry Valle del Arcoiris wyglądało jak coś nie z tej ziemi.
Te pasma czerwieni, zieleni, bieli – nie do oddania aparatem.
Tylko z góry widać było, jak natura naprawdę „poszalała” z tym krajobrazem.

Krzyś oczywiście cały czas stał za mną i komentował:

„Tata, leć bardziej w prawo! Tam są lepsze kolory!”
„Nie, nie tak wysoko, bliżej ziemi!”
„O! Teraz super, nagrywaj!”

Mały reżyser dronowych ujęć.
Mógłbym mu spokojnie oddać kontroler i iść na kawę.

Po około 20 minutach lotu, miliona zdjęć i kilku okrzyków radości Tomka („Tato, znalazłem meteor!”), Nina zaproponowała Krzysiowi, żeby znów poprowadził auto.

No, tu już byłoby gdzie się rozbić, ale Nina znana jest ze swojej fantazji… więc pojechali. Tomek został, uznając wyraźnie, że chciałby przeżyć jeszcze trochę.

Pojechali kawał drogi, z drona ich nie widziałem, aż zacząłem się martwić.

Szczególnie, że nie wiem, czy Nina zostawiła testament.

Jednak wrócili, nic nie trafili autem, Krzyś podobno nawet sam zawrócił oraz rozpędził się do 60km/h.

Ze śmiercią w oczach.

🧡 Osioł na drodze – nasz najlepszy kolega

Wracaliśmy powoli doliną, kiedy nagle na drodze pojawił się osioł.
Sam jeden, spokojnie stojący jakby czekał na stopa.

Krzyś z tyłu:

„Ej, tato, zatrzymaj się, musimy go poznać!”

Jakbym był złośliwy, to bym napisał, że ciągnie swój do swego, ale przecież nie będę złośliwy.

No to zatrzymałem.

Otworzyliśmy szybę, a osioł bez zbędnych ceregieli wsadził łeb do środka auta.
Zero strachu, zero stresu.

Po prostu: „Dzień dobry, jestem osłem. Głaskajcie mnie.”

Tomek nie mógł się powstrzymać i chciał wykonać polecenie.
Krzyś też, choć trochę bardziej z dystansem:

„Okej, ale tylko głowa, żeby nie pogryzł.”

Nina oczywiście pstrykała zdjęcia jak opętana, żeby mieć dowód na tę absurdalną sytuację.

Ja natomiast próbowałem trzymać nogę na gazie w razie, gdyby osioł uznał, że warto by się wprowadzić do naszego samochodu.

Po kilku minutach pożegnaliśmy naszego nowego przyjaciela.
Ruszyliśmy dalej – a tam, kilka zakrętów dalej, całe stado osłów.
Spacerowały powoli, w ogóle się nami nie przejmując.
Miałem wrażenie, że jeśli bym się zatrzymał na dłużej, to mielibyśmy jeszcze trzech pasażerów na gapę.

🦙 Stado guanako – prawdziwi mistrzowie pustynnej elegancji

Kiedy myśleliśmy, że już nic nas dzisiaj nie zaskoczy – zobaczyliśmy stado guanako.
Nie jedno, nie dwa – całe stado.

Stały sobie na lekkim wzniesieniu, przy drodze, majestatycznie, z nosami w górze, jakby ktoś im kazał pozować do zdjęcia reklamowego Atacamy.

Krzyś pierwszy zauważył:

„Ej, te lamy są jakieś inne!”

Tomek:

„To są lamy z wyższej półki!”

Nina, która oczywiście wiedziała lepiej, wyjaśniła, że to guanako – dzikie kuzynki lam.
Mają bardziej smukłą sylwetkę, są szybsze i… bardziej nieprzewidywalne, jak się je za blisko podejdzie.

W sumie to mogą też być Wikunie, ale nie znam się.

Zatrzymaliśmy się, wzięliśmy aparaty, telefony i zaczęło się polowanie na idealne zdjęcia.

Guanako wcale nie były takie płochliwe, jakby można było się spodziewać – patrzyły na nas chwilę, oceniły, że nie wyglądamy na niebezpiecznych i spokojnie pasły się dalej.

Tomek podsumował widok najlepiej:

„No dobra, to już oficjalnie najlepszy dzień ever.”

Po chwili obserwacji ruszyliśmy dalej, zostawiając guanako w ich pustynnym królestwie.
A dzieciaki przez pół drogi do miasta jeszcze przeżywały, jakby zobaczyły niedźwiedzie polarne na Saharze.

Oczywiście w międzyczasie leciał audiobook…

🍽️ Obiadokolacja i basen – zasłużone lenistwo

Do San Pedro wróciliśmy głodni jak nigdy.
Auto zaparkowane na szybko, poszukiwanie knajpy, błądzenie po mieście, bo to nie może być pierwsza knajpa jaka była w zasięgu wzroku.

Nina uparła się na jakąś specjalną, więc poszliśmy.

Menu bez niespodzianek:

  • Dzieciaki: pizza.

  • Nina: coś zdrowego, bo zdrowie. Dlatego wzięła jakąś kanapkę z łososiem. I majonezem…

  • Ja: Coś eksperymentalnego, co okazało się też kanapką, z jajkiem sadzonym, guacamole, pomidorami, sałatą i wieloma rzeczami które nie wiem czym były, ale weszły.

Po jedzeniu decyzja była jedna: wracamy na basen.

Hotel, szybka zmiana ciuchów, trampki w kąt – i wszyscy do basenu.
Woda zimna jak diabli, ale dzieciaki wskoczyły bez zastanowienia.

Krzyś robił zawody, kto dłużej wytrzyma pod wodą.
Tomek próbował chlapać wszystkich dookoła.
Ja wszedłem do basenu, patrzyłem na ciemniejące niebo i udawałem, że jest mi super ciepło.

Wieczorem patrzyliśmy na niebo.
Nie było żadnych wielkich rozmyślań.
Po prostu było dobrze.
Cicho, spokojnie, normalnie.

802, 2025

Valle de la Luna z dziećmi – pustynia, wydmy i sól[Chile 2025]

🏜️ Valle de la Luna – wydmy, sól i 20 km/h, czyli dzień między planetami

Dzień zaczął się wcześnie. Na pustyni budziki są zbędne – tu wszystko ogarnia natura, czyli słońce i dzieci które budzą się i krzyczą „czy możemy pograć?” uznające, że skoro oni już nie śpią, to rodzice też powinni.
Tomek w sumie stwierdził to, nie otwierając oczu. Krzyś przeciągnął się i stwierdził, że śniło mu się, jak prowadzi jeepa po wydmach. Stwierdził też, że „to był najlepszy sen na świecie”, po czym prawie spadł z łóżka, bo nie do końca jeszcze się obudził.

Śniadanie? Klasyka podróżnika – suchy chleb, trochę sera z lodówki,który wyglądał jakby już z nami trochę podróżował, i sos tatarski i salami, które smakowało Tylko dlatego, że na nim był ketchup. Nina szykowała plecaki, ja ogarniałem aparat i drona, chłopcy w międzyczasie zdążyli się pokłócić. O co, to, nikt nie wie, może o to, kto zabiera Powerbanka.
Standardowy poranek.

Auto stało już gotowe – zaparkowane wieczorem przodem do wyjazdu, jakbyśmy mieli startować z pola startowego NASA. W końcu dziś czekała nas misja: Valle de la Luna, czyli Księżycowa Dolina, jedno z najbardziej znanych miejsc w całej Atacamie. A jak coś się nazywa „Dolina Księżyca”, to nie można tego odpuścić, prawda?

🎟️ Bilety? Bez stresu – są automaty (i wszystko działa!)

Do bramy Valle de la Luna mieliśmy rzut beretem – serio, krócej niż do sklepu po mleko. Droga dobra, nawet auto nie zdążyło się nagrzać. Na miejscu: mały budynek, dwa automaty biletowe, dwa stoliki z informacją a przed budynkiem parkujące tu i ówdzie auta. Zero tłumów. Cisza, tylko wiatr i piach.

Nie kupowaliśmy biletów wcześniej – wyczytałem, że można ogarnąć na miejscu, i rzeczywiście: są automaty. Działają. Przyjmują karty. To nie jest tak oczywiste w Chile, więc szacunek dla organizatorów.
Automat obsługuje język angielski i hiszpański – interfejs prosty jak budowa grzechotki: wybierasz ilość osób, dzieci, dorosłych, klikasz „płać”, karta, cyk – masz bilety. Cena: ok. 15.000 CLP za dorosłego (czyli około 14 euro), dzieci mniej.

Zaraz po tym podszedł do nas ranger – pan około sześćdziesiątki, z kapeluszem większym niż połowa Chile, okulary z filtrem UV i ta spokojna mina człowieka, który widział już setki spoconych turystów walczących z wydmą. Spojrzał na Ninę, uśmiechnął się i wręczył nam mapkę – zaskakująco porządną, papierową, z trasą przejazdu i opisem punktów.
Nie GPS, nie appka – mapa oldschool, czyli coś, co Tomek natychmiast rozłożył i spróbował złożyć z powrotem, co oczywiście się nie udało.

Potem pan ranger prawie zrobił mini-wykład. Znaczy zrobił to jego nieletni pomocnik, bo po angielsku potrafił tylko „one beer” powiedzieć. I w sumie bardzo dobrze, że taki wykład był, bo dowiedzieliśmy się rzeczy, których nie znalazłem nawet w przewodnikach:


🗺️ Mapa i trasa – czyli jak się nie zgubić w pustyni

Trasa w Valle de la Luna to około 13–15 km, prowadząca przez najciekawsze punkty:

  • Duna Mayor,

  • Mirador Achaches,

  • Moon Valley Amphitheater,

  • Mina Victoria,

  • i na koniec Las Tres Marías.

Ruch jest dwukierunkowy, zatrzymywać się można tylko na wyznaczonych parkingach – wszędzie indziej obowiązuje zasada: nie zatrzymuj się, nie wychodź z auta.


🚗 Prędkość maksymalna – 20 km/h, i to na serio

Tak, brzmi śmiesznie. Ale ranger spojrzał na nas poważnie i mówi:

„Veinte kilómetros por hora, por favor.”
Po czym dodał:
„To nie tor wyścigowy. To rezerwat.”

I miał rację.
Powód 1: droga jest szutrowa, pełna zakrętów, kamieni, i czasem ludzi, którzy postanowili przejść się pieszo, bo „to tylko 2 kilometry”. Albo rowerem. Pod górę. Masochiści.
Powód 2: kurz. Jedno auto jadące 40 km/h wznieca tuman taki, że za nim nie widać nic przez 10 minut.
Powód 3: dźwięk – bo w dolinie dźwięk niesie się jak echo po stadionie. Słychać każde zamknięcie drzwi z kilometra.

Krzyś z miejsca pasażera:

„Tata, a jak ktoś jedzie 25, to co? Zatrzymują go z helikoptera?”
Ja patrzę na licznik, Nina tylko dodaje:
„Ty się nie śmiej, bo ty zawsze jedziesz za szybko.”
Więc… włączyłem tryb emeryta. I jechaliśmy jak należy. Czyli 24km/h…


☀️ Warunki – czyli witaj w mikrofalówce

Ranger ostrzegł nas uczciwie:

„To pustynia. Zero cienia. Zero wody. Zero sklepów.”
I serio – jedyne co daje cień to… Twoje własne auto. I to tylko do godziny 9:00.
Dlatego trzeba mieć:

  • kapelusze (nie czapeczki – pełnowymiarowe daszki!),

  • krem z filtrem (a nie ten sprzed roku z dna torby), (zjarałem się strasznie, bo byłem mądrzejszy)

  • wodę – dużo wody,

  • buty z zamkniętymi palcami – bo sól i gorący piasek potrafi się wsypać wszędzie.

Tomek z miejsca zaczął marudzić, że jego czapka jest „zbyt mała”, Krzyś stwierdził, że on ma wodę w Powerbanku (?!), a Nina zaczęła smarować nas wszystkich SPF 50 jakby przygotowywała do występu na Broadwayu.


🧂 Co wolno, a czego nie

  • Nie schodź z wyznaczonych ścieżek.

  • Nie wspinaj się na skały – nie dlatego, że nie dasz rady, tylko dlatego, że mają tysiące lat i się kruszą. A ponadto… zostaw widoki następnym zwiedzającym.

  • Nie dotykaj Las Tres Marías – jedna z nich już ma pęknięcie, bo ktoś musiał zrobić „insta-selfie z oparciem”.

  • Nie zbieraj kamyków – one tu mają większą wartość niż twoja kolekcja z Bałtyku.


🕒 Godziny otwarcia

Valle de la Luna działa mniej więcej od 8:00 do 17:00, ale ostatnie wejście to okolice 13:30.
Po tej godzinie przygotowują dolinę do popołudniowych grup zachodowych (tak, trzeba mieć osobny bilet na zachód słońca z Mirador de Ckari). Zamykają punkt regularnie – i nawet jeśli świeci piękne słońce, to nie wpuszczają. Znaczy tak mówią, a jak jest naprawę, nie wiem.


📡 Zasięg? Hehe…

Ranger spojrzał na nas i powiedział:

„Jeśli chcecie zadzwonić – zróbcie to teraz. Potem zasięg znika.”
I miał rację.
Valle de la Luna nie ma Wi-Fi, nie ma danych komórkowych, nie ma Google Maps.(chyba, że pobrałeś na telefon mapę)
To prawdziwa podróż „offline” – jak za dawnych lat, tylko że z pustynią.

Z aplikacji do nawigacji z mapami offline, używam Google Maps, Osmand+, Mapy.cz


Po tych wszystkich instrukcjach, radach i przestrogach byliśmy gotowi.
Krzyś trzymał mapkę jak GPS z papieru. Tomek miał butelkę z wodą i pytanie: „a sól będzie już zaraz? muszę ją polizać! ”
Nina sprawdzała, czy wszystko mamy. Ja… zapinałem pas, sprawdziłem aparat i odpaliłem silnik.
Gotowi.
Wjeżdżamy do Księżycowej Doliny.

🏖️ Duna Mayor – czyli jak zdobyć pustynną wydmę, stracić oddech i sympatię dzieci

Zaraz po zakupie biletów, zgodnie z mapką od pana z kapeluszem i jego tajemniczym: „Najpierw Duna Mayor, potem zobaczycie”, ruszyliśmy właśnie tam. To miał być pierwszy przystanek – niby blisko, niby łatwo, niby rano, więc jeszcze nie powinno być tak źle. No więc… powiem tak: niby robi wielką różnicę.

Podjechaliśmy na mały pustynny parking, wokół – zero cienia, za to setki tysięcy kamyczków w kolorze beżowo-księżycowym. Po jednej stronie – ściana skalna wysoka jak blok, po drugiej – ogromna piaskowa wydma, taka, na którą nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien się wspinać w pełnym słońcu. No ale przecież jesteśmy turystami – więc tak, poszliśmy. Czyli nie jesteśmy przy zdrowych zmysłach.

Pierwsze 5 minut było nawet przyjemne. Ścieżka szła wzdłuż skały, w cieniu, wiatr lekko owiewał, było cicho i spokojnie. Tomek podskakiwał, Krzyś prowadził ekspedycję, Nina filmowała jakbyśmy byli tu na potrzeby kanału podróżniczego. Ja dźwigałem plecak z wodą, filtrami UV, aparatami, i przekąską. Sielanka.

Do momentu, kiedy ścieżka skręciła. I nagle… wyszliśmy z cienia.


I to był moment, w którym zaczęła się walka.

Piasek sypki, gruby, gorący. Słońce grzeje jakby dostało bonus za każdy turystyczny grymas. Wydma ma może nie wiadomo ile metrów, ale na tych ostatnich 100 metrach człowiek rozważa sprzedaż dzieci, rozwód i powrót do hotelu z Uberem.

Krzyś sapał, Tomek rzucał co chwila „to najgorsza góra na świecie!”, Nina spojrzała na mnie z tym wzrokiem, co znaczy „to był twój pomysł, ja chciałam jechać do muzeum, tam byłby cień”. Ja szedłem przodem i udawałem, że się nie męczę, chociaż koszula już dawno wyglądała jak po bitwie. I jakbym wyszedł z basenu.

Ale weszliśmy. W końcu. Z językiem na brodzie, potem na karku, ale udało się.


I wiecie co? Było warto.

Widok z góry robi robotę. Po jednej stronie – wielka pustka Valle de la Luna. Góry, grzbiety solne, skały wyglądające jakby były ulepione z waty cukrowej i wypalone słońcem. Po drugiej – Moon Valley Amphitheater, czyli formacja skalna w kształcie półkola, która aż prosi się o koncert symfoniczny dla marsjan.
Można było iść jeszcze kawałek dalej, granią skały, ale Nina mi zabroniła. Groziła, że tydzień nie będzie śniadań robić. Tomek chciał zrobić orzełka (na sucho), Krzyś kombinował, jakby tu zejść, żeby nie wracać po własnych śladach.

Zrobiliśmy zdjęcia. Dużo zdjęć. Krzyś mnie nienawidził. Tomek komentował jakby grał w filmie:

„A tutaj proszę państwa – piach. I dalej… też piach.”
Tomek wymyślił, że jak zjeżdżać nie wolno, to może chociaż sturlać się bokiem – po czym sam stwierdził, że „to chyba nie jest najlepszy pomysł”. Nina filmowała wszystko z westchnieniem, a ja robiłem zdjęcia z dumą ojca, który właśnie wyciągnął rodzinę na ekstremalny marsz przez piekło w imię fotografii krajobrazowej.


I teraz trochę faktów – ale takich, jak z życia:

  • Duna Mayor to ta wydma, co ją wszyscy pokazują na zdjęciach, a potem żałują, że nie zostało zrobione z drona (bo nie można tu latać).

  • Nie wchodzi się na samą wydmę – tylko na jej brzeg, bo reszta to strefa chroniona. Jak się uprzesz i wejdziesz, to nie dość, że zniszczysz formację, to jeszcze możesz dostać mandat od jakiegoś ukrytego strażnika. Albo nie ukrytego. Na samym punkcie widokowym było dwoje strażników. A może reszta była schowana w piasku?

  • Podejście jest krótkie – może 10–15 minut, ale w pełnym słońcu czujesz się jak na maratonie w Dubaju.

  • Nie ma żadnej osłony. Nie ma drzewa. Nie ma nawet kamienia, który dawałby cień. Jak masz parasolkę – weź. Jak nie masz – to bądź gotów na smażenie.

Wspinaczka na Duna Mayor daje satysfakcję – ale też powoduje, że po zejściu nikt już nie chce słyszeć o kolejnym punkcie wycieczki przez co najmniej godzinę.
I rzeczywiście – kiedy zjechaliśmy z powrotem na parking, wszyscy byli zgodni:

„Mirador Achaches? Dzięki, ale nie tym razem.”

Zejście z Duna Mayor było jak powrót z frontu – w tempie ślimaka na urlopie. Piach w butach, pot na plecach, a w głowach jedna myśl: „Nigdy więcej wydm, chyba że siedząc na nich z zimnym napojem.” Tomek już na dole oznajmił, że potrzebuje „odpoczynku przez dwa dni”, Krzyś zrzucił buty i kazał mi sprawdzić, czy jego skarpetki się nie stopiły.

I wtedy pojawiło się TO pytanie:

– „To co? Jedziemy teraz na ten Mirador Achaches?”
Zadałem je ja – jakby nie do końca ucząc się na błędach.

Zapadła cisza.
Taka ciężka, jak wtedy, gdy zbijesz ulubiony kubek Niny.

Krzyś spojrzał z wyrzutem:

– „To ten widok, który widać też z tej pierwszej góry?”
Tomek:
– „Ja nigdzie nie idę. Ja teraz będę tylko siedział.”
Nina, oszczędnie:
– „Jak chcesz, to idź. My ci zrobimy zdjęcie z auta.”

I tak Mirador Achaches… pozostał tylko punktem na mapce.


📏 Ale tak między nami – jak daleko to było i czy warto?

Z parkingu przy Duna Mayor do punktu startowego na Mirador Achaches jest może… 400–500 metrów. Dosłownie dwie minuty jazdy samochodem.
I tu uwaga: jeśli jesteś wyspany, nie rozgotowany słońcem, i masz jeszcze ochotę chodzić – warto. Widok podobno jest inny niż z wydmy – bardziej panoramiczny, z szerszym ujęciem Moon Valley Amphitheater, a także z perspektywą na dalszą część doliny.

Ale:

  • szlak jest całkowicie odsłonięty,

  • prowadzi w górę (lekko, ale po nierównej nawierzchni),

  • w południe nie ma tam ani krzty cienia,

  • nie ma też ławki, żeby sobie przysiąść – to punkt „wchodzisz, patrzysz, robisz zdjęcie, schodzisz”.

W praktyce:
Jeśli masz dzieci, które właśnie przeszły wydmowy survival – lepiej odpuść i zostaw to miejsce na „następny raz”.
Jeśli jedziesz sam, z aparatem, o 8:00 rano – bierz butelkę wody i idź.

W naszym przypadku – nawet GPS nie zdążył przeliczyć trasy, a my już skręcaliśmy dalej, zgodnie, jednomyślnie i ze świętym spokojem.

⛪ Las Tres Marías – trzy Maryjki, sól i rozczarowanie w wersji pustynnej

Po zejściu z Duna Mayor, z pełnym pakietem zmęczenia i piasku w butach, ruszyliśmy dalej w głąb doliny.
Po drodze mijaliśmy wszystko to, co foldery turystyczne obiecują jako „magiczne”: grzbiety skalne pokryte solą, przypominające zamarznięte fale, i słynny Moon Valley Amphitheater – gigantyczna skalna półelipsa wyglądająca jakby ktoś próbował postawić scenę dla orkiestry z Marsa.

Nie wysiedliśmy ani przy jednym, ani przy drugim.
Nie dlatego, że było nudno – wręcz przeciwnie. Widoki naprawdę robiły wrażenie, ale nasze morale było w stanie „nie wychodzimy z auta, chyba że się pali”.
Auto jechało wolno, zgodnie z zaleceniami rangera, a my chłonęliśmy krajobraz przez szyby – z pełnym przekonaniem, że z klimatyzacją w tle każda panorama wygląda ładniej.

Krzyś komentował, że skały przypominają kości dinozaura, Tomek zastanawiał się, czy dałoby się tam zjechać na sankach (a nie mamy sanek). Nina robiła zdjęcia przez okno, ja skupiałem się na tym, żeby jechać i trzymać aparat robiąc zdjęcia. Dało się, w końcu jadąc 24km/h pustą drogą, ma się sporo czasu na reakcję.

I wtedy dotarliśmy na koniec trasy – do Las Tres Marías.

Zatrzymaliśmy się i wysiedliśmy – po raz pierwszy od wydmy.
Tu już było warto rozprostować nogi. Miejsce wyglądało jak scena po katastrofie kosmicznego autobusu – dziwaczne formacje skalne, ziemia popękana i pełna połyskujących na biało płatów soli. Były też bryły soli.
Bryły wyglądały świetnie – sól wyłaziła z ziemi, jakby pustynia się pociła. Pod nogami wszystko skrzypiało. Krzyś i Tomek zostali w aucie, ale ten ostatni dał się w końcu wyciągnąć, po obietnicy, że zobaczy sól z bliska. Wysiadł, przeszedł kilka metrów, podniósł jakiś odłamek i zapytał, czy można go zabrać. I wylizać skałę.
Ja rzuciłem tylko:

– „Nie, nie zabieramy pustyni do bagażu podręcznego.”
A Nina wyciągnęła kamerę i zaczęła filmować, jak robię zdjęcia, próbując nie potknąć się o słoną skorupę.

Same Maryjki – czyli trzy skalne słupy – stały kilkanaście metrów dalej, otoczone taśmą i tabliczką „prosimy nie dotykać”.
Popatrzyliśmy.

Krzyś:

– „To te?”
Tomek:
– „Nie wyglądają jak Maryjki.”
Nina:
– „No, może jak się zmruży oczy i odejdzie o kilka metrów… nie… też nie…”
Ja:
– „Albo jakby ktoś ci powiedział wcześniej, że to one – to zaczynasz się doszukiwać.”
Prawda jest taka, że z tych trzech to najbardziej imponująca była… sól dookoła. Maryjki – no cóż – więcej PR-u niż efektu. Ale fajnie było zobaczyć.

Zrobiliśmy kilka zdjęć, pokręciliśmy się jeszcze chwilę i wróciliśmy do auta, powtarzając po cichu to, co zawsze po takich miejscach:

„No… zaliczone.”

Przed nami był jeszcze jeden punkt programu – Mina Victoria. I tam mieliśmy nadzieję, że zamiast trzech Maryjek, znajdziemy coś bardziej w stylu Mad Maxa. Spoiler: nie zawiedliśmy się.

🏚️ Mina Victoria – czyli Mad Max, sól i Tomek jedzący pustynię

Po Las Tres Marías nie spodziewaliśmy się już niczego spektakularnego. W końcu ile można podziwiać kamienie, które wyglądają jak coś tylko dlatego, że ktoś to kiedyś tak nazwał. Ale zostało nam jeszcze jedno miejsce na trasie: Mina Victoria.

Na mapce wyglądało niepozornie – mały punkt blisko pod koniec pętli, oznaczony z grubsza jako „historyczne miejsce, kopalnia.”. Brzmiało to trochę jak: „Jak już wszystko inne zaliczysz, to możesz tu wpaść”.

Ale jak się okazało – to był strzał w dziesiątkę.

Dojechaliśmy na niewielki, szutrowy parking. Idziesz ścieżką w górę między skały, a tam – z pozoru nic specjalnego: kilka drewniano-metalowych-kamiennych konstrukcji, trochę rozsypujących się ścian i jakiś zardzewiały sprzęt, który wyglądał jakby zaraz miał się rozpaść.
Tomek wyskoczył z tekstem:

– „Ej, ale to wygląda jak opuszczona baza kosmitów!”

I nie był daleki od prawdy.


🧂 Co to w ogóle jest – czyli krótka historia Mina Victoria (żeby było mądrze)

Mina Victoria to stara, opuszczona kopalnia soli, działająca przez wiele lat w XX wieku, zanim uznano, że eksploatacja soli w tym rejonie przestała się opłacać.
Wydobywano tu sól kamienną, która nie tylko trafiała do kuchni, ale też była wykorzystywana przemysłowo. Pracowali tu górnicy, była kolejka linowa do transportu surowca, prosty mechanizm kruszenia i selekcji.

Dziś to już tylko pozostałości – ale całkiem dobrze zachowane:

  • fragmenty szybów i wagoników,

  • rozsypujące się budynki administracyjne,

  • maszyny pokryte kurzem i… solą, oczywiście.

Teren jest udostępniony turystycznie, ale bez barierek, bez zakazów i bez ostrzeżeń, więc trzeba zachować trochę rozsądku – to nie skansen z folderu, tylko miejsce, gdzie natura i rdza zrobiły swoje.


🚶‍♂️ I jak to wygląda na miejscu? Klimat jest.

Wyszliśmy z auta i od razu poczuliśmy się jakbyśmy trafili na plan zdjęciowy jakiegoś pustynnego westernu z elementami postapo.
Wiatr hulał między budynkami, zardzewiałymi konstrukcjami, skrzypiała blacha, pod nogami sypały się grudki soli.

Krzyś pytał, czy można wejść do środka (ale pani strażniczka nie pozwalała). Tomek już oczywiście coś liże z ziemi, po czym krzyczy:

– „Tata! To też sól! I tu! I TU TEŻ!”

Nina kręciła wszystko kamerką, ja robiłem zdjęcia każdej zardzewiałej śrubie – bo serio, miejsce ma klimat.

Jest też coś, co wygląda jak pozostałość po silniku parowym albo generatorze – Tomek uznał, że to „turbina do napędzania wydobycia lawy”. Zostawiliśmy mu tę wersję.


📸 Dla kogo to miejsce?

Jeśli lubisz:

  • opuszczone miejsca z duszą,

  • industrialny klimat,

  • szwendanie się po historii bez przewodnika,

to Mina Victoria to złoto.
Nie ma tłumów. Ba – może nie być nikogo.
Nie ma „ścieżki zwiedzania” ani kasy biletowej. Po prostu jesteś tam, łazisz, oglądasz i słyszysz tylko wiatr.

Dla dzieci? Zaskakująco ciekawe.
Krzyś bawił się w odkrywcę, Tomek miał swoją „bazę solną”, Nina znalazła najlepsze światło do kręcenia vlogaska. Ja z kolei robiłem kolejny milion zdjęć.


🧂 A sól?

Sól jest WSZĘDZIE.
Na ziemi, na ścianach, w powietrzu.
Chrzęści pod butami, błyszczy w słońcu, przykleja się do wszystkiego. I – co najważniejsze – smakuje jak sól, jak się jest Tomkiem i się sprawdza.


Na koniec wróciliśmy do auta.

Krzyś:

– „To było lepsze niż te Maryjki.”
Tomek:
– „I można było dotykać.”
Nina:
– „I nikt nie kazał się wspinać na piasek.”

Czyli sukces.

Zmęczeni, lekko przysmażeni słońcem i przesiąknięci pustynnym kurzem, wróciliśmy do auta. Zostawiliśmy za sobą sól, rdzę i echa dawnej kopalni, które jeszcze długo siedziały nam w głowach. Droga powrotna była cicha – dzieci odpoczywały słuchając audiobooka, a my z Niną wymienialiśmy tylko spojrzenia typu „dobrze było”. Chwilę później dojechaliśmy do San Pedro de Atacama, gdzie czekało nas coś, co każdy po takim dniu doceni – jedzenie.

Ale o tym – w kolejnym wpisie.

802, 2025

San Pedro de Atacama na luzie [Chile 2025]

🏘️ San Pedro de Atacama lunch, lody i karta SIM na lokalny dowód

Do San Pedro de Atacama wjechaliśmy głodni, zakurzeni i z głowami pełnymi soli – czyli w swoim najlepszym podróżniczym stanie. Po całym dniu w Valle de la Luna i Mina Victoria, jedyne czego nam trzeba było, to coś do jedzenia, cienia i… działającego internetu.

Ale zanim o tym – kilka słów o samym miasteczku.

San Pedro to taka oaza pośrodku niczego – malutkie, zakurzone, i absolutnie wyjątkowe (bo to jedyne miejsce, gdzie jest stacja benzynowa…). Niska zabudowa z cegły suszonej na słońcu, wąskie uliczki, brak asfaltu, zero pośpiechu. W powietrzu miesza się zapach kawy, kurzu i… agencji turystycznych. Z jednej strony turystyczna mekka pełna agencji, barów i butików, z drugiej – pustynna rzeczywistość. Możesz tu zjeść ramen, wypić świeży sok z mango albo kupić skarpetki z lamy. Wszystko zależy od nastroju.

To miejsce ma swój klimat – jakby ktoś wziął fragment Peru, dodał trochę Bieszczad i wsadził to wszystko w jakiś rozgrzany piekarnik. Turyści z całego świata, ale też miejscowi sprzedający owoce spod daszku i dzieci bawiące się pod sklepem. Równocześnie chill, chaos i magia. I dziewczyny w leginsach i kusych bluzkach. Kurcze, napisałem to? UPS. Nina mi coś urwie jak przeczyta…

🍽️ Obiad – mniej fancy, ale smaczniej

Tym razem zjedliśmy gdzieś mniej „fancy” niż ostatnio w Roots Cafe Pizza, ale – paradoksalnie – zdecydowanie smaczniej. Miejsce to nazywało się Sol Inti
Prosta knajpa z plastikowymi krzesłami, menu pisanym ręcznie i klimatem typu „tu się je, nie robi zdjęcia do Instagrama”.
Dzieci dostały kurczaka z ryżem, Nina zamówiła jakąś rybę z ziemniakami i warzywami – więc normalnie prawie wege, a ja… chacarero – bułę z miechęm, jajkiem i warzywami. Czyli można powiedzieć, że zamówiłem sałatkę. Wszystko dobrze doprawione, porcja solidna, a do tego zimna lemoniada. I nagle świat znowu nabrał sensu. Krzyś zamówił sobie lemoniadę bez cukru. Zrobiłem mu zdjęcie jak ją pił. Ale obiecałem, że nie udostępnię nikomu. Musiało być kwaśne, bo wykręcił się prawie na drugą stronę.


📱 Misja SIM – czyli jak kupić chilijski internet bez chilijskiego dowodu

Po jedzeniu przyszedł czas na kolejną próbę ogarnięcia lokalnej karty SIM. W Santiago się nie udało, bo „awaria w całym systemie operatora”. Tu – podchodzimy z nadzieją.

Spacerowaliśmy główną ulicą, szukając punktu, gdzie sprzedają karty.
Najpierw jednak trafiliśmy do… warzywniaka.
Owoce świeże, przyjemny cień, ale nas zainteresowała wystawka z kiszonkami.
Bo jak wiadomo – mój szwagier Michał kocha kiszonki, i zawsze jak razem jeździmy, to kończymy z jakimś kiszonym eksperymentem na stole. Teraz – bez niego – tylko oglądaliśmy.
Nina:

„A może byśmy coś wzięli?”
Ja:
„Bez Michała to nie to samo. Nie chce mi się gryźć ogórka z melancholią.”


📡 W końcu karta – na panią z butiku

W końcu Nina znalazła jakiś butik, który… miał karty.
Ale – trzeba było mieć chilijski dowód, bo procedura rejestracji karty wymaga lokalnego RUT.
Pani ze sklepu pokiwała głową, że „spoko, zrobi na siebie”. I się zaczęło.
Aktywacja trwała prawie godzinę – coś klikała, coś sprawdzała, system się zawieszał, Tomek siedział na schodku i liczył psy.
W końcu zadziałało. Mieliśmy internet! I działał! (ale tylko 2 godziny… ale tego dowiedzieliśmy się później)

🍦Lody, bo zasłużyliśmy

W międzyczasie – klasyka podróży z dziećmi – lody.
I nie byle jakie – najlepsze jakie jedliśmy w Chile.
Nie wiem, czy to zasługa smaku, zmęczenia czy klimatu, ale limonkowe z liśćmi koki weszły tak, że aż się zrobiło cicho na ulicy.
Reszta też była zadowolona.

🌈 A potem… tęcza

Z lodami w dłoni, z zasięgiem w telefonie i spokojem w duszy ruszyliśmy z powrotem do hotelu.
I nagle – totalnie znikąd – tęcza.
Na pustyni. W miejscu, gdzie deszcz to niemal zjawisko nadprzyrodzone.
Kolorowy łuk przeciął niebo nad czerwonymi piaskami – wyglądało to tak nierealnie, że aż się zatrzymaliśmy.

Tomek:

„Tęcza tu? A przecież nie padało!”
Krzyś:
„Może to pustynna wersja: tęcza bez deszczu.”
Ja:
„Albo jakiś błąd w systemie pogody. Może reboot robią.”

Zrobiliśmy zdjęcia, Nina była zachwycona, a my wróciliśmy do hotelu.
Basen czekał. Ale plan był inny. Odpocząć trochę i … znów w drogę.

802, 2025

Salar de Tara – wulkany, wikunie i droga na 5000mnp [Chile 2025]

🌋 Wulkany na dzień dobry – siarka, koks i Boliwia w tle

Zaraz po obiedzie, jeszcze z lodami w gardłach i kurzem pod paznokciami, ruszyliśmy w trasę, której nie planowaliśmy do końca. Zamiast zwiedzać Fort Quitor (co brzmiało jak coś między ruiną a miejscem, gdzie dzieci będą się nudzić), zaufaliśmy naszemu gospodarzowi. Starszy, pogodny pan i mapą wydrukowaną na kartce A4, pokazał palcem miejsce w okolicy i rzucił tylko:

„Flamingos. Muy bonito.”

Nie potrzebowaliśmy więcej. Jak są flamingi – to tam jedziemy.
Spakowaliśmy się w trybie ekspresowym: marchewki (na wikunie), kurtki, picie, Krzyś wrzucił powerbanka, Nina owoce, Tomek próbował spakować maskotkę, którą Nina mu wyperswadowała jednym spojrzeniem.

„To nie wycieczka do zoo, tylko 4000 metrów w górę.”
„Ale tam mogą być zwierzęta…”

„Ale nie pluszowe.”

Wyruszyliśmy na południowy wschód, asfaltową drogą w kierunku granicy z Boliwią. I nagle, jak zza kurtyny, wyłoniły się dwa wulkany.
Pierwszy – Licancabur – wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażasz sobie wulkan z podręcznika: idealny stożek, masywny, majestatyczny.
Drugi – Juriques – trochę niższy, bardziej rozczłonkowany, ale też groźny. Oba wyglądały jakby patrzyły na nas z góry, testując, czy w ogóle jesteśmy godni wjechać w ich okolice.

I wtedy uderzył zapach.
Na początku myśleliśmy, że może coś z autem, może się coś przypala, ale nie – to była siarka. Prawdziwa, piekąca, przenikliwa i nie do pomylenia z niczym innym.

Tomek: „Tato, ktoś puścił mega bąka!”
Krzyś (zatykając nos): „To musiał być potwór.”
Nina: „To są naturalne gazy. Wulkaniczne. Wdech – wydech.”
Ja: „Wdech – płacz.”

Okna zamknięte, ale zapach wlazł do środka jak nieproszony gość. Moglibyśmy jechać z nosem w bluzkach, klimatyzacją na obieg wewnętrzny i mieszanką rozbawienia oraz lekkiej paniki. Jednak otworzyłem okno i zacząłem robić zdjęcia. Nie ma litości!
Dodajmy do tego fakt, że jesteśmy kilka kilometrów od granicy z Boliwią, bez zasięgu, bez punktów orientacyjnych poza wulkanami, i robi się całkiem przygodowo.

🚙 Przełęcz 4730 m – vikunie i wielka porażka marchewki

Droga wiodła dalej, i dalej, i… dalej. Z każdym kilometrem zyskiwaliśmy wysokość, ale też coraz większy szacunek do silnika naszego auta, który jęczał jak ja przy wstawaniu z kanapy po trzech dniach trekkingu. W kabinie było cicho – nie z powodu klimatu zadumy, tylko dlatego, że każdy z nas miał lekki niedobór tlenu i nikt nie chciał marnować powietrza na zbędne słowa. Wysokość rosła, a z nią i napięcie.

Ja: „Jesteśmy już prawie na 4600.”
Nina (przyciszonym głosem): „To jest jeszcze bezpieczne?”

Krzyś (przez okno): „Patrz! Rurki przy drodze!”

Tomek: „Czy będziemy musieli oddychać przez rurki?”

Ja: To tyczki wytyczające szlak, jak jest dużo śniegu… a tyczki mają ze 2 metry. Ciekawe ile tu potrafi być śniegu zimą…

Wjechaliśmy na 4730 m n.p.m. – najwyżej, gdzie kiedykolwiek byliśmy kołami. Zatrzymaliśmy się na moment, bo za oknem pojawiło się stado vikunii. Smukłe, z długimi szyjami, przypominały kuzynki lam z lepszej dzielnicy. Ewentualnie to guanako
Krzyś bez słowa sięgnął do plecaka.

Nina: „Co robisz?”
Krzyś: „Marchewka. Czas zbudować zaufanie.”

Z tą powagą ruszył przez płaskowyż w stronę vikunii, z marchewką wystawioną przed siebie jak Excalibur.
My staliśmy przy aucie, gotowi na wszystko – od epickiego ujęcia przyjaźni człowieka z naturą po klasyczne „uciekły w panice”.

Vikunie… spojrzały. Zastanowiły się. I odeszły. Powoli, ale z godnością. Krzyś stał z opuszczoną marchewką, z miną człowieka, który przegrał bitwę o dusze dzikich zwierząt.

Tomek: „Może nie lubią warzyw?”
Ja: „Albo jesteśmy pierwszymi turystami, którzy próbują je karmić marchewką. Ja bym wolał dorodny stek a nie byle marchewkę. Ja tam je rozumiem w 100%”

Chwilę później kolejne stado – i powtórka. Krzyś tym razem nawet się nie ruszył, tylko westchnął i mruknął pod nosem coś o „dzikiej niewdzięczności”.

jechaliśmy dalej, łapiąc oddech. Tlen był luksusem, a każdy ruch sprawiał, że człowiek czuł się jak po treningu z Chodakowską. Mapa pokazywała już prawie 5000mnpm.
Góry wokół nas były jak galeria sztuki – pasma czerwieni, pomarańczy, granatów, odcienie, których nawet kredki w sklepie papierniczym nie mają. To wszystko pod słońcem, które nie grzało, ale paliło jak lampa nad grillem. Dobrze, że wiało wściekle.

Krzyś myśląc o wikuniach westchnął i powiedział:

„W sumie to lepiej, że nie podeszły. Przynajmniej wiem, że nie wszystko się da załatwić jedzeniem.”

No cóż, jaki kraj, takie lekcje zen.

🐾 Kolorowy spektakl i… drugie podejście z marchewką

Z przełęczy zjechaliśmy lekko w dół – ale to nadal było ponad 4600 m n.p.m. Asfalt ciągnął się dalej – i bardzo dobrze, bo szczerze mówiąc, po tym wcześniejszym wspinaniu się w górę miałem wrażenie, że każde kolejne 100 m to wyzwanie dla silnika, układu chłodzenia, a przede wszystkim mojego układu nerwowego.

Dzieci już trochę odżyły – Tomek znowu zaczął komentować wszystkie kształty chmur („ta wygląda jak koń, ta jak flaming, ta jak chlebek”), a Krzyś wrócił do swoich prób robienia zdjęć przez brudną szybę.

Krzyś: „Jak się przymknie oko, to nie widać, że szyba jest brudna.”
Ja: „Jak się przymknie mocno, to nie widać w ogóle. Ale nie próbuj tego w ruchu.”

Wtedy – dokładnie w chwili, kiedy powietrze zaczęło być znów trochę cieplejsze, a wiatr mniej lodowaty – pojawiły się one.
Drugie stado vikunii.
Tuż przy drodze. Bezpieczna odległość – może 10–20 metrów. Ale nie uciekały. Patrzyły na nas. I wyglądały… jakby się zastanawiały.

Ja: „Ej, te są inne. Może są bardziej otwarte na dialog.”

Krzyś aż podskoczył na siedzeniu.

„Jeszcze mam marchewkę!”

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, już wyskakiwał z auta. Nina próbowała go złapać za ramię, ale był szybszy. Wybiegł z marchewką w dłoni, trzymając ją jak olimpijski znicz.
Vikunie stały. Patrzyły.

Krzyś podszedł parę kroków, kucnął. Wyciągnął rękę.
I wtedy jedna z nich przesunęła się bliżej – może o dwa kroki.
Wszyscy zamarliśmy. Ja z palcem na kluczyku – na wypadek, gdyby trzeba było nagle zareagować.
Krzyś trzymał marchewkę jak najdelikatniejszą ofertę pokoju.

Vikunia spojrzała. Nachyliła się lekko.
…I odwróciła się, powoli, z klasą, i razem z resztą stada po prostu poszła.

Krzyś stał tam jeszcze chwilę, zanim się podniósł. Wrócił do auta w milczeniu, usiadł na siedzeniu i westchnął:

„Następnym razem muszę spróbować dać im coś innego.”

Tomek go poklepał po ramieniu.

„Następnym razem weź coś z większą zawartością cukru.”

I przez dobrych kilka minut nikt się nie odzywał.

Tylko patrzyliśmy. Dzieci milczały. Ja cykałem zdjęcia, Nina nagrywała filmiki.
To było jak patrzenie w żywy spektakl, który trwa może dwie godziny dziennie – i trafiliśmy dokładnie w jego premierę.

Krzyś: „Nie nakarmiłem vikunii. Ale chyba było warto.”
Ja: „Było. I masz jeszcze marchewkę na później.”
Tomek: „Albo na kolację.”

🛞 Droga w nieznane – czyli jak z asfaltu skręciliśmy w… no właśnie, co?

Kiedy już przetoczyliśmy się przez odcinek z kolorowymi górami i kolejną nieudaną próbę Krzysia przekupienia dzikich zwierząt marchewką, na liczniku mieliśmy solidny wynik kilometrów i lekki ból głowy – wiadomo, wysokość.

Ale byliśmy blisko. Przynajmniej teoretycznie.
Mapa sugerowała, że Salar de Tara jest tuż obok. I rzeczywiście – gdzieś po prawej stronie, zza niewielkiego wzniesienia, dało się zauważyć coś jasnego. Coś, co mogło być solniskiem, laguną, albo po prostu miejscem, gdzie skończyła się trawa.

Według naszej, hm, bardzo nowoczesnej i wiarygodnej mapy offline, droga odbijała z asfaltu w bok.
I faktycznie – asfalt prowadził dalej, ale pojawiła się jakaś dróżka. Ale nie w sposób, który normalnie kojarzysz z drogą: bez znaku, bez ostrzeżenia, bez niczego. Po prostu… świat powiedział „jak chcesz, to jedź”.

Zatrzymałem się. Spojrzałem przez przednią szybę – widziałem ślady opon. Nie jedne, nie dwa. Kilka. Może dziesięć. Dziesięć śladów przez 1000 lat…
Prowadziły w piach, w trawę, między skały.
I znikały.

Ja: „No, ewidentnie ktoś tu jechał. Kiedyś.”
Nina: „I co, wrócił?”
Ja: „Nie mamy informacji, że nie wrócił… więc potrzymaj mi piwo

Zasięgu oczywiście nie było. Internet przepadł jakieś 70 kilometrów wcześniej. Google Maps mogło teraz co najwyżej pokazać gwiazdy.

Krzyś: „To jedziemy?”
Ja: „A jak nie wrócimy?”
Tomek: „To będzie przygoda!”

No i pojechaliśmy. Z duszą na ramieniu, ale z napędem na cztery koła.
Droga to za dużo powiedziane. To była kolekcja luźnych pomysłów na drogę, które ktoś porzucił w połowie realizacji. Piach mieszał się z trawą, co chwilę trzeba było zjeżdżać z linii jazdy, żeby ominąć większe kamienie.
Auto trzymało się dzielnie – ale czułem pod stopą, że każdy głaz rezonuje w podwoziu jak gong tybetański. Nina wydawała dziwne odgłosy paszczą gdy tylko jakiś większy kamień uderzał w podwozie.

Momentami wjeżdżaliśmy na niewielkie zjazdy – strome, z wąskimi zakrętami, przez które nie widać było, co jest dalej. Co zakręt, modlitwa.

Nina: „Zjedź wolniej.”
Ja: „Nie jadę szybko.”
Nina: „To zjedź jeszcze wolniej.”
Tomek: „Tato, masz pot na czole.”
Ja: „To nie pot. To stres w płynie.”

Po drodze nie było absolutnie nikogo. Ani ludzi, ani zwierząt, ani innych samochodów.
Ślady opon czasem znikały, czasem się rozwidlały. Trzeba było zgadywać, gdzie może być bezpieczniej.
Krajobraz? Przepiękny, dramatyczny, surowy. Ale człowiek, który ma rodzinę na pokładzie i 15 km do najbliższego asfaltu, inaczej patrzy na piękno przyrody.

W końcu, po kilkunastu minutach, dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zamieniała się już w coś… trudnego do opisania słowami cenzuralnymi. Wysokie, ostre skały. Koleiny jak rowy melioracyjne. Trzeba by mieć auto podniesione o 10 cm i duszę kierowcy rajdowego.
Zatrzymałem się. Silnik pracował równo, ale ja – już nie.

Ja: „Nie. Nie jedziemy dalej.”
Nina: „Dziękuję.”
Krzyś: „Ale to już prawie.”

Ja: „Prawie to można na komputerze. tu nie mamy drugiego życia”

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. A potem zaczęło się zawracanie – na stromym, wąskim odcinku, między głazami, z tyłem auta wystającym nad lekki spadek. Musiałem wykonać jakieś pięć manewrów.
W tle – absolutna cisza. Nawet dzieci się nie odzywały.

Tomek: „Tato, jesteś jak mistrz kierownicy.”
Ja: „Albo desperat.”

Udało się. Wróciliśmy na bardziej stabilny fragment.

Ja: „Dobra. To co? Jedziemy do asfaltu i jeziora. Może flamingi też miały dość tej drogi i tam poszły.”

W domu jak sprawdziłem, to okazało się, że usiłowaliśmy dojechać do Aguas Calientes – i faktycznego Salar de Tara, ale zabrakło nam z 5 km… i ciut odwagi… Ale wróciliśmy żywi i cali.

🦩 Mirador Pacana – flamingi, guanako i zielony dywan dla wybranych

Po wszystkim, co działo się na „drodze donikąd”, powrót na gładki asfalt wydawał się jak objęcie przez kanapę po powrocie z wesela. Samochód przestał skakać jak królik po kamieniach, silnik przestał się pocić, a ja przestałem się modlić pod nosem.

Krzyś: „To co, wracamy?”
Ja: „Nie, jeszcze jeden przystanek. Mirador Pacana. Flamingi czekają.”

Mirador, czyli punkt widokowy, znajdował się kawałek dalej, ale na szczęście z normalnym dojazdem. Zero głazów, zero piachu, zero zgadywania. Było nawet coś na kształt tabliczki przy drodze – jak na standardy chilijskiej pustyni: luksus.

Zatrzymaliśmy się przy małej zatoczce, gdzie zmieściłyby się może trzy samochody. Byliśmy sami. Wysiedliśmy i od razu poczuliśmy, że tu jest… inaczej. Ciszej. Dziwniej. Piękniej. Dlatego też zjechaliśmy znów z asfaltu i podjechaliśmy pod same jezioro…
Było coś w tym powietrzu – suchym, wysokościowym, ale czystym jak świeżo wypłukany filtr do kawy. Nawet dzieci przez chwilę milczały. Tomek się rozejrzał, Krzyś wyjął telefon. Nina tylko mruknęła:

„No dobra. To jest niesamowite.”

Z jednej strony rozciągało się jezioro – biało-szare połacie, gdzieniegdzie lśniące w wodzie. Wyglądało jakby ktoś rozlał płynne szkło na szorstką powierzchnię pustyni.
A w tym… flamingi.
Prawdziwe. Żywe. Różowe. I co najważniejsze – bez biletów, bez tłumów, bez przewodników z megafonem.

Tomek: „Patrz! One są naprawdę różowe!”
Krzyś: „Bo jedzą krewetki. Widziałem w necie.”
Ja: „Ile razy mam powtarzać – nie wszystko z internetu to prawda.”
Nina: „Ale akurat to tak.”

Obok flamingów – oczywiście – vikunie. Tym razem kompletnie zblazowane, jakby wiedziały, że są w katalogu do zdjęć stockowych.
Jedna z nich leżała z wyciągniętą szyją jak modelka w reklamy kremu przeciwzmarszczkowego.
I wtedy zobaczyliśmy coś jeszcze.

Małe guanako.
Tak, były tam. Młode. Z rodzicami. I wyglądały… jak najładniejsze rzeczy, które natura mogła wymyślić między lamą a jelonkiem Bambi. Małe, puszyste, z wielkimi oczami i ogonkami jak pędzelki.
Krzyś zrobił piętnaście zdjęć w dwie minuty.
Tomek powiedział tylko:

„O ja cie. To chyba najlepszy dzień.”

A pod nogami – coś, czego nie widzieliśmy jeszcze nigdzie indziej: porosty i mchy, ale takie w idealnych kształtach.
Nie byle co – wyglądały jak kuliste poduszki, jak poustawiane ręcznie dekoracje ogrodowe. Jasnozielone, miękkie z wyglądu, chociaż nie próbowaliśmy dotykać – z szacunku i zdrowego rozsądku.

Wysokość nadal robiła swoje – każdy krok powodował lekki zawrót głowy, ale to było warte każdego wysiłku. Widok – bajka. Cisza – kompletna.
Nie było innych ludzi. Nie było dźwięków cywilizacji.
Byliśmy tylko my, zwierzęta, sól, skały i góry w tle.
Nina kręciła filmiki. Ja robiłem zdjęcia aparatem i telefonem.
Krzyś patrzył przez okno, a Tomek… stwierdził, że „tu by mógł mieszkać, gdyby dało się dowozić pizzę”.

Spędziliśmy tam dobre 30 minut. I nawet gdyby nic więcej tego dnia się nie wydarzyło – to by wystarczyło.

Ale, oczywiście, wydarzyło się.

🌧️ Burze, wąwóz i najgłębsze siku świata – czyli powrót z przygodami

Wsiadamy do auta. Flamingi – zaliczone. Stały sobie na jednej nodze, jakby ktoś im kazał tak pozować specjalnie do National Geographic.
Guanako – obcykane. I to dosłownie – zdjęcia z każdej strony, z zoomem, bez zoomu, Krzyś próbował nawet zrobić im selfie, ale nie chciały się przytulać.
Porosty – sfotografowane. Zielono-żółte, puchate kule jak z innego świata. Tomek twierdził, że wyglądają jak zgubione dywany Hobbitów. Nie zaprzeczyliśmy.

Plecaki pełne wrażeń, karta pamięci już jęczy, a płuca – chociaż wysuszone jak biszkopty – jednak pełne świeżego, surowego powietrza z 4500 m n.p.m. Jakby się ktoś pokłócił z atmosferą i zostawił tu tylko powietrze na kartki. W wersji limitowanej. Za dodatkową opłatą.

Silnik westchnął przy starcie – nie wiem, czy to był dźwięk mechaniczny, czy wyraz emocji, ale było w nim coś z „dajcie mi jeszcze pięć minut podziwiania guanako”.
Niestety, nikt nie chciał zostać. Wszyscy już myśleli o San Pedro, o basenie, kolacji albo o tym, żeby po prostu siedzieć i się nie ruszać.

Z głośników sączył się cicho audiobook – coś z fantastyki, nie do końca wiadomo co, bo narrator mówił jakby właśnie zasypiał.
Dzieci przestawiły tryb z „podziwiamy piękno świata” na „czy możemy coś zjeść?”, czyli klasyczna przemiana dziecka.

Pojechaliśmy. mijały kilometry.

I wtedy… pojawiły się chmury.

Ale nie takie tam obłoczki.
Nie. To były CHMURY z dużych liter.
Niskie, ciężkie, poszarpane, jakby je ktoś wyciągnął z folderu „dramatyczna pogoda do filmów katastroficznych”.
Ciemne jak sumienie złodzieja wi-fi, sunęły tuż nad naszymi głowami, rzucając cień tak gęsty, że można było nim kroić krajobraz.

Zbliżaliśmy się do wulkanu Juriques – tego samego, co wcześniej buchał sobie siarką jakby właśnie odpalał grilla dla bogów.
Ale teraz… teraz wyglądał, jakby miał powiedzieć:
„To była cisza przed burzą. A teraz… trzymajcie się.”

Nina (robiąc zdjęcie z tylnego siedzenia): „To wygląda epicko.”
Ja (patrząc z fascynacją): „To wygląda jak początek filmu, w którym bohaterowie NIE wracają do domu.”
Krzyś: „A jak ten wulkan się obudzi? Czy będziemy musieli uciekać przed lawą?”
Tomek: „Nie! Ja chcę do basenu!”

I faktycznie – coś w powietrzu się zmieniło.
Nie padało. Ale wszystko dookoła szeptało „zaraz się zacznie”.
Światło zrobiło się dziwne.
Nie złote, nie szare, tylko takie… żółto-miedziane, jakby ktoś założył filtr „apokalipsa, ale ładna”.
Skały przybrały głębsze kolory – czerwienie zrobiły się ciemniejsze, szarości bardziej stalowe.
Niebo… niebo wyglądało jakby ktoś połączył burzę z zachodem słońca i jeszcze wrzucił dramatyczny preset z Photoshopa.
Z jednej strony piękno, z drugiej – niepokój.

Oczywiście stanęliśmy.
Nie dało się inaczej.

Wysiadłem, aparat w rękę – bo przecież „muszę to uchwycić”.
Zrobiłem milion zdjęć.
Na ekranie wyglądały… okej.
Ale to, co widzieliśmy na żywo?
Nie do oddania. Ani matrycą, ani słowem.

I z jednej strony drogi – słońce.

A z drugiej – deszcz.

Jak w Bolywood – „Czasem słońce, czasem deszcz”. Tylko ból głowy spowodowany wysokością nie pozwalał tańczyć w deszczu do radosnej melodii.

I to tylko ten powód, a nie to, że mamy wszyscy po dwie lewe nogi do tańca…

Minęliśmy Juriques, później znów Licancabur – jak stary znajomy, który z daleka tylko skinął głową. Przejechaliśmy kilka kilometrów, kiedy dzieci zaczęły się kręcić.

Tomek: „Tato… siku.”
Krzyś: „Ja też…”
Ja: „No dobra. Szukam miejsca.”

Zatrzymałem się na poboczu, tam gdzie było trochę żwiru i niskich krzaków. Wyszedłem, za mną Tomek. Krzyś postanowił „wytrzymać do hotelu, bo zimno”.

Poszliśmy kawałek za wzniesienie, żeby zachować choć pozory prywatności – no i wtedy… BUM.
Za górką nie było zwykłego terenu.
Był wąwóz.

I to nie jakiś tam rów przy drodze.
To było coś jak pęknięcie ziemi, szerokie na kilka metrów, ale głębokie – nie wiem dokładnie ile, bo bałem się podejść za blisko. Kamienie przy brzegu wyglądały jakby tylko czekały, aż zrobię krok za daleko. Ale z tego co udało mi się zobaczyć – przynajmniej 20 metrów pionu w dół.

Tomek spojrzał i zrobił wielkie oczy.

Tomek: „Ej, tato… jakby ktoś tu spadł…”

Ja: „Wąwóz wita, przeciwnik żegna!, leciał jak orzeł, wylądował jak naleśnik! Nowy rekord w skokach… na dno wąwozu!”

Stałem jak zamurowany. Przez chwilę próbowałem sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy jechali tędy po zmroku, gdyby dzieci biegały same, gdyby… nie, stop. Nie warto.

Ja: „Wracamy do auta. Szybko. I nie sikamy do wąwozu. Tylko z wiatrem, a nie pod wiatr Tomaszku…”

Po tej akcji droga powrotna do hotelu to już była formalność. Zjechaliśmy niżej, chmury powoli zostawały za nami, a światło robiło się cieplejsze. Było już prawie ciemno, kiedy dojechaliśmy na miejsce.

🏊‍♂️ Dzieci kontra basen, Nina kontra morsowanie

Wydawało się, że dzień był już pełen atrakcji, zmęczenie w nogach, głowie i silniku auta. Ale nie.
Dzieci miały jeszcze jeden cel.

Krzyś: „Tatooo, basen!”
Tomek: „Prosimy! Chociaż chwilę!”

Ja byłem zmęczony, ale… cóż. Tata nie odmawia po takim dniu. A jestem najlepszym z ojców. Tych które oni mają…
Wskoczyli. Obaj. Z dzikim wrzaskiem i chlupnięciem.
Woda – zimna jak cholera. Nawet ja to muszę przyznać.

Zanurzyłem się do pasa, potem do szyi. Powiedziałem sobie, że to dobre dla krążenia, dla odporności i ego.
A Nina?
Stanęła przy brzegu, popatrzyła, rozpięła polar, spojrzała na nas jeszcze raz – i założyła go z powrotem.

Nina: „Nie. Nina nie morsuje.”
Ja: „Ale patrz, Krzyś i Tomek już są jak foki!”

Nina: „Oni mają więcej warstw tłuszczu. Ja już wypaliłam wszystko dzisiaj strachem na tej twojej drodze.”

Chłopcy pluskali się jeszcze chwilę, ja udawałem, że mi nie zimno. Po 15 minutach wszyscy padliśmy – do pokoju, pod kołdrę, z głową pełną gór, flamingów i kraterów.

To był dzień.
I to jeszcze nie koniec Atacamy.

Przejdź do góry