2010 Chiny2023-10-21T21:03:20+01:00
2409, 2010

Chiny dzień VIII – Guilin II

Wstaliśmy skoro świt, zjedliśmy śniadanie i zostaliśmy zapakowani przez typa w gajerku do busika. Lipki na gajerek mówią jakoś inaczej, ale nie wiem jak – nie po Polsku w każdym razie (gangol). Inny typ w dresie prowadził busika do miejscowości za Guilin, gdzie przekazał nas kolejnemu typowi, w zielonym mundurku. Bambusowe łódki okazały się plastikowymi, stylizowanymi na bambus, ale dało się przeżyć. Pogody już nie. Jako, że Lipek już od 3 dni nosił swoje szczęśliwe majtki z koniczynką, od 3 dni padało.

Szanowny przedmówca raczy mylić się z prawda nie bez udziału świadomości własnej. Ja swoje gacie zmieniłem dzień wcześniej, w związku z czym deszcz był spowodowany majtamy Adasia, który po raz czwarty odwrócił je na druga stronę.

Lipek

Usiedliśmy narodzie, na bambusowe ławeczki, we 4 osoby na łódź, pod daszek – nawet nawet. Niestety, góry były zamglone, deszcz zacinał – średnie warunki do oglądania, ale alternatywy nie było. Mi nawet się widok zachmurzonych szczytów podobał, dodawał tajemniczości, ale zdaje się Lipek ma na ten temat odmienne zdanie, które w uprzejmych słowach zapewne wyjaśni.

Owszem. Pogoda była delikatnie mówiąc nienajlepsza i o ile same widoki były nienajgorsze (pozostawiały wiele miejsca na wyobraźnie ;-) ) to ze zdjęć wyszło wielkie brązowe cos.

Lipek

Płynęliśmy łodzią, oglądaliśmy widoki – skały SA rewelacyjne – taki nasz przełom Pienin, doliną Dunajca, lecz o wiele wyższe. Ogólnie krajobrazy bajeczne; szkoda, że nie było widać więcej – ale i tak warto. Spływ trwał prawie 2h, kiedy zatrzymaliśmy się w przyrzecznej knajpce, na jakieś 30 minut. Mieliśmy tam coś zjeść, ale nie byliśmy głodni.

Gdy wsiedliśmy do łodzi, okazało się, że koniec podróży jest oddalony o 15 minut. Tam nas wypakowano z łodzi i szef w zielonym usiłował się nas pozbyć do małych busików, ale się skończyły. Znaczy został jeden, ale naprawa młotkiem nie przynosiła pozytywnych rezultatów. Deszcz pada, busików nie ma, zima… Po 20 minutach podjechały busiki i zapakowaliśmy się do jednego. Zresztą słowo busik to za wiele – to taki motorek z budą na 12 osób. Ruszyliśmy wąską, błotnistą ścieżką, ścisnięci jak sardynki. Pikanterii dodaje fakt, że by jakoś się mieścić, siedzieliśmy na zamek błyskawiczny – udo Lipka, udo Niny, Udo Lipka, potem nie wiem, ale jakas Kamasutra i ja z Iwoną. Ma ciepłe kolana. Dobrze, że jechaliśmy maksymalnie 20 minut, bo ducha byśmy wyzionęli. Nasz kierowca, czyli nasz aktualny opiekun, przekazał nas „k#?@ie w niebieskim” jak ochrzcił ja Lipek. Niewiasta ta była obsługantka autobusu, zapakowała nas do środka, lecz miejsca siedzące były zajęte. Nie stanowiło to jednak problemu – z bagażnika wyciągnęła krzesełka dla przedszkolaków – różowe i plastikowe i kazała nam usiąść między siedzeniami, na przejściu. Niestety biednemu Grzesiowi nie wystarczyło krzesełka i musiał stać, garbiąc się – autobusy w Chinach są przeznaczone dla osób o wzroście do 170cm max. Grześ gotował się. Bulgotała w nim nienawiść do małych biednych, bogu ducha winnych Chińczyków. Odgrażał się, że będzie robił im krzywdę fizyczną i duchową, a także przeklinał do 17 pokolenia wstecz. Pełen autobus w dalszym ciągu stał, a kobiecie w niebieskim udało się jeszcze 2 tuchtonów dopchnąć. Usiłowała pokazać, że mamy się cofnąć z tymi krzesełkami, ale po tekście Niny „chyba sobie kpisz” ustąpiła. Może nie zrozumiała, ale groźba w oczach wystarczyła. Nie dałoby się cofnąć nawet o centymetr. W końcu ruszyliśmy. Droga upływała przyjemnie, przerywana tylko niecenzuralnymi uwagami Lipka na temat lokalesów, ich organizacji i temu podobnych.

Opiekunka autobusu zdołała zatrzymać się po drodze z jakieś 10 razy i dopchać kolejnych lokalesow. Jeden z nich wcisnął się między mnie a Nine i siedzenie, co minutę wcześniej uznałbym za fizycznie niemożliwe.

Lipek

Autobus malowniczo podskakiwał na wertepach i było wyraźnie miło. Na jednym z wertepów, przedszkolne krzesełko nie wytrzymało mojego radosnego podskoku i skapitulowało. Wylądowałem bezpiecznie na dolnej, miękkiej części pleców i mymłonie Czeszki siedzacej za mna. Ni plecom ani mymłonowi to mocno nie przeszkadzało, wiec wstałem i zacząłem się garbić obok Lipka. Łzy ze śmiechu leciały nam ciurkiem z oczu. Niestety, radość nie trwała długo – kilometr dalej autobus się zatrzymał i „k#?@a w niebieskim” wygoniła wszystkich białasów i część lokalesów. Pewnie nie spodobało się jej zniszczenie mienia ludu i partii. Lipek zakipiał i prawie wybuchł. Wściekły wysiadł z autobusu i ubierając kurtkę przyp&^&$ lokalesowi. Lokales po ciosie w szczękę, utrzymał pozycję stojącą, lecz niewiele brakowało by spadł z 2 metrowej skarpy. Wtedy byłby nokaut techniczny. Niestety, walka została przerwana i przeciwnicy zostali odesłani do innych narożników. Co prawda Lipek twierdził, że to był przypadek, ale przypadkiem trafić lokalesa w szczękę, to jednak mało prawdopodobne. Lokales jeszcze dłuższy czas wyglądał na zamroczonego kucając przy drodze koło swojego tobołka z dobytkiem, z reka na szczece. W tym czasie niebieska policzyła nas i… autobus odjechał. A, i mój taborecik poleciał w krzaki. Staliśmy jak buraki pastewne, przy drodze, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Niebieska zatrzymała jakiś busik i wepchnęła tam lokalnych. Po 20 minutach autobus powrócił pusty i wsiedliśmy do środka. Tym razem mieliśmy miejsca siedzące.

Dojechaliśmy do Yangshuo. Polecieliśmy jak dzikie świnie do banku, by wymienić pieniądze, lecz jak to w opowieściach bywa – spóźniliśmy się 2 minuty. Znaczy byliśmy w innym przed zamknięciem, ale powiedziano nam, że kasę można wymienić tylko w Bank of China. A tam, trafiliśmy o 17:02 i pani olała nas radośnie.

Nie mam pojęcia o co chodzi, ale normalne to nie jest. Prawie przy każdym banku (a całkiem ich tu sporo) jest tabliczka „Exchange” że znaczkiem Yuana i strzałeczkami w dwie strony. W każdym innym kraju oznaczałoby to wymianę waluty, ale nie tutaj. Po wejściu do środka jedyne co można wymienić to uprzejmości polegające na wzruszaniu ramionami i informacje, że wymiany waluty można dokonać w „Bank of China”. Nie pomaga wskazanie na opisana tabliczkę i nazwę banku „Cośtam cośtam Bank of China” (kazdy się tak nazywa).

Lipek

Nie pozostało nam nic innego, jak iść pozwiedzać. Yangshuo, w kawałku dla turystów, przypomina polskie Krupówki. Ta sama chińska tandeta, dużo ludzi, lans itp. Dziewczyny uparły się kupić wachlarze. Po pytaniu o cenę, dowiedzieliśmy się 140, więc wybuchliśmy śmiechem. W każdym razie, kupiliśmy je po 20 – a ja jestem przekonany, że o 50% przepłaciliśmy, ale że dziewczyny chciały, to mają. Następnie poszliśmy do knajpy – Cloud 9 Restaurant – gdzie najpierw dostaliśmy czekadełko – prażoną fasolę, a potem zamówiliśmy supersmaczne dania – wychodząc z restauracji, byliśmy napasieni a Lipka poziom szczęścia pierwszy raz w Chinach przekroczył 10%. Głaskał się po brzuchu mlaskał i ogólnie wykazywał niezwykłe jak na niego podniecenie i ruchliwość.

Przepyszne jedzenie. Wszyscy byli zadowoleni. Kurczak, żeberka, bakłażany no i ryz z warzywami! Lokalne piwo dla każdego, obżarci po sufit zapłaciliśmy ok. 70 PLN za 4 osoby. To jest życie!

Lipek

Wracaliśmy autobusem, który odjechał dopiero po zapełnieniu w 100% – co trochę trwało. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać jak grzeczne misie.

24.09.2010 – piątek – Guilin

Leje. Dalej qrcze leje! Jeszcze śpiący i niezbyt zachwyceni schodzimy na śniadanie, na które czekamy prawie 40 minut. Dobrze, że zeszliśmy z dużym zapasem. Pancakes’y z syropem i jajka – takie sobie. 13-osobową grupą zmierzamy do busa, w którym jest na tyle mało miejsca, że 3 Francuzów siedzi na drewnianej ławeczce bokiem. Bus jedzie długo, wyjeżdża na jakieś zadupia gdzie asfalt jeszcze nie dotarł, lub już dawno zszedł. Trzęsie jak cholera (cieszę się, że to nie ja siedzę na ławeczce), dziury jak po zimie na drodze na Chorzów, albo i gorsze, ale jedziemy do przodu. Nie wiem, chyba po 1,5 h dojeżdżamy do celu, jakiś chopek prowadzi nas dróżką między domami do rzeki. Tu już widać biedę. Chińska wieś wygląda gorzej niż polska, ale w sumie lepiej niż indyjska. Ładują nas do 3 bambusowych łódek, przy czym bambus jest nieco oszukiwany, bo podłoże jest z rurek ale raczej plastikowych. Zajmujemy jedną całą łódkę, dostajemy kapoki i odbijamy od brzegu. Oczywiście ani na chwilę nie przestało padać. Łódka ma silniczek z przyczepioną taką żerdzią jako sterem i daszek. Dowiaduję się od Niny i Adama, że w górach, które właśnie zaczynają się pojawiać kręcono Avatara. No w sumie kształty się zgadzają, przy odrobinie efektów komputerowych mogą stanowić dobrą bazę. Deszcz ma jeszcze jedną wadę oprócz moczenia wszystkiego, powoduje że góry są całe zamglone i widać je mocno fragmentarycznie. Co za pech. Jedno z miejsc, w których pogoda jest naprawdę ważna, a tu leje tak, że nam się z filmami o Wietnamie skojarzyło, lub z Forestem Gumpem – poznaliśmy bowiem różne rodzaje deszczu. Najgorszy był ten zacinający od przodu, bo po 15 minutach mieliśmy całe spodnie mokre. Po kolejnych 15, jak już nie było na nich z przodu suchej nitki, dostaliśmy od pana łódkowego pelerynkę na kolana. No nic, liczą się chęci. Górki po obu stronach rzeki Li były niesamowite, mimo że nie było ich widać w pełnej krasie i tak wyglądały interesująco. Mgła nadawała im tajemniczości, a to, że całe były porośnięte roślinnością (nie dziwię się, przy takich deszczach!) sprawiało, że wyglądały jak jakieś mechate zielone stwory nieziemskie. Zaklinaliśmy deszcz, żeby sobie choć na chwilę odpuścił i żeby wyszło słońce, ale nie było na to szans. Jeśli przestawał – to na 5 minut, a to też raczej nie do końca. Po jakiejś godzinie spływu zaparkowaliśmy łódkę przed jakąś lokalną knajpą, ale my nie jedliśmy, bo nie byliśmy głodni jeszcze po śniadaniu. Potem jeszcze z pół godziny spływu (pogoda bez zmian) i wysadzili nas na drugim brzegu, skąd miał być busik dalej. Miejsce było maksymalnym zadupiem, nawet to wioska nie była, tylko koniec jakiejś gruntowej drogi schodzącej do rzeki. „Busiki” to były takie pojazdy bez drzwi i okien, przewiewne, tyle że z daszkiem i siedzeniami. Jakimś dziwnym trafem wszyscy z innych wycieczek zostali do nich załadowani, a dla naszej 13-ki nie starczyło. Nasz Chińczyk dwoił się i troił, gadał ze wszystkimi, ale najwyraźniej nie było już więcej busików. W końcu jakaś Chinka poinformowała nas, że wszystkie busy pojechały i że mamy poczekać jakieś 20 minut. W sumie to przyjechały nawet wcześniej, jakimś cudem wepchnięto nas do jednego, choć siedzieliśmy metodą „na zamek błyskawiczny” i ruszyliśmy tą drogą. Była jeszcze gorsza od tej, którą dojeżdżaliśmy do rzeki, bo z racji że busik był otwarty, całe błoto chlapało radośnie na wysokość metra. Siedziałam w środku, więc udało mi się nie zostać ochlapaną. Po jakimś czasie przejechaliśmy na drugą stronę rzeki i busik się zatrzymał, Usiłowano nas załadować do autobusu, który miał nas z Xingping zawieźć do Yangshuo. Mnie władowali na plastikowe miejsce koło kierowcy, dostawili plastikowe krzesełka, na których m.in. siedziała pozostała trójka i po jakiś 15 minutach niewiadomych powodów postoju pojechaliśmy. W trakcie podróży ku uciesze wszystkich, z głównym zainteresowanym na czele, plastikowe krzesełko złamało się pod Adamem. Niedługo po tym zdarzeniu, autobus się zatrzymał, kazali wszystkim wysiąść i poczekać na inny. O tyle to dziwne, że autobus się nie zepsuł raczej, bo jechał normalnie, a i po wysadzeniu nas też pojechał w siną dal (hm, chyba nie przez krzesełko? ;p). Wysiadając i przemieszczając się po poboczu, Grześ o mały włos nie zrzucił jakiegoś młodego Chińczyka z 2,5-metrowego muru, bo obracał się z plecakiem i chyba przywalił mu z łokcia. Twierdzi, że niechcący :p. Biedny Chińczyk nie dość, że oberwał, to jeszcze przez kolejne 15 minut (wraz z połamanym przez Adama krzesełkiem) był przyczyną naszej głupawki. Chyba odreagowywaliśmy trochę „przygody” transportowe dnia dzisiejszego. Wszystkim tymczasem komenderowała jakaś Chinka, która poupychała Chińczyków do kilku kolejnych autobusów, aż w końcu przyszła pora na naszą pechową 13-kę. Już bez dalszych przeszkód dojechaliśmy do Yangshuo, ale żeby nie było zbyt dobrze, to spóźniliśmy się 2 minuty (!) do banku na wymianę pieniędzy. Mimo moich błagalnych min i gestów, pan za kratą pozostał niewzruszony, uśmiechnął się jedynie, ale kraty skubany nie otworzył. Ech!
Yangshuo to takie Zakopane w sumie, z odpowiednikiem Krupówek, które jednak tu były o wiele bardziej zawalone kramami z badziewiem wszelakim. Popatrzyliśmy od niechcenia na to i owo, kupiliśmy kartki w końcu, a że Nina chciała też kupić wachlarze, to podeszła do stoiska, no i zaczęło się targowanie. Podane 140 Y skwitowaliśmy parsknięciem i odejściem od kramu. Szybko cena zawędrowała na 70 i 35, ale w Adama wstąpiła iskra targowacza i po chwili juz wachlarze mogliśmy kupić za 20 Y każdy. No to mamy 3 na prezenty, a Nina 4.
No dobra, pora coś zjeść w końcu. Po obejrzeniu kilku knajpek i stwierdzeniu, że tu podają różne dziwne rzeczy, w tym mięso psa, zdecydowaliśmy się na dobrze wyglądającą i w dodatku dysponującą rozbudowanym menu po angielsku oraz Chinką spokojnie zachęcającą do wejścia knajpę Cloud 9. Oj, jakiż wspaniały to był wybór! Na początek jakieś twarde coś (kukurydza? fasola? orzeszki?) na przekąskę. Analiza menu i mamy: ja – żeberka w sosie słodko-kwaśnym (ananas, ogórki chyba konserwowe, pomidorki), Grześ – bakłażan z różnymi warzywami i w sosie na ostro, Nina – kurczak w takich jakby płaskich pierożkach z glazurą z cytryny, Adam – nie wiem jak to nazwać, ale wieprzowina w cieście zapieczona razem z jakimiś warzywami. Do tego ryż zapiekany z warzywami i piwo. Jak zaczęli to po kolei przynosić, a my próbować, to zapanował ogólny zachwyt i nawet deszcz wydał się mniej wkurzający niż dotychczas. Dla Grzesia to był obiad nr 1, ja waham się między wczorajszym a dzisiejszym, ale z pewnością sposób podania, różnorodność tego co zamówiliśmy oraz zbiorowy zachwyt, postawią wysoko poprzeczkę następnym posiłkom. Na koniec dostaliśmy jeszcze arbuza – równie smakowitego jak reszta. Całość 140 Y, czyli po jakieś 16 zł na głowę. A obżarliśmy się na full.
Pospacerowaliśmy sobie w kierunku autobusów i wsiedliśmy w jakiś do Guilinu, który zgodnie z dzisiejszą tradycją transportową, zanim zawiózł nas gdzie trzeba, to jeszcze z 3 razy objechał Yangshuo szukając większej ilości chętnych na transport.

Iwona
2509, 2010

Chiny dzień IX – Guilin III

Kolejny dzień wstaliśmy, zanim wstało słońce. Dusze nasze opanował cień. W sercach naszych gościł smutek i przemożne pragnienie powrotu do łóżek. Niestety, Iwona była pozbawiona serca, i nie pozwoliła nam spać. Spakowaliśmy się, bo musieliśmy się wymeldować i zanieśliśmy bagaże do agencji turystycznej. Zostaliśmy zaprowadzeni na parking obok dworca, do busika. Poza nami, w busiku jechała jeszcze para z Wielkiej Brytanii i parka z Chin. Zapakowaliśmy się do środka i zanim wyjechaliśmy z miasta, większość z nas spała. Chińczycy prowadzą pojazdy tak, ze szkoda pisać – lepiej niż w Indiach, lecz niewiele… Wobec tego spaliśmy słodko, nieświadomi tego, co dzieje się za oknami. Ze względów czasowych, zwiedzić mieliśmy tylko jedna wioskę – mniejszą, lecz położoną wyżej, Dojazd do pierwszej zajął nam około 1,5h. Tam zobaczyliśmy natarczywe sprzedawczynie sprzętów różnych, posiadaczki włosów, których nigdy nie obcinają. Dobrze choć, że myją. Do busika usiłowało się ich wepchnąć jakiś tysiąc, wszelkimi szparami. Dobrze, że kobietka z biletami się dopchała.

E tam, było ich nie więcej niż 10.

Lipek

Zakupiliśmy bilety i pojechaliśmy w górę, do drugiej wioski. Droga wiodła krętymi drogami, gdzie auta mogły wyminąć się jedynie na zakręcie, przyciskając się z jednej strony do ściany skalnej, a z drugiej balansując nad przepaścią. Strasznie malownicze. Ogólnie pogoda ponownie była pod znakiem szczęśliwych majtek Lipka, czyli chmury, deszcz i temu podobne radości. W pewnym momencie widzieliśmy dwa wypadki – pewnie dlatego, że jechaliśmy w chmurach – widoczność była na 50 metrów. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie. Wysiadłszy przy drugiej wiosce, znów zostaliśmy otoczeni przez tłum kobiet. Zapoznaliśmy się z mapą, i postanowiliśmy ruszać – mieliśmy tylko 4h do powrotu do busika. Widoki były piękne. Tarasy z ryżem były wyraźnie widoczne, wioski przez które szliśmy bardzo klimatyczne, acz nastawione wyraźnie na turystykę. Dziewczyny zainteresował świński łeb, który odrąbany w restauracji zachęcał do spożycia go w jakiejś potrawie. Poszliśmy w górki. Wąskimi ścieżkami, po mokrych kamieniach pięliśmy się w górę. Naszym oczom ukazywało się coraz więcej terenu. Oznakowanie tras, w języku cywilizacji zachodniej praktycznie nie występuje – dlatego do końca nie mieliśmy pewności, gdzie się znajdujemy. Dotarliśmy do grzbietu góry, z którego widać było góry i doliny z drugiej strony – widok zapierał dech w piersiach. Czas gonił, deszcz gonił, więc zebraliśmy się i zeszliśmy w dolinę z której przyszliśmy i w tym momencie Lipek stwierdził, ze w sumie nie doszliśmy do platformy widokowej. Dzielił nas od niej naprawdę niewielki kawałek… wobec czego maniacy turystyki górskiej, mimo moich głośnych sprzeciwów, postanowili zwiedzić pozostałe dwie platformy. Nóżki moje biedne cierpiały gdy pięliśmy się w górę, ślizgając się na mokrej skale, a za każdym zakrętem miałem nadzieję, że to już koniec. W pewnym momencie maleńki buntownik tlący się we mnie dojrzał i wybuchł płomieniem – w związku z tym zbuntowałem się i postanowiliśmy nie wchodzić dalej – padało, były chmury i było nie fajnie – uznałem, że ze szczytu, znad chmur, będzie gówno widać. I zostaliśmy z Niną na niższej platformie. Też było ładnie. Lipki powędrowały w górę. Później twierdziły, że weszły na szczyt i że czekały pół godziny, aż się trochę przejaśni, ale nikt nie jest w stanie tego potwierdzić, a na zdjęciach szczytu nie widać. Pewnie poszli za kolejny zakręt i odpoczywali. My zaś zeszliśmy na dół, skorzystaliśmy z toalety lokalesowej i poszliśmy na parking. Tam siedzieliśmy i słuchaliśmy powrzaskiwań długowłosych kobiet.

Niestety (dla Adama) widoki z platformy były fantastyczne mimo zalegających chmur i mgły. Co jakiś czas biała masa przesuwała się i unosiła, wiec udało się prawie wszystko zobaczyć, choć kawałkami i na raty. Punkt, do którego doszliśmy nazywał się „Thousand Layers to the Haeven” i tak właśnie się czuliśmy :). Na górze spotkaliśmy chińska parę mówiąca po angielsku, pogadaliśmy i porobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia. Bardzo z Iwona żałujemy, że nie mieliśmy więcej czasu – spokojnie można tam spędzić cały dzień spacerując po tarasach i punktach widokowych, a jest przecież jeszcze druga wioska. Jest tak ślicznie, że odważyłem się porównać to do Machu Picchu (maczupikczu) – o niebo łatwiej dostępne a widoki równie zachwycające, choć klimat inny. Mimo zlej pogody to jak na razie to najładniejsze miejsce w Chinach.

Lipek

W drodze powrotnej ponownie spaliśmy. Gdy wróciliśmy do agencji, zabraliśmy bagaże i za chwilę przyjechała zamówiona taksówka i pojechaliśmy na lotnisko. Wszystko poszło bez przeszkód, lecz byliśmy trochę głodni – mieliśmy jednak nadzieję, że w samolocie dostaniemy taki wypaśny obiadek jak ostatnio. Myliliśmy się okropnie. Dwie byle bułeczki i przeterminowana herbata drastycznie zmieniła nasze zdanie na temat linii lotniczych China Southern…

Po analizie wydaje mi się, że data na opakowaniu jest tutaj data produkcji tak jak kiedyś u nas. Alternatywa jest przeterminowanie wszystkich produktów w samolotach :P

Lipek

Na miejscu, na lotnisku w Chengdu czekała na nas kierownica, z kartka z naszym nazwiskiem i zawiozła nas do hostelu (ale wypas! Pierwszy raz ktos na mnie czekal na lotnisku z kartka. Jak na filmach ;-) ). Busik opłacił hostel – Changdu Lazy Bones Hostel – http://www.mixhostel.com/index_eng2.htm – REWELACYJNY – rzeczy za free cały tabun, bardzo przyjazna atmosfera, pomocna obsługa a pokoje też niczego sobie. Strasznie polecamy. Na następny dzień zamówiliśmy wycieczkę do Leshan – zobaczyć największego Buddę – i znów trza wcześnie wstać… Przerąbane.

Hostel pierwsza klasa. Fajne pokoje, każde lóżko ma zasłonkę, lampkę i kontakt, ogólnie czysto i miękko. Obsługa po prostu zajefajna!

Lipek

Okiem Iwony

25.09.2010 – sobota – Guilin

Przez chwilę rano nie padało, ale szybko wszystko wróciło do normy i już po śniadaniu (tosty z serem i „szynką”) lało. Zeszliśmy do agencji i pani, u której rezerwowaliśmy wycieczkę na tarasy zaprowadziła nas do busa. Głupio nam trochę było, że nie wzięliśmy u niej rzeki Li, zwłaszcza, że była tańsza. A po wczorajszych przygodach transportowych mieliśmy też wrażenie, że mogłaby być lepiej zorganizowana. Jechaliśmy bite 2,5 h, pod koniec było już ładniutko, góry, wodospady, dużo zieleni. I oczywiście deszcz i mgła. Po drodze zatrzymaliśmy się kupić bilety (50 Y) i pojechaliśmy na tarasy przy wiosce Dazhai. Sama wioska, jak i okoliczne słyną z tego, że mieszkające tam kobiety nigdy nie ścinają włosów. Panie zresztą opadły nas już przy busie, oferując coś z koszy na plecach (czasem chyba po prostu zaniesienie bagażu, doszliśmy do wniosku, bo niektóre kosze były puste). Włosy mają obwinięte wokół głowy i upięte nad czołem w taki równy kok. Już po wejściu do parku wioska Dazhai malowniczo wkomponowuje się we wzgórza. Na mapie zobaczyliśmy jak chcemy iść (a czas mieliśmy ograniczony niestety z powodu samolotu), po czym oczywiście oznakowania się szybko skończyły i szliśmy sobie tak na pałę, wkurzając się przed każdym nieoznakowanym rozwidleniem. Przeszliśmy wioskę i próbowaliśmy kierować się po prostu w górę. Doszliśmy do miejsca, w którym widok był już super – tarasy ryżowe wyłaniały się z mgły na przeciwległych wzgórzach, naprawdę robiło to wrażenie. Zrezygnowaliśmy z podejścia na szczyt nr 3, bo zalegał we mgle, więc doszliśmy do wniosku, że nie będzie nic widać (a potem żałowaliśmy mocno). W zamian poszliśmy jakąś inną drogą, za górą i w dół, w efekcie czego doszliśmy do punktu wyjścia, ku pewnej naszej konsternacji. Wybraliśmy inną drogę i dojście na szczyt nr 2 (Thousand Layers to the Heaven). Kamienne schodki prowadziły ostro w górę, gorąco nam było mimo padającego deszczu. Nina z Adamem nieco wymiękli i postanowili nie iść na szczyt. Myśmy poszli do góry i po jakiś 15 minutach byliśmy na platformie widokowej. Mimo mgły, widok był cudny. Na górze było dwoje mówiących po angielsku Chińczyków i powiedzieli, że lokalesi mówią, iż tu pogoda zmienia się co chwilę, więc warto poczekać 15 minut, może mgły się rozejdą. Postanowiliśmy poczekać i to była dobra decyzja. Oczywiście nie zrobiło się nagle słonecznie i bezchmurnie, ale mgły faktycznie porozłaziły się na boki i ukazały krajobraz tak piękny, że Grześ porównał to do Machu Picchu. Zrobiliśmy milion zdjęć (oj, będzie sortowania) i podeszliśmy kawałek dalej na szczyt nr 2 skąd widok był jeszcze lepszy, bo w 3 strony na różne tarasy ryżowe. 

W środku na dole ścieliła się wioska Dazhai. Ślicznie! Jakby była lepsza pogoda, to naprawdę chyba byśmy szczęki z ziemi zbierali z wrażenia. To tu zaczęliśmy żałować, że nie zaliczyliśmy poprzedniego szczytu, bo mimo mgły pewnie i tak widok robiłby podobne wrażenie. Szkoda, że nas limit czasowy dziś gonił, bo poszwędalibyśmy się tu z chęcią do późnego popołudnia. Ale tymczasem musieliśmy pomału wracać, deszcz rozpadał się jeszcze mocniej w międzyczasie, więc na dole byliśmy już przemoczeni. Adam z Niną czekali koło busa, władowaliśmy się do środka i Nina z ukrycia robiła zdjęcia długowłosym kobietom z Dazhai. Oby wyszły! Drogę powrotną w większości przespałam, do agencji dotarliśmy 17.10, a o 17.30 podjechał taksówkarz, który bezproblemowo i na czas zawiózł nas na lotnisko. Teraz siedzimy w samolocie z nadzieją na jakiś posiłek, bo już nam kiszki marsza grają, a wszelaki ślad po śniadaniu w organizmie zaginął.
Posiłek qrcze! Dali nam 2 suche pseudobułeczki i do tego pogniecione tofu, beznadziejne, zwłaszcza jak się jest głodnym. No trudno.

Iwona

25.09.2010 – sobota – Guilin –> Chengdu

Na lotnisku w Chengdu czekała pani kierowca z kartką Adam Wroński, więc się Grześ podniecał, że zawsze chciał, by na lotnisku na niego ktoś z kartką czekał. Co prawda nie jego, tylko Adama nazwisko to było, ale zawsze coś .
Hostel Lazy Bone (40 Y/os. w 4 os. dormie) już od wejścia zrobił na nas dobre wrażenie. Zapłacili za naszą taksówkę z lotniska, chłopak w recepcji – Ray był niesamowicie uczynny, opowiedział nam wszystko o wycieczkach, a byliśmy dociekliwi bardzo i niezdecydowani co, jak i kiedy. Pomógł nam w rezerwacji hostelu w Xi’an, a zasadniczo on go telefonicznie zarezerwował i poprosił żeby mieć przez całe 4 dni ten sam pokój (bo przez internet wychodziło, że będą 1 osobę przez 2 dni przerzucać). Kolejny raz byliśmy pod wrażeniem, jak weszliśmy do dormitorium – czyściutko, estetycznie, każde łóżko ze swoją lampką, kontaktem i zasłonką. Łazienka niezła i w miarę całość przestronna. Chłopaki stwierdzili, że chcą tu zostać dłużej. Przymarudziliśmy z pokojem, wyborem wycieczek itp. i w efekcie ostatecznie straciliśmy szansę na zjedzenie czegoś. Na głodniaka idziemy spać.

Iwona
2609, 2010

Chiny dzień X – Chengdu I

O hostelu rozpisywałem się wcześniej, pewnie później też coś będzie, więc przejdę do rzeczy. Wczoraj w hostelu kupiliśmy wycieczkę do Leshan. Tak naprawdę to nie tyle wycieczkę, co transport. Zastanawialiśmy się nad zrobieniem sobie dnia wolnego, ale względy „**** z kasą i z brakiem odpoczynku, w Chinach jest się tylko raz, a kasę da się zarobić, a odpocząć po powrocie do pracy” przeważyły, że zdecydowaliśmy się. Z uwagi na małą ilość czasu oraz przemiłą obsługę w hostelu, zdecydowaliśmy się dać im zarobić. Koszt transportu, to 600RMB za busik – 2,5h jazdy w jedną stronę to jednak sporo kasy – co prawda obsługa usiłowała nam znaleźć jeszcze 2 osoby, by koszty się rozłożyły, ale było już za późno. W każdym razie, by uniknąć tłumu, trzeba było wyjechać o 6:30.

O ile noclegi są w rozsądnych cenach (10 – 30pln), jedzenie od tanio do pol darmo, to niestety za atrakcje turystyczne i transport płaci się słono. Zobaczymy jak wyszło, gdy przeliczymy po powrocie.
Powyższy busik natomiast co ciekawe był nielegalny, o czym zostaliśmy poinformowani. Kierowca nie miał zezwolenia na przewóz turystów, w związku z czym w razie kontroli policji mieliśmy udawać, że wiezie nas za darmo. Z zezwoleniem kosztowałoby to 3 razy tyle. Podpisaliśmy też oświadczenia, że hostel nie bierze za nic odpowiedzialności.

Lipek

Nina okazała się najlepszą z moich żon i wstała 5:45, ubrała się i pobiegła upolować jedzenie. Wraz z jakimś nieznanym mi z nazwiska Malezyjczykiem, upolowała bułeczki – acz bardziej takie cos pampuchopodobnego niż bułeczki. Na łebka wypadało po pampuchu słonym ze szczypiorkiem i pampuchu pseudosłodkim lekko dżemowym. Lipek dostał jednego dodatkowego, chyba po znajomości z Niną. Za całość zapłaciła całe 3RMB – to jest niecałe 1,5 złotego. W busiku zabraliśmy się za to, co misie lubią najbardziej – znaczy spaliśmy. Dlatego też podróż przebiegła bez większych problemów i udziwnień.

W Leshan kupiliśmy bilet za 160 RMB – na Buddę i na ogrody – Lipek pomstował, że bez sensu te ogrody, bo może tam nie trafimy, patrząc na ich oznakowanie, ale został olany.

Zaraz pomstował. Po prostu rozsądnie byłoby kupować bilet przed wejściem do przybytku, bo znalezienie czegokolwiek w Chinach graniczy z cudem :-).

Lipek

Weszliśmy. I znów w górę. Na szczęście schody nie były jakieś trudne i męczące. Po drodze spotkaliśmy kamiennego tygrysa, którego Iwona chciała ujeżdżać. Wyżej była świątynia buddyjska i miejsce na kolejkę do Wielkiego Buddy. Dobrze, że przyjechaliśmy tak wcześnie, bo miejsce na kolejkę było pokaźne – na jakieś 2h stania. Zza krzaków wyłoniła nam się Glowa Buddy. Nie robiła jakiegoś monumentalnego wrażenia. Glowa jak głowa, dość duża. Dopiero, gdy podeszliśmy do barierki i spojrzeliśmy w dół, zobaczyliśmy jakieś mrówki przy stopach posągu, dotarła do nas wielkość statuy. Powoli, wąską ścieżką, schodami schodziliśmy w dół. Wąsko i wysoko – skoro ma 71 metrów, to do zejścia było jakieś 60. Naprawdę, posag robi wrażenie. Detale, takie jak paznokcie były wielkości człowieka. Naprawdę, warto tu przyjechać i to zobaczyć. I zaopatrzyć się w szerokokątny obiektyw, by z dołu objąć cały posąg. Potem podreptaliśmy w górę – co w sumie było łatwiejsze niż schodzenie.
Następnie zabraliśmy się za szukanie drugiej atrakcji, za która zapłaciliśmy, ale ani nie wiedzieliśmy co to jest, ani gdzie. Ponoć jakieś ogrody. W sumie najpierw dotarliśmy na szczyt wzgórza, do przepięknego miejsca – skałki, na nich pagoda, ze skał wypływał strumień, płynący między małymi bonzajami.

To był wodospad, a nawet dwa! Do tego kamienie w wodzie do przechodzenia a niżej mostek. Urokliwe miejsce.

Lipek

Później, poszlajaliśmy się po górze, aż udało nam się znaleźć wejście do kolejnej atrakcji. Idąc grzbietem góry dotarliśmy do jaskiń z posągami, fajne fajne. Idąc jaskiniami, doszliśmy do małej świątyni – do której prowadziły z dołu schody. SCHODY chciałem napisać, bo było ich jakieś 2,5miliarda. Dobrze, że szliśmy w dół, a nie w górę. Acz zejście też było całkiem uciążliwe. Ciężko opisać to miejsce – trzeba to zobaczyć – podobne do inkaskich świątyń, pełne spokoju i majestatu. Na dole znaleźliśmy ogromną misę, zalaną wodą a w środku żaba. Lokalesi wrzucali tam monety, starając się trafić w usta żaby. Czy cokolwiek ta żaba ma. Trudne to, w wodzie monety dziwnie się zachowują. I lokalne monety lepiej się zachowują, niż nasze pięciogroszówki. Bo oczywiście musieliśmy sprawdzić nasze szczęście. Niestety, szczęśliwe gacie Lipka nie przyniosły go nam.

Padł pomysł przedsięwzięcia czynności odwrotnej – wyłowienia wszystkich monet; ale raz że nikomu nie chciało się moczyć ręki po same ramie, a dwa że lokalesi rozmieniający pieniądze na wrzucane monety zaczęli się na nas podejrzliwie patrzeć.

Lipek

Powędrowaliśmy dalej, dotarliśmy do ogrodu, gdzie stał posąg Sivy – 4 łapki, 2 nóżki – postanowiliśmy zapozować w podobnej pozie – do czego było potrzeba 2 osób – śmiechu było sporo.

Nie napisałeś, że Siva był w dość roztańczonej pozycji co nastręczyło dodatkowych problemów.

Lipek

Potem szukaliśmy 170metrowego Buddy, którego nie mogliśmy dłuższy czas znaleźć, mimo drogowskazów.

Może wydawać się śmieszne szukanie czegoś o wielkości małego stadionu, ale to są właśnie Chiny: jest na mapie, ale na żywo znaleźć to inna bajka ;-). W każdym razie budda jest i robi monumentalne wrażenie, podobnie jak poprzedni. Pod warunkiem, że odnajdzie się miejsce, skąd go widać ;-).

Lipek

Okazało się, że znajduje się wysoko, na górze, w pozycji leżącej – a widać było tylko stopy i twarz. Uznaliśmy, że były to w miarę w porządku wydane pieniądze. Zadowoleni wróciliśmy do hostelu. Dotarliśmy koło 15, czekaliśmy na żarełko z pół godziny, bo kuchcik miał kurs gotowania i odpoczywaliśmy. W sumie kurs gotowania prowadził kuchcik, a nie kuchcik się szkolił. Nina kazała napisać, że dostała nie to danie co zamówiła – dostała droższe, ale łaskawie się zgodziła na taka zamianę. Wypiliśmy White Russian – drink – nawet nawet, ale ichnia wódka jakaś taka ostra w smaku jest. Nina wrobiła Iwonę w grę w bilard z recepcjonistą Ray’em. Pierwszą partię zlitował się nad Iwoną i wygrała – później nastąpi rewanż… sromotny, Potem obijaliśmy się do końca dnia. I to było dobre zakończenie…

Jedzenie w hostelu było dobre i nie za drogie. Piwo 6 Yuanow. Kogo i jak szkolił (się?) kuchcik, mieliśmy przekonać się następnego dnia. Ale o tym później.

Lipek

26.09.2010 Chengdu

Pobudka o 6.00, bo o 6.30 mamy zamówiony transport do Leshan 6-osobowym busikiem (600 Y – drogo, ale o 23.00 trudno było dokoptować jakieś 2 osoby do transportu, żeby obniżyć koszty). Nina jako wstająca najwcześniej poszła z misją zakupu śniadania i przyniosła 10 ciepłych bułeczek, będących bardziej kluskami na parze – jedna na słodko, druga z cebulką. Pożarliśmy je w busie, po czym ja smacznie zasnęłam i z małymi przerwami obudziłam się w Leshan około 2 h później. Kierowca pokazał nam wejście, gdzie zakupiliśmy najdroższe jak dotąd bilety – 90 Y za Wielkiego Buddę i 70 Y za park, którego nazwy nie pomnę, a na bilecie jest tylko po chińsku. Na wejściu powkurzaliśmy się na grupki Chińczyków z przewodniczkami przekrzykującymi się przez mikrofony, ale potem było już tylko lepiej. Przede wszystkim nie padało! Z rzeźb po drodze fajny był smok i biały tygrys (zupełnie jak mój mount w WOW’ie!), ale zmierzaliśmy w kierunku Wielkiego Buddy, bo po to przyjechaliśmy wcześnie, żeby być tam przed dzikimi tłumami. Z jakiejś odległości już było widać jego gigantyczną głowę. Oj, Chińczycy to jednak wszystko muszą robić olbrzymie (choć, a może właśnie dlatego, że sami są niewielcy)!
Wielki Budda (Da Fo) ma 71 m wysokości i jest największym siedzącym Buddą na świecie. Powstawał od 713 r. n.e. we wzgórzu nad połączeniem dwóch rzek, aby strzec przed prądami, powodziami i innymi nieszczęściami. Trzeba przyznać, że robi wielkie wrażenie wykuty w skale, z poprowadzoną wzdłuż jego całej wysokości kamienną ścieżką, która przybliża do kolejnych, olbrzymich części jego ciała. Oko ma ponoć 3 m, palec u nogi 8,5 m.
Reszta tej części parku przyjemna, ale już nie tak spektakularna, natomiast ta druga, za którą zapłaciliśmy 70 Y, bardzo interesująca. Oczywiście jest to znowu milion posągów Buddy, co już trochę monotonne się robi, ale całe otoczenie sprawiało ogólne wrażenie jak z Indiany Jonesa i kojarzyło się z Ameryką Południową. Taka trochę dżungla, co chwilę groty z omszałymi, bardzo dużymi rzeźbami w czerwonawej skale, ludzi nawet wyjątkowo mało jak na Chiny. Pokręciliśmy się nawet dość niespiesznym tempem, porozkoszowaliśmy się spokojem i ciekawym klimatem. Potem uchichraliśmy się pod posągiem Sziwy usiłując odtworzyć jego pozycję z 4 rękami, robiąc z 2 osób jedną. Próbowaliśmy też zatopionej w dużym glinianym dzbanie żabie wrzucić w paszczę monety, co zdaje się było celem wszystkich pochylających się nad nią Chińczyków, ale chyba nasze 5-groszówki są za ciężkie, albo wszyscy mamy kiepska celność. Na koniec odnaleźliśmy, nie bez trudu, 170-metrowego Buddę! Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, to o mały włos byśmy go przegapili. Po pierwsze leży, po drugie jest przysłonięty drzewami (rzekomo, żeby mu drzewa zasłaniały to, co mężczyzna powinien mieć zasłonięte, ale nie wiedziałam, iż to oznacza od szyi po kolana), więc gdyby nie mapka i jej szczegółowa analiza, to nie zauważylibyśmy kolejnego naj- Buddy na świecie.
Wracaliśmy do busa po obwodzie parku, co chwilę zaczepiani prze kierowców, kelnerów, sprzedawców pamiątek, dlatego gdy w końcu wypatrzył nas nasz kierowca i podszedł, powiedzieliśmy mu „no, thank you” i prawie poszliśmy dalej :D . Chińczycy są bardzo do siebie podobni, a i odruch odpędzania się od nagabywaczy silnie już w nas ukształtowany. Po początkowo ożywionych rozmowach w busiku, pozasypialiśmy chyba w większości, podróż znowu zleciała więc szybko.
Po powrocie był quest z wymianą pieniędzy. Dziś niedziela, więc w normalnym kraju wszystkie banki byłyby nieczynne, ale to są Chiny i już po drodze widzieliśmy, że niektóre były otwarte. Wyruszyliśmy więc do Bank of China, który jako jedyny wymienia obcą walutę. Oj, co za długotrwała procedura! Były potrzebne 2 kserokopie paszportu, wypisany formularz z wszystkimi danymi (nie wpisałam drugiego imienia, co pani w kasie potem skrupulatnie uzupełniała z paszportu), pomoc 3 Chińczyków i zaliczenie 2 okienek. Kurs jakiś z kosmosu, bo na tablicy wyświetlały się 4 różne, z policzono nam jeszcze inny. No ale trudno protestować, jak od 3 dni nie umiemy wymienić kasy, bo zawsze jesteśmy za późno i już 2 razy Adam wypłacał w bankomacie z karty. Dziwnie tak, mieć ponad 1000 dolców w kieszeni i nic nie móc sobie kupić. Uzbrojeni w grubaśny plik banknotów (prawie 9300 Y), przemaszerowaliśmy do hostelu, gdzie nastąpił podział i uzupełniania zapasów w tzw. kasie wspólnej. Znów głodni chcieliśmy zamówić obiad w hostelu, ale okazało się, że kucharz będzie za ½ h. Normalnie kłody pod nogi z tym żarciem! Skorzystaliśmy z jeszcze jednej miłej rzeczy w tym hostelu, czyli darmowej „welcome coffee”, zamówiliśmy wycieczkę do pand na jutro i zaczęliśmy z nudów oglądać zrobione zdjęcia. Ależ tego, masakra! Po pierwszym tysiącu, a może wcześniej, przyszedł obiad: ja i Nina – kawałki wieprzowiny w zielonej papryce i ryż, Grześ – ryż z warzywami i szynką, Adam – z owocami morza. Smaczne – zwłaszcza moje, ale bez takich fajerwerków jak już to się parę razy zachwycałam.
A potem było pierwsze na wakacjach leniwe popołudnie, zamówiliśmy sobie po drinku (White Russian), pograliśmy w bilarda (też darmowy, kocham ten hostel), dooglądaliśmy zdjęcia. Pełen relaks. Żeby nie było za dobrze, jutro znów pobudka przed 7.00, bo pandy są rano najaktywniejsze i wtedy się je ogląda.

Iwona
2709, 2010

Chiny dzień XI – Chengdu II

Znów obudziliśmy się, jeszcze zanim słońce pomyślało, by to zrobić. I znów Nina wstała wcześniej i załatwiła nam śniadanie. Tym razem w hostelu, ale specjalnie o 6:45 zamawiała, żeby jak uruchomią o 7:00 kuchnię od razu się zabrali za robienie papu. O 7:30 wyjazd, więc powinniśmy się wyrobić. 7:00. 7:15… Nic. 7:20 – pierwsze jedzenie. Iwona jak zwykle czeka. Lipek zamówił sobie dodatkowe tosty i był bardzo zadowolony, bo przynieśli 3 czy 4. A Iwona dalej patrzy, jak jemy. W końcu, 7:30 Iwona dostała jedzenie. Wysypała pół solniczki na jajko i wgryzła się. Na to przybiega z krzykiem kucharka i wyrywa Iwonie z zębów jajko, sprzed nosa talerz i ucieka do kuchni. Mina Iwony bezcenna. Za chwilę przychodzi kucharka i Iwony jedzenie podaje jakimś Australijczykom. To posolone, nadgryzione. Iwona w zamian dostaje mały talerzyk z jajkiem. Oczywiście kucharka tłumaczyła, o co chodzi – ale w języku uznawanym przez wszystkich za średnio zrozumiały. Okazało się, że te tosty, co Lipek je to były Iwony. A został jeden biedny. W tym czasie już spóźnieni byliśmy. Przyszedł obsługant z hostelu i mówi, żebyśmy się zbierali i szli do busika. Pozamieniał się z bambusem na główki? Z talerzami? NIE! Czytaj z mych ust – NIE! Czekaliśmy na śniadanie 45 minut, to teraz wy poczekacie 3 minuty, aż zjemy. ZROZUMIAŁ? Nie do końca zrozumiał, bo coś bulgotał, ale jeszcze dodatkowa informacja, że nasze śniadanie nie było takie, jak zamówiliśmy i jeszcze biedny Lipek nie dostał tostów ( znaczy zjadł Iwony…) Iwona zjadła resztki które dostała i pobiegliśmy do busika.

Droga do pand była nudna. Godzina w korkach, w zasmrodzonym mieście nie należała do przyjemności. Szczególnie, że busiki przeznaczone są dla gnomów, ewentualnie krasnali ogrodowych i osoba o normalnym wzroście, by się zmieścić, musi zatykać sobie uszy kolanami. Wycieczkę organizował nasz hostel, wraz z siostrzanym, więc ludzi było ze 3 busiki albo i cztery. Dostaliśmy znaczki, by nas rozpoznać i powędrowaliśmy za przewodnikiem. Dobrze, że był w miarę wysoki, to łatwiej go było wypatrzeć w tłumie.

Był bardzo wysoki. Co najmniej 1,90. Krążą słuchy, że to był ten Malezyjczyk, z którym Nina spędziła poranek dzień wcześniej.

Lipek

Podreptaliśmy niespiesznie przez teren ośrodka hodującego pandy, zaułkami i wąskimi ścieżkami. Dobrze, że mieliśmy przewodnika, to się nie zgubiliśmy. Najpierw oglądaliśmy pandy czerwone. Taki to bardziej borsuk czy zmutowany lis, niż panda. Coś ciamkały, więc były dość ruchliwe i zabawne. I ze dwa spały sobie na drzewie, całkiem przyjemnie komponując się z zielenią liści. Spędziliśmy tu kilka minut, potrzebnych na zrobienie miliona zdjęć telefonem… Albo innym żelazkiem. Podreptaliśmy wąskimi ścieżkami dalej. Oczom naszym ukazało się drzewo. Na drzewie zaś, mieszkały sobie, przytulone dwie pandy. Takie słodkie czarnobiałe misie. Następnie przeszliśmy ścieżką, przy ogrodzie przylegającym do budynku – na wybiegach były po jednej czy dwie pandy. Jedna nas rozbawiła maksymalnie – leżała do nas tyłem, na mostku z drewna rozkraczona i ze zwisająca głową, której nie widzieliśmy – wyglądała, jakby ktoś jej głowę odrąbał. W środku, najpierw zaprowadzono nas do ostatniego wybiegu – otwarty wybieg a na nim dwie pandy leniwie bawiące się. Wyglądało to jak zabawa dwóch kotów. Tylko jakiś milion razy wolniej. No tak powolnie i anemicznie się bawiły, że aż śmiesznie. Kolejne pandy właśnie rąbały ogromne ilości bambusa. Wyszliśmy i kontynuowaliśmy spacer wzdłuż kojców umieszczonych przy budynku. Pandy spały, albo leniwie się bawiły. Następnie powędrowaliśmy do pawilonu, gdzie idąc w kolejce, można było przez moment spojrzeć na młode pandy – z uwagi na to, że byliśmy na jesieni, mieliśmy to szczęście, że zobaczyliśmy je bardzo młode – niektóre jeszcze miesięczne. Takie małe potworki, smokopodobne. W restauracyjce obejrzeliśmy film o pandach, Lipek dowiedział się, że pandy są stymulowane elektrycznie i Mu się bardzo spodobało. Znaczy w celach rozrodczych. I nie żeby zaraz chciał się rozmnażać, szczególnie pod wpływem prądu, ale kto go tam wie.

Wróciliśmy, spakowaliśmy się i wymeldowaliśmy z hostelu. Jako, że jeszcze sporo czasu do samolotu, to zostaliśmy na hotelowych sofach. No i jeszcze była jedna przyczyna – o 15:00 nasze dziewczątka miały się wykazać. Postanowiliśmy zasponsorować dziewczątkom naszym kurs gotowania. Nie to, żeby nie potrafiły, nie chciałbym nic takiego sugerować, nie nie, wcale! Kurs kuchni syczuańskiej, kosztował 100RMB na kobiałkę i zgodnie z Lipkiem uznaliśmy, że to jedne z najlepiej zainwestowanych pieniędzy w Chinach. Przyszła miła Chinka z hostelu i powiedziała, że będzie tłumaczką. Przyniesiono dziewczynom talerz z zielenina i czymś bliżej nieokreślonym, deskę i tasak, jak rzeźnicki.

Mi przypominał tasak Rzeźnika z Diablo I (The Butcher, pierwszy boss).

Lipek

I teraz kucharka pokazywała co robić, miła pani tłumaczyła, a nasze panie usiłowały powtórzyć ciosy tasakiem, zadawane bogu ducha winnym warzywom i tofu. Najzabawniej było chyba przy krojeniu bo na olej rzuca się imbir i czosnek, następnie papkę paprykowo jakąś tam, do tego tofu, posypuje się cukrem solą pieprzem syczuańskim i MSG. Co to to tajemnicze MSG, wyjaśnił nam dopiero wujek Google – tak jak Nina podejrzewała, był to glutaminian sodu – nasz ulubiony wzmacniacz smaku. Potem na talerz i odrobina szczypiorku posypać i jeszcze pieprzem syczuańskim. Nie do końca mi smakowało, za ostre dla mnie, acz reszcie w miarę pasowało. Szczególnie Lipkowi, który ma niewyparzoną gębę. Ryj, jak mówi Iwona. Drugą potrawą było cos z boczku – na polskie to podwójnie gotowany boczek jakiśtam, albo podobnie – w każdym razie podwójnie maltretowany boczek. Lipek napisze Wam, jaki to ten boczek.

A skąd niby ja mam wiedzieć jaki to boczek? Iwona na pewno ma to w swojej relacji to poda z całym przepisem :]. Warto jednak zaznaczyć, że boczek nie był głównym składnikiem, tylko dodatkiem. Tak naprawdę była to góra zielonej cebuli z dodatkiem boczku i innych przypraw. O dziwo, dobre!

Lipek

Do tego te same przyprawy, fura grubo krojonego szczypiorku, czosnek imbir i na talerz – to danie, nie dość, że szybkie, to jeszcze było rewelacyjnie smaczne. Dostaliśmy jeszcze ryż i poszliśmy skonsumować żony. Znaczy wyroby naszych żon. Oczywiście, żeby nie było niedopowiedzeń, każdy konsumował swoją zonę. Znaczy potrawę, którą jego kochająca żona upichciła. Cacuśnie. I do tego piwo. Aż chce się żyć.

Zebraliśmy się na samolot do Xi’An, taksówka czekała już na nas. Odprawa przebiegła bez problemów, oczywiście bilety także na tym lotnisku sami odebraliśmy z budki self check-in i podreptaliśmy do samolotu.

Nieprawda. Akurat tutaj nie mogliśmy tego zrobić w kiosku, tylko przy nadawaniu bagażu. Na marginesie to niezaleznie od tego jaki numer odprawy bagażowej wyświetla się przy naszym locie, zawsze odprawialiśmy się przy innym biurku. Może dlatego, że każde biurko odprawia wszystkie loty jak leci… Podobnie z odprawa osobista – ignorowaliśmy wszelkie napisy typu „Chineese only” i przechodziliśmy bez kłopotu. Tyle przynajmniej na lotach wewnątrzkrajowych.

Lipek

Siedzieliśmy z gromadą chińczyków w poczekalni – pozajmowali nam miejsca łobuzy. W samolocie dostaliśmy mikroprzekąskę, ale na szczęście nie byliśmy głodni. I kolejny raz, nad Chinami były turbulencje – trzeba było siedzieć w pasach. Myślę, że oni specjalnie trzęsą tym samolotem, by chińczycy siedzieli w pasach, bo inaczej rozleźliby się po samolocie jak stonka i nikt by już ich nie znalazł. Xi’An zrobiła na nas wrażenie. Szkoda tylko, że złe. Powietrze było takie, że człowiek widział czym oddycha. Miliardy ciężarówek, ruch jak Warszawie na Marszałkowskiej – a to było prawie o północy…

Z drugiej strony to jedyne miasto, gdzie maja stare mury obronne (wysokie, dookoła całej „starówki”). Fakt że pewnie odbudowane albo poprawione. Miasto ułożone w kwadraty, wiec łatwo się poruszać i trudno zgubić.

Lipek

Hostel nam się spodobał, przynajmniej z zewnątrz malownicze wejście, klimatyczne. Trasa lotniska do hostelu kosztowała nas 150 RMB (jak na razie najdrożej). W hostelu wyglądało fajnie – małe dziedzińce, klimat, sporo ludzi – acz recepcjonistka już zrobiła na nas średnie wrażenie. W każdym razie dostaliśmy karty do pokoju i poszliśmy. I było coraz gorzej. Zgiełk, ilość ludzi, łazienki, a na końcu mały pokój, spowodowały, że Lipek znów zaczął wygłaszać brzydkie wyrazy. Tu chciałbym nadmienić, że piszę, że Grześ jest taki niekulturalny, a o sobie nie piszę, co Grzesia bulwersuje, bo wygląda, jakbym ja był kulturalny a On był „burokiem” (© Iwona). Ale nie jest to prawda. Ja tylko kompresuję wiązanki do rzadkich wybuchów elokwencji. Nina na głos zastanawiała się, gdzie jest nasz pokój – na to usłyszała odpowiedz „gdzieś tu, na końcu korytarza” od nieznajomego. Iwona dygnęła, podziękowała po angielsku i poszła do pokoju. Dopiero tam, tknęła ją myśl, że odpowiedz wygłoszona była w naszym ojczystym języku. Albowiem w hostelu nocowała grupa muzykantów, udających się na taki chiński Woodstock – „tylko większy” – ale to mnie nie dziwi, bo wszystko muszą mieć większe.

Porozmawialiśmy z Polakami, wymieniliśmy parę cennych uwag (tym razem to my uczyliśmy ich, jako że byli w Chinach chyba 3 czy 4 dzień), Iwona poszła się kąpać i poszliśmy spać. A hostel to niemal kombinat rozrywkowy – dużo gości, wspólne łazienki i ubikacje „wschodnioazjatyckie”, knajpa oraz bar. Raczej imprezowania niż noclegownia ;-).

Lipek

27.09.2010 – poniedziałek – Chengdu

Napisaliśmy dziś pierwsze zdanie po chińsku, czyli 来自中国的问候 (pozdrawiamy z Chin).
Pobudka i jak zwykle zbyt długie czekanie na śniadanie. O 7.28, czyli 2 minuty przed planowym wyjazdem, przynieśli pierwsze śniadanie – dla Grzesia. Potem przynieśli Niny i jakieś drugie, z którym jednak kobieta chodziła naokoło i w końcu postawiła je na naszym stole. Zdążyłam posolić jajko, posmarować i ugryźć jednego tosta, jak doszła do wniosku, że to chyba nie było moje i dosłownie wyciągnęła mi talerz spod ryja! W międzyczasie dostał Adam, a już-nie-moje-śniadanie powędrowało do jakiegoś Francuza czy innego nieszczęśnika (bo jest duża szansa, że nie lubi tak słonego jak ja, a nadgryzionego tosta chyba mu wymienili). Mi kobieta przyniosła talerz z jajkiem i boczkiem bez tostów i całej reszty, która składać się na moje śniadanie powinna. Ja to mam chyba pecha z tym żarciem! Na dodatek przyszedł chłopak z obsługi, że jest już bus i mamy wziąć śniadanie ze sobą. Nina nie zdzierżyła i wytłumaczyła, że czekaliśmy 45 minut na śniadanie, które ona specjalnie wcześniej przyszła zamówić, dostaliśmy złe i teraz je zamierzamy zjeść i muszą na nas poczekać. Dodałam swoje 3 grosze do tematu, chłopak zaczął gadać z kobietą z kuchni i obiecywać, że zwrócą nam za to śniadanie po powrocie z wycieczki (coś na razie nie widzę tej kasy) i wycofał się czym prędzej z pomysłu zmuszania nas do jedzenia w busie. Skończyliśmy na szybko, zresztą ja za dużo do kończenia nie miałam i wyruszyliśmy do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej.
Fajnie, że mieliśmy ze sobą gości, którzy nas oprowadzali, bo Instytut całkiem spory, a ostatnio parę razy mieliśmy problemy z wyborem optymalnej trasy oraz nieodparte wrażenie, że trafiamy w jakieś mniej istotne miejsca. Pandy są przesłodkie – takie miśki leniwe, mięciutkie. Jako, że rano to pora ich największej aktywności, to mieliśmy okazję zobaczyć 2 czerwone pandy w krótkim starciu o kawałek jedzenia, 2 pandy wielkie kulające się razem po wybiegu, sporo pand wcinających bambusy i 2 zrzucające się z podestu po schodach na ziemię. Większość leżała leniwie to na drzewach, to na drewnianych żerdziach. Wybiegi mają ładne, widać, że pandy są tu naprawdę ważne. Widzieliśmy też malutkie pandy w inkubatorze (nie wolno fotografować), słodziaczki! Obejrzeliśmy film o działalności Instytutu na rzecz pand i na koniec trafiliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy miśki dla siostrzenic (60 Y jeden), małego dla mnie (20 Y), a wcześniej magnesy z pandami (80 Y/5 szt.). Cała wycieczka bardzo ciekawa, choć ja osobiście mogłabym tu spędzić więcej czasu na obserwowaniu pand.
Po powrocie wymeldowaliśmy się z pokoju i siedzieliśmy sobie w części socjalnej hostelu zajadając frytki i wypisując kartki, do których potrzebne było to zdanie na początku. A potem zaczął się wykupiony dla Niny i mnie kurs gotowania po syczuańsku (100 Y/os.). A oto co w efekcie ugotowałyśmy:

Mapo Toufu
1. na patelnię gorący olej, imbir, czosnek, sos chilli
2. dodać wodę, zagotować, dodać tofu
3. gotować minutę, dodać sól, cukier, MSG (jak się okazało – glutaminian sodu), kurczakowe MSG, ostry sos chilli
4. dodać trochę wody z mąką
5. gotowe, posypać szczypiorkiem i syczuańskim czarnym pieprzem

Double cooked pork (podwójnie gotowana wieprzowina – huî guo rôu – daszki na odwrót, ale nie ma w symbolach w wordzie)
1. na patelni podwójny gorący olej (2 chochle) rozgrzać
2. wrzucić wieprzowinę na 1-2 minuty (wieprzowina jest wcześniej gotowana 10 minut w osolonej wodzie, przypomina nasz gotowany boczek)
3. dodać imbir i czosnek grubo posiekane, gotować 1 minutę
4. dodać sos chilli, sól i alkohol do gotowania, gotować 1 minutę
5. dodać zieloną cebulkę pokrojoną na duże kawałki (takie 3-4 centymetrowe)
6. dodać sól, cukier, MSG, kurczakowe MSG
7. gotowe

Poskładali nam i wytarli stoły, przynieśli składniki, deski i tasaki, kucharka demonstrowała co robić, a druga Chinka – Laura tłumaczyła po angielsku. W sumie już od początku było zabawnie, bo nienawykłe do używania tasaka do krojenia np. szczypiorku czy mięsa w cienkie paski, szybko usłyszałyśmy pytanie, czy któraś z nas w ogóle gotuje w domu. Chłopaki przyglądali się, robili zdjęcia i co chwilę brechtali się z naszych poczynań, ku dezaprobacie Laury. W końcu udało się posiekać imbir, czosnek, szczypiorek, mięso, zieloną cebulkę i tofu i przeszliśmy z tym wszystkim do kuchni. Tu tez było wesoło, bo najpierw wszystko smażyła kucharka, a potem ja i Nina osobno. Po każdym zrobionym daniu wszyscy próbowaliśmy jak wyszło. Było kupę śmiechu, „two husbands” mogli dalej uczestniczyć we wszystkim, tzn. głównie się śmiać, podjadać i robić zdjęcia. Po wszystkim Laura orzekła, że mapo toufu jej lepiej smakuje od Niny, a double cooked pork ode mnie [żeby było sprawiedliwie ;) ]. Oczywiście mieliśmy prawo zabrać nasze własnoręcznie zrobione jedzonko i skonsumować, a jeszcze przyniesiono nam do tego ryżu. Z własnej inicjatywy zamówiliśmy piwo. Wyszło smaczne, choć zgodnie orzekliśmy, że to danie z wieprzowiny jest lepsze.
Potem było jeszcze zabawniej, bo siedzieliśmy z Laurą, żeby napisała nam wskazówki, jak robić to, co właśnie zrobiłyśmy, co przekształciło się w naukę chińskich tonów, polskich liter, wymawiania imion i nazwisk oraz zdania „nie chcę zjeść psa” po chińsku, którego co gorsze już nie pamiętamy. Przesiedzieliśmy rozmawiając i śmiejąc się aż do 18.00, była to świetna międzykulturowa wymiana informacji przy okazji, a Laura do tego bardzo dobrze mówiła po angielsku, co u dotychczas spotkanych Chińczyków rzadko się zdarzało.
O 19.00 czekał już na nas przewóz na lotnisko (60 Y) i w efekcie siedzimy w samolocie do Xi’an, gdzie na przeciwległym siedzeniu jakaś pani rzyga sobie co czas jakiś do woreczka, a na siedzeniu wcześniej inna przewija dziecko z kupy. No pełen komplet, normalnie aż czekam kiedy się ktoś posika ;p.

27.09.2010 – poniedziałek – Chengdu –> Xi’an

No nikt się nie posikał, ale pani jeszcze na zakończenie puściła jednego pawia. Na lotnisku już czekał taksówkarz (150 Y, dość daleko) i przywiózł nas do hostelu Shuyan (50 Y za 4-osobowy dorm bez łazienki). Hostel wygląda na dość duży, choć klimatyczny i jest mocno zatłoczony. Na przeciwko mieszkają młodzi Polacy, którzy koncertują w Chinach. Łazienka też zatłoczona i jak to wspólna – taka sobie. Hostel Lazy Bones wysoko postawił poprzeczkę.

Iwona
2809, 2010

Chiny dzień XII – Xi’An I

Ten dzień był przeznaczony na słodkie lenistwo. Wstaliśmy około 11, zjedliśmy śniadanie i oddaliśmy rzeczy do pralni. 8RMB za kilogram. Lipki zaś poszły dowiedzieć się, jak z pociągiem do Datongu. W naszym hostelu chcieli za pośrednictwo 40RMB – nie tak tragicznie – ale była to kwota za jeden bilet – 160 RMB to już jednak sporo, więc poszli do agencji, gdzie za piątaka rezerwowali bilety. Stojąc w sporej kolejce, dwie minuty po rozpoczęciu przerwy śniadaniowej, uzyskali druzgocąca informacje – nie ma wolnych miejsc, by dostać się do Datongu. Nic nie mogąc już załatwić, wrócili do hostelu.

Ku naszemu niezmiernemu zdziwieniu pani w okienku z biletami mówiła dobrze po angielsku. Co nie zmienia faktu, że biletów na pociąg za 3 dni nie ma. Na pociąg za 4 dni zresztą też nie. Ech, czemu nikt mi nie powiedział, że tu mieszka miliard ludzi? ;-)

Lipek

Ustaliliśmy zatem, że udamy się do centrum komercji, źródła Kung Fu – Shao Lin. Lipek tam chciał od początku jechać, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu ze względów czasowych – myślę, że specjalnie zakombinował, żeby nie jechać do Datongu tylko tam. Na takiego cfaniaczka mi wygląda. Miejscami.

A konkretnie to którymi miejscami? Na drugi raz sam sobie idź kupować bilety, niewdzięczniku!

Lipek

W każdym razie udało nam się znaleźć połączenia do ZhengZhou – miejscowości niedalekiej. Pociągi były różne – od jadących 16h po takie, które pokonywały trasę w niecałe 3h. Wybraliśmy kilka pociągów, jako alternatywy i podreptaliśmy wszyscy do Ticket Office.

Przeanalizowaliśmy dalsza podróż pod katem następnych polaczeń i wydostania się do Pekinu. Do biura z biletami szliśmy uzbrojeni w kilka rozwiązań na wypadek braku miejsc. W trzecim lub czwartym wybranym pociągu były wolne miejsca :).

Lipek

Tam kłębił się dziki tłum, acz jak na standardy chińskie nie była to nawet mała kolejeczka – nasze miejsce było w okolicach 30. Dziewczyny poszły do oddalonej o 200 metrów poczty, wysłać kartki, a my dzielnie pilnowaliśmy miejsca. Po 30 minutach kolejka lekko się poruszyła, a dziewczyn nie ma. Okazało się po raz kolejny, że Chińczycy mają problem z kartografią – poczta, która miała być na tej samej ulicy, 200m dalej, była z pół kilometra dalej i jeszcze za zakrętem. W każdym razie wróciły i udało nam się zakupić bilety na ten pociąg, który chcieliśmy, acz 2 klasę (właśnie siedzę w tym pociągu, w 2 klasie. Jedziemy 350km/h, pociągiem jeszcze bardziej wypasionym, niż ostatnio). Wróciliśmy do hostelu i zabraliśmy się za wypoczynek i planowanie następnych kroków. Prognoza pogody powiedziała nam, że najlepiej w góry Hua Shan będzie pojechać dnia następnego. Wobec tego obijaliśmy się do wieczora, a dopiero wtedy Iwonie udało się wygonić nas na podbój Xi’An. Jako iż nasz hostel był przy samych murach miejskich, podreptaliśmy w stronę centrum i dzielnicy muzułmańskiej – gdzie wedle przewodnika można było coś zjeść smacznego. Tłum ludzi niesamowity, deszcz pada, weszliśmy na teren dzielnicy. Kolorowe kramy, sklepiki z niezliczoną ilością rzeczy, zapachy, smaki kolory oszałamiały. Co prawda im głębiej w dzielnice, tym mniej straganów, a także bardziej biedne. W samym środku Nina wypatrzyła coś jak hamburgery. Na jednym ze straganów kobieta miała warzywa, mięsa i wkładała to do bułki, po uprzednim zrobieniu czegoś z nimi. Jako, że Lipki głodne były, poszliśmy dalej, czego Nina przeżyć nie mogła, ale uznaliśmy, że najpierw niech się najedzą, bo biednie wyglądają oboje i jeszcze zemdleć nam gotowi. Nie znaleźliśmy jednak miejsca, które zgodnie zostałoby zaakceptowane jako miejsce, gdzie chcemy zjeść, a okolica zaczęła robić się jak po III wojnie światowej. Postanowiliśmy dojść do głównej ulicy i naokoło powrócić na początek dzielnicy. W międzyczasie Lipek wyraził jednak chęć spałaszowania takiego hamburgera więc gdy znaleźliśmy drogę prowadzącą w stronę kramika z tym, pospieszyliśmy tam przyspieszanym krokiem. Nawet trafiliśmy. Wybierało się różne rodzaje warzyw i mięs, kładło na tackę, a kobieta wrzucała to do wrzącego oleju. Tak samo jak chwile wcześniej bułeczkę. Bułeczkę od środka wysmarowała czymś czerwonym, co uznaliśmy, że wypali nam „ryje”. Następnie po wyjęciu z oleju, w tym samym czerwonym umoczyła to, co wyciągnęła. Posypała to jeszcze dziwnymi proszkami, zapakowała w dwa woreczki foliowe i podała. Smaczne było, acz po pierwszym kęsie, z Lipkiem uznaliśmy, że pić. Za to dziewczyny po swoim pierwszym kęsie uznały, że nie pić, a PIĆ!!! Ich bułkers był tak ostry, że nie czuć było za bardzo smaku, tylko pieczenie (dziewczyny jadły z kramika obok). Wszyscy mieliśmy nadzieję, że będzie piekło tylko jak wchodzi, a nie jak będzie wychodziło… Ogólnie wszyscy zgodnie stwierdzili, że było to bardzo sympatyczne lokalne jedzenie i zadowoleni byliśmy, acz następnym razem poprosimy w jakiśkolwiek magiczny sposób, o wersję łagodniejszą. I co dziwne, powiedział to także Lipek, który na nasze eksperymenty kulinarne patrzy najczęściej z lekkim przerażeniem. Ale chłopak się wyrabia, jeszcze ze dwa wyjazdy i sam będzie nas zaciągał do lokalnych knajp.

Burger był bardzo dobry. Gdybym znal efekt końcowy, to inaczej pokombinowałbym że składnikami i wziąłbym dwa. A nasz wcale nie był taki super ostry ;-).

Lipek

Tak więc dzień, który miał być poświęcony wypoczynkowi i relaksowi, został wypełniony po brzegi różnymi dziwnymi rzeczami…

28.09.2010 – wtorek – Xi’an

O jak dobrze się wyspać w końcu! Ale za chwilę już stwierdzenie, że znów za oknem słychać kapanie deszczu psuje humor. Zaraz po ogarnięciu się idziemy do recepcji zapytać o bilety kolejowe. Okazuje się, że biorą 40 Y prowizji, ale dziewczyna jest na tyle grzeczna, że mówi gdzie jest najbliższa agencja sprzedająca bilety po 5 Y prowizji za bilet i jeszcze nam pisze całość po chińsku. Idziemy więc z Grzesiem do agencji, a Nina z Adamem mają rozeznać pralnię, bo już nam się cała bielizna pokończyła. Błądzimy jak zwykle nieco, mimo prostej na mapie drogi, ale tym razem to dlatego, że nie podejrzewaliśmy, iż ta długa kolejka przy banku, to nie do bankomatu, tylko do agencji kolejowej w okienku. Ustawiliśmy się grzecznie na końcu kolejki, odstaliśmy z 20 minut i już przed kasą zobaczyliśmy, że czynne do 12.00, a była 11.57. Przypomniawszy sobie bank 17.02 zaczęliśmy się mocno niepokoić czy przypadkiem nie zamkną nam przed nosem. Nie zamknęli, ale za to pojawił się inny problem. Nie ma biletów do Datongu na 1 października, najwcześniej na 3-go, chyba że chcemy hard seater, co przy 16 h podróży zdecydowanie odpada, po obejrzeniu filmików i przeczytaniu relacji. Podziękowaliśmy, wróciliśmy do hostelu i po oddaniu prania do pralni (8 Y za 1 kg, każą wszystko ilością sztuk opisać, potem ważą), zjedzeniu śniadania (standardowe angielskie i inne zachodnie), rozpoczęliśmy naradę gdzie i kiedy jechać. Ostatecznie stanęło na Klasztorze Shaolin i nastąpiły żmudne sprawdzania hosteli, pociągów i innego transportu. Poszliśmy ponownie do agencji, odstali jeszcze dłużej niż rano, w międzyczasie z Niną namierzyłyśmy pocztę żeby wysłać kartki (była blisko, tylko mapa nie wskazywała, że jest na bocznej uliczce), co okazało się trudne, bo zaczepiane osoby nie bardzo wiedziały o co nam chodzi z „post office” nawet jak pokazaliśmy wypisane kartki! Nie znają? Na samej poczcie już było OK, zaraz przydzielono nam panią znającą angielski, która wepchała się przed Chińczyków do okienka koleżanki i kupiła znaczki po 5 razy przeliczając na kalkulatorze ileż to jest 14 x 4,5 Y i ile w takim razie musi mi wydać ze 100 Y, jeśli to daje 63 Y. Po tych skomplikowanych obliczeniach, przykleiłyśmy znaczki i wrzuciłyśmy karki do skrzynki na zewnątrz, która wyglądała jak stojąca reklama. Po perypetiach z pocztą wróciłyśmy do chłopaków, którzy nadal stali w kolejce i kupiliśmy bilety do Zhengzhou (240 Y + 7,5 Y prowizji za jakiś super ekspres, co ma tam w 2 h dojechać). W hostelu zarezerwowaliśmy hostel w Dangfangu, z którego już blisko do Shaolin. Potem zapanował ogólny marazm, deszcz lał, my leżeliśmy w łóżkach i robiliśmy sobie dzień lenia. Wygonił nas dopiero głód, a i to nie jakoś szybko. Poszliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie po długim szwendaniu się po targu, zdecydowaliśmy się zjeść ze straganu takie, hm, muzułmańskie wariacje na temat hamburgera: wybiera się warzywa różne i mięsko na patykach, pani wrzuca to na chwilę do mocno rozgrzanego oleju, potem obtacza w jakimś ostrym sosie, sypie równie ostrymi przyprawami i wkłada do usmażonej na tym samym oleju płaskiej bułeczki. Kosztuje to 6-7 Y, jest bardzo ciekawe i smaczne, tylko że moja wersja była tak ostra, że ryło mi wypaliło na amen (może mi katar przejdzie, który mnie coś w nosie kręci?). Cola po tym była jak mleko, a jeszcze zagryzałam kupioną wcześniej w piekarni bagietką dla złagodzenia. Spacerkiem wróciliśmy do hostelu i na rozmowach o przysłowiowej „dupie Maryni” zeszło nam aż do 1.00. Cholera za 5,5 h pobudka! Dobranoc.

Iwona
2909, 2010

Chiny dzień XIII – Xi’An II, Hua Shan

Hua Shan.

Święta góra Taoizmu. Dla nas była miejscem, które chcieliśmy zobaczyć, ze względu na widoki a także na „najtrudniejszą ścieżkę trekkingową na świecie”. By dojechać do Hua Shan, musieliśmy wstać skoro świt i udać się autobusem na dworzec, skąd odchodził kolejny autobus, linii nr 1 do Hua Shan. Z uwagi na zbliżające się święto proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej, od samego rana na ulicach panował tłok i ilość mieszkańców państwa środka drastycznie wzrosła. By dostać się do autobusu, trzeba było wykorzystywać wszystkie swe atuty – wzrost, masę oraz „nisko i łokciami”. Autobus do Hua Shan jedzie około 2 godzin, ma do pokonania 100km. Po drodze widać budujące się autostrady, linie kolejowe, elektrownie… i systematycznie niszczone domy wysiedlonych mieszkańców, których część postanowiła pozostać i wyżłobiła sobie mieszkania w skałach. Z oknami, drzwiami… W Hua Shan, przesiadamy się do busika, wiozącego nas 8 km w górę, do wejścia na górę – acz droga przypomina trochę wejście na morskie oko – z racji ograniczonych zasobów czasu i chęci, woleliśmy zapłacić za busik prawie tyle, co za poprzednie 100km – 20RMB – a za dojazd do Hua Shan zapłaciliśmy po 22… Przy okazji, przed wejściem do busika, trzeba się zaopatrzyć w bilet wstępu w góry, za okrągłe 100 RMB… Zwiedzanie w Chinach nie jest tanie, o nie… Busiki wiozą nas do punktu, z którego staruje kolejka górska, a także ścieżka – obie te drogi prowadzą na wierzchołek północny – na wysokość trochę ponad 1600m – droga piesza w górę, to jakieś 4h – więc koszt kolejki – 150RMB byliśmy w stanie zaakceptować. Tu moja uwaga – ceny zmieniają się chyba z miesiąca na miesiąc – w przewodnikach pisało jeszcze o 100RMB, tak samo mówili w hostelu – więc jadąc do Chin zwiedzać, trzeba być przygotowanym na dodatkowe wydatki, by nie musieć rezygnować z co ciekawszych rzeczy…

Ogółem wyprawa wyniosła 22(autobus) +20 (busik) +100 (wejście) +150 (kolejka) +30 (o tym później) +20 (busik) +22 (autobus) = 334RMB co daje około 157PLN. Dodatkowo rękawiczki jak ktoś nie ma 2 i autobus z/do hostelu 2.

Lipek

I tu nastąpiło coś, czego się nie spodziewaliśmy. Jadąc z Xi’An cały czas były niskie, deszczowe chmury. Gdy dojechaliśmy do stacji kolejki, okazało się, że świeci słońce! A już myśleliśmy, że nic nie zobaczymy… Wjechaliśmy kolejką – wagonik na 6 osób szybko wspinał się w górę. Nie dość, że szybko, to jeszcze nachylenie sięgało 45 stopni a odległość do ziemi była taka, że hoho. Bardzo wysoko. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek problemy z wysokością, przestrzenią czy problemy zdrowotne – niech lepiej omija to miejsce szerokim łukiem. Dotarliśmy do szczytu północnego i ruszyliśmy na podbój góry. Rozdzieliliśmy się, gdyż Iwona z Lipkiem po górach biegają jak kozice, wspinają się po pionowych ścianach, trzymając się ich jak muchy, więc nie chcieliśmy opóźniać ich marszu. Szczególnie, jak zobaczyliśmy prawie pionowe podejścia, na których kłębił się tłum chińczyków. Umówiliśmy się, że musimy zjechać z gór przed 17 – przed ostatnim autobusem – i Lipki pognali w górę mając motorki w tyłkach, a my statecznym krokiem ruszyliśmy za nimi. Szczególnie, że na górze pojawiło się trochę chmur i szczyty w nich tonęły. Co w takim razie z czegoś takiego można zobaczyć? Mgłę to ja mogę sobie oglądać równie dobrze koło swojego domu na polu, nie musząc biegać po skałach. Drogą pięła się cały czas w górę. Schodki, łańcuchy, barierki i miliard chińczyków. W klapkach, mokasynach i innych dziwnych rzeczach na nogach. Lalunie jak nad Morskim Okiem, niektóre w dresikach, niektóre w szpilkach. Spocone i umordowane , ale idące w górę, by nie sprawić zawodu swym partnerom, co chwilę zatrzymywały się i robiły słitaśne foty. Ilość zdjęć, które robią sobie sami Chińczycy jest szokująca. Dokumentacja wspinaczki – co 10 schodów zdjęcie siebie nieba. Zdjęcie siebie i skały. Zdjęcie siebie i chmury. Zdjęcie siebie i schodka. Aaaaaa! I zatrzymują się nie patrząc, że tamują ruch. Na niektórych podejściach łańcuchy się dość mocno przydawały – Nina cieszyła się, że kupiła sobie u stóp góry rękawiczki – za 2RMB. Szliśmy we mgle w górę, aż doszliśmy do złotej bramy, gdzie wisiało mnóstwo czerwonych wstążek i kłódek. Do tego miejsca dochodziła większość ludzi i zawracała. Godzina była jeszcze młoda, więc nie zatrzymując się długo, podreptaliśmy na szczyt centralny – było już dość blisko i tak naprawdę nie było tu już za wiele wdrapywania się – poszliśmy w lewo – idąc w prawo można się tez dostać na centralny szczyt, ale trzeba iść po długich i stromych schodach w górę – więc nasz wybór okazał się lepszy. Szczyt centralny (środkowy) znajduje się na wysokości 2042 m. n. p. m. – więc jest trzeci pod względem wysokości. Najwyższy jest Południowy, wznoszący się na wysokość 2160m. Na Szczycie centralnym znajduje się świątynia i punkt widokowy – i gdy tu doszliśmy, wyszło słońce! Widoki oszałamiały. Góry są naprawdę piękne, strzeliste, a przepaście głębokie. I najciekawsze jest WC – budki zawieszone nad 200 metrowym urwiskiem, z dziurami po środku, by wylatywało co ma wylatywać – załatwienie potrzeby w takim miejscu – bezcenne… szczególni gdy wtedy spojrzy się w dół. Posiedzieliśmy tu jakiś czas i udaliśmy się na dół – droga w dół była już łatwiejsza, acz trzeba mocno uważać, szczególnie na mokrych fragmentach szlaku. No i idąc w dół, po jakimś czasie czuje się drżenie łydek… a krok musi być pewny. Wracając dopiero w niektórych miejscach widzi się stromiznę szlaku – w pewnym miejscu prawie pionowe schody w dół – ani Nina ani ja nie pamiętaliśmy, byśmy pod coś takiego podchodzili, ale droga była jedna, więc musieliśmy – widać podchodziło się łatwiej niż schodziło. Prawda jest też taka, że i tak radziliśmy sobie lepiej niż większość chińczyków, którym zejście małego kawałka zajmowało bardzo długo. Nie mówię tu już o tych kozicach z lepkimi łapkami – tzn Lipkach, bo oni obiegli wszystkie szczyty i biegiem zbiegali do kolejki – Więc jakby Lipek usiłował coś zaprzeczać, to możecie mu nie wierzyć – to są mutanty i krzyżówki muchy z pająkiem. Nikt normalny tak po górach nie biega. Co widzieli na górze i co robili – niech Lipek napisze – a jest co opisywać.

Po pierwsze – my, w odróżnieniu od Adama posiadamy cos takiego jak instynkt zdobywcy. Jeśli jest szczyt, to należy go zdobyć. Jeśli po drodze są piękne widoki – fantastycznie. Jeśli nie, zatknę wirtualna flagę i to mi musi wystarczyć. Tłumacząc Adamowi – mgła na szczycie w chinach jest inna niż ta u niego na polu, cokolwiek na ten temat myśli. Dodatkowo nawet zamglone szczyty mogą być zapamiętane na cale życie (że przypomnę Starorobocianski, wtajemniczeni wiedza o co chodzi).
Po drugie, nie biegamy po górach jak kozice. Mamy słaba kondycje (efekt wieloletniego siedzenia przed komputerem itp.), szybko się meczymy i ogólnie jesteśmy ciency jak dupa węza. Na dodatek zwykle świadomie przeceniamy własne siły w efekcie zmuszając się do nadludzkich wysiłków. Jako dowód – gdy idziemy w Tatry nigdy nie mieścimy się w czasach z mapy, a wszyscy nas wyprzedzają. W chinach to my wszystkich wyprzedzaliśmy, ale to inna historia a raczej efekt ich podejścia niedzielnego turysty.
Po trzecie i najważniejsze – na końcu jest relacja Iwony z wejścia na 4 szczyty i kładkę nad przepaścią!

Lipek

Zdążyliśmy na ostatni autobus, o 17 i wróciliśmy do Xi’An. Hua Shan było jedną z najlepszych rzeczy, jaką widziałem w Chinach – naprawdę robi wrażenie i warto się tam wybrać!

29.09.2010 – środa – Xi’an

No chyba pierwszy raz wstałam jako pierwsza. Ale po prawdzie to dlatego, że przez całą noc budziłam się, żeby się wysmarkać. Poszliśmy na autobus 603, niestety spóźnieni trochę, a dodatkowo autobus jechał 3 razy tyle, ile spodziewaliśmy się. Po odgonieniu wszystkich naciągaczy oferujących nie wiadomo co i uprzejmych wskazówkach osób w mundurach (nie wiem, która to już służba mundurowa, czy kolejarze, czy autobusiarze, czy kto tam) udało nam się namierzyć w końcu autobus nr 1 do Hua Shan (22 Y w jedną stronę). Po 2 h dotarliśmy na parking, gdzie polecono zakupić nam kolejne bilety: na busik do podjechania na kolejkę linową (40 Y w 2 strony), wejścia do parku (100 Y), a po przejechaniu 8 km rzeczonym busikiem, na kolejkę (aż 150 Y w 2 strony). Masakra cenowa, chyba przestanę marudzić na ceny parkingu pod Morskim Okiem, a bilet do Tatrzańskiego Parku Narodowego to wręcz z uśmiechem kupię następnym razem! Ale dla zneutralizowania szoku cenowego, ku naszym zbiorowym zachwytom, ukazało się słońce (a deszcz to od rana nie padał).
Widoki z kolejki były przepiękne, wagoniki bardzo wysoko nad ziemią szybciutko przemieszczały się do góry, a w dole było widać trasę pieszą – krętą i schodkowaną, którą myśmy odpuścili chcąc mieć dość czasu na górze. Początkowo na trasie ludzi było masę, w tym różni śmieszni: faceci w garniturach i halbkach, panienki w różowych dresikach i delikatnych półbutach, a Nina nawet dostrzegła jakieś egzemplarze w szpilkach. Ale byli też tragarze noszący jakiś towar na konomysłach, a większość stanowili normalnie ubrani chińscy turyści i czasem jacyś biali. Szlak był wyschodkowany prawie w całości, po bokach były poręcze lub łańcuchy do przytrzymania się.
Dość szybko się rozdzieliliśmy, gdyż Nina z Adamem doszli do wniosku, że nie dadzą rady przejść całej zaplanowanej trasy, a my przez nich nie zdążymy. Przystaliśmy na to i ruszyliśmy do przodu. Po jakiś 300 m zamiataliśmy już jęzorami kamienie, bo schodki ostro pięły się w gore i nasz brak kondycji szybko dał znać o sobie. Na szczęście po początkowym ostrym podejściu zrobiło się trochę łagodniej, a my zmotywowani długą droga, chęcią dotarcia do słynnej kładki oraz ostatnim autobusem o 17.00 ruszyliśmy bez marudzenia do przodu. Pogoda się trochę popsuła, zamgliło się po maxie, wiec na szczyt centralny i wschodni dotarliśmy co prawda, ale o widokach mogliśmy zapomnieć. Nieźle wyglądało jedno z dwóch na Hua Shan hardcorowych miejsc: dwa schodki, potem mgła i zwisający w tą zamglona przepaść łańcuch. Ponieważ było to odbicie nieplanowane i nieposuwające nas naprzód – darowaliśmy sobie. Po jakiś 2,5 h dotarliśmy pod południowy szczyt i przesunęliśmy się w kierunku, gdzie prawdopodobnie ma być kładka, czyli „najniebezpieczniejszy szlak świata” (bo całego masywu zdecydowanie nie można tak nazwać, bo wszędzie są kamienne lub betonowe schody, poręcze lub łańcuchy, żadnych przepaści nieodgrodzonych, a w jednym miejscu schodo-drabina).
Doszliśmy przez kolejną taoistyczną świątyńkę do miejsca zagrodzonego barierka z gościem i gościówą siedzącymi przed zawieszonymi uprzężami do wspinaczki. Gadamy do nich czy to tu jest kładka, a on że tu się nie wchodzi, a ona że „pay”. Na pytanie „how much” usłyszeliśmy jakiś bełkot i oboje oddali się swoim czynnościom: stukaniem na komórce i patrzeniem na własne obuwie. Hm… No w sumie rzadko tu zdarzała się aż taka olewka. Na szczęście znalazła się jakaś pomocna Chinka mówiąca po angielsku, w efekcie czego wyskoczyliśmy po 30 Y na osobę i już po chwili gościu zapinał nas w uprzęże (na ramiona, nie nogi!), pokazując jak tego używać. Akurat zrobiła się mgła, wiec wkurzaliśmy się, że nic nie widać. No dobra, jak wiec wygląda ten szlak? Cały ma może trochę ponad 100 m, pierwszy odcinek jest pionowym zejściem po metalowych klamrach (jak ktoś chodził po Orlej Perci to nic dziwnego), potem parę metrów stopni wykutych w pionowej skale, a dalej jest to, co na większości zdjęć z tego szlaku, czyli ok. 50 m pozioma kładka składająca się z 2 desek, przyczepiona do pionowego około 500 m klifu. Robi wrażenie – fakt, zwłaszcza jak się na niej trzeba wyminąć, bo szlak jest dwustronny. Na kładce zrobiła się nagle piękna pogoda, mgła się rozeszła, słońce zaświeciło i ogarnęła mnie taka radość, że jestem w tak niesamowitym miejscu, że gdyby nie fakt, iż kładka miała ok. 35 cm szerokości i wisiała wysoko, to zaczęłabym chyba podskakiwać ;p. Ogólnie uczucie nie do opisania. Byliśmy oboje zachwyceni, podekscytowani, porobiliśmy sobie zdjęcia, nawet krótki filmik nakręciliśmy i dzieliliśmy się wrażeniami ze spoglądania w dół przepaści pod stopy. Magiczna chwila. Jak ktoś lubi tego typu adrenalinę – polecam! Ale dla ludzi z lękiem wysokości to musi być koszmar. Generalnie mi dużego poczucia bezpieczeństwa dodawana świadomość bycia przypiętą. Końcówka i cel szlaku to kolejna mała kapliczka w grocie oraz stara sosna, rosnąca poziomo (jak na Sokolicy) nad przepaścią, na której – o zgrozo – były poprzywieszane wstążki (wieszane tutaj masowo na szczęście), w takich miejscach, że nieprawdopodobnym wydawało się, żeby ktoś tam wszedł je zawiesić i nie spadł. Chwilkę tam zamarudziliśmy i poszliśmy z powrotem kładką, stopniami i klamrami.
Dotarliśmy do południowego, najwyższego na Hua Shan szczytu (2155 m), pogoda nadal nam sprzyjała (na kładce zdążyła się z 3 razy zmienić), widok stamtąd był rewelacyjny, dopiero stąd mogliśmy docenić jak bardzo te góry są malownicze. Szybko zaliczyliśmy szczyt zachodni, po którym zostało nam 40 min. na zejście. Prawie zbiegaliśmy więc po schodkach, które po kładce wydawały się teraz zupełnie lightowe i w efekcie, wyprzedzając tabuny Chińczyków, tuż po 16 byliśmy już przy kolejce linowej, gdzie czekali Nina z Adamem.
Oni doszli do centralnego szczytu, poodwiedzali punkty widokowe i też byli zadowoleni.
Kolejką w dół, busik, autobus, drugi autobus i do hostelu. Zapanowała kompletna zgoda co do wyboru dzisiejszego żarcia, bo nikomu nie chciało się nigdzie ruszać. Zamówiliśmy więc 2 pizze (nasz hostel, o dziwo, nie ma chińskiej kuchni!), po 2 piwa, po czym obżarci wtoczyliśmy się na nasze piętro. Teraz pozostała trójka smacznie śpi lub chrapie, więc i pora na mnie.

Iwona
2909, 2010

Chiny – Czy ktoś to czyta? – żale Lipka

Mamy dużą ilość regularnych wpisów, tak? Mamy świetnego autora i dobrego edytora, tak? Mamy coraz mniejsza ilość literówek, tak? W odwodzie mamy relacje Iwony, która będzie później, tak? Ja mam lepsza fryzurę od Luntka wg Chinczykow, tak?

To my się pytamy dlaczego Luntek ma więcej komciow?!

Dopóki nie będzie miliona wejść i 100K komentarzy strajkujemy!

Żydzi i komuna w treści, zgodnie z sugestia. Dziś stałem nad przepaścią 500m, jadłem chinsko-wloska pizze i wypiłem 2 duże lokalne piwa wiec jest mi wszystko jedno :] .

Niestety,  zostaliśmy zmuszeni do zmiany planów. Nie mamy możliwości dostać się z Xi’an do Datongu, więc zmieniamy plan i jedziemy do Shaolin – mamy nadzieję,  że z Shaolin do Pekinu będzie transport…

Na razie pogoda jest do d…

OMG Adam napisał nazwę chińskiego miasta „Datong” przez 'ą’…

Lipek

Lipek
3009, 2010

Chiny dzień XIV – Xi’An III

Do terakotowej armii, z Xi’An jest stosunkowo blisko. Dlatego też udało nam się wstać po wschodzie słońca. Zmarnowaliśmy jeszcze dwie godziny na rezerwację hostelu w Pekinie, co jakiś znaleźliśmy, to zanim się zdecydowaliśmy, to już był zarezerwowany. W końcu się udało i wyruszyliśmy.

Myślę, że ze śniadaniem to było nawet około 3h. Ogromna ilość czasu marnujemy na rezerwacje i kupno biletów. O ile hostele można zabookowac wcześniej telefonicznie lub Internetem, to bilety na pociąg da się kupić tylko z miejsca odjazdu pociągu. Dramat. Druga sprawa to ich święto – jako iż Chinczycy po 10 chyba latach pracy maja dwa tygodnie urlopu, to jak trafi im się coroczne święto kilkudniowe wyruszają jak szarańcza na podbój swojego kraju pożerając wszystkie bilety, hostele i co im tam pod drodze wpadnie w przeżuwaczki. Nie polecam tego terminu na przyjazd tutaj.

Lipek

I znów droga na dworzec autobusem i kolejny raz nie dojechaliśmy do niego… Korki zatrzymały nas już ładny kawałek od dworca. Podreptaliśmy raźnym krokiem. Na dworcu znaleźć mieliśmy autobus 306 i nim pojechać w dal. Po drodze, w autobusie Lipek napatoczył się na lokalnego studenta, który znał angielski …

„znal angielski” to o wiele za daleko posunięta teza, nie mająca potwierdzenia w rzeczywistości. Mimo iż studiował anglistykę porozumiewał się w Chinglish, lokalnej odmianie angielskiego z użyciem słów i szyku zdania właściwych dla języka chińskiego a co najważniejsze z akcentem chińskim. To ostatnie powoduje, że pijany Londyńczyk z kluskami w gębie zdaje się mówić językiem całkowicie zrozumiałym, jeśli go postawić przy Chińczyku. Nie zmienia to faktu, że studencik był miły i pomocny.

Lipek

… i przegadali kawał czasu – co więcej, zaprowadził nas do tego autobusu i pożegnał się – kolejny uczynny człek na naszej drodze. Stwierdził, ze dziwi nam się, że tak sami jeździmy, że dajemy sobie rade i to nie znając chińskiego – on, jak pierwszy raz do Xi’An przyjechał, zobaczył tłumy ludzi, wsiadł do taksówki i pojechał. Kierowca woził go godzinę i wysadził w okolicach dworca, mówiąc, że nie może znaleźć adresu. Skasował za to 100RMB. Już to widzę, jakby tak na nas trafiło, nie miałby bidulek łatwego życia. W każdym razie wpadliśmy do autobusu, pomni zasady, że Chińczycy się pchają, wpakowaliśmy się przed jakąś Chinkę rozmawiająca przez telefon i hajda, do środka. Nina pierwsza, zajęła ostatnie cztery miejsca, na jedno rzuciła plecak, trzy osłoniła własnym ciałem tak, że napierający na nią Chińczycy trafili na niezłą przeszkodę. Następnie nadciągnął książę na białym koniu, czyli ja i uratowałem ją, wypychając Chińczyków w stronę początku autobusu. Bo przecież już miejsc nie było, to czego mi tu będą powietrze zabierać? Zasiedliśmy na zdobytych miejscach, przyszła bileterka, popatrzyła i wygoniła resztę, dla których nie wystarczyło miejsc siedzących. Wyglądając za okno tknęło nas dziwne przeczucie… Do autobusu była kolejka, na jakieś 100 osób… a my bezpardonowo, bez kolejki wepchnęliśmy się przed nich wszystkich, na dodatek jeszcze część z autobusu pogoniliśmy… Niestety, po dwóch tygodniach w Chinach straciliśmy wszelkie objawy miłosierdzia, skrupułów i całą cywilizacyjną otoczkę, którą nam nasze matki przy pomocy paska wpajały od urodzenia.

Akcja jak z filmu, nie zobaczyłbym to bym nie uwierzył. Ale musza się dziwić, że biali też się umia pchać ;-). I nikt nic nawet nie pisnął, a przynajmniej nic co byśmy zrozumieli :P. W ogóle bardzo często wsiadamy na ostatnie miejsca w autobusach tutaj… Dziwne.

Lipek

Jechaliśmy z godzinę i jak to zwykle w Chinach, koniec nastąpi nagle i niespodziewanie. Autobus zatrzymał się na jakimś parkingu, wyłączył silnik i zapanowała konsternacja. To już, czy jeszcze nie? Trochę trwało, zanim ludzie uznali, że to tu, a my upewniliśmy się u naszej bileterki. Do przejścia był niecały kilometr, podczas którego uzgodniliśmy, że bierzemy przewodnika, bo chodzić i oglądać terakotę, to mogę u sąsiadów, którzy ja maja na podłodze, a tu to przewodnik przynajmniej powie, na co patrzymy. Szukając wejścia, staliśmy na jakimś parkingu, gdy jakaś kobieta w mundurku zaczęła krzyczeć do nas i machać, pokazując stronę. Okazało się, że pokazuje kasy biletowe, a ponadto jest przewodnikiem. Jej angielski był zrozumiały, więc upewniając się, że ona będzie oprowadzała nas, zgodziliśmy się na zaproponowane warunki – do 5 osób, jest po 30RMB za pipola. Kupiliśmy bilety i tu przydała się mi legitymacja studencka, która nieopatrznie zawieruszyła mi się w kieszeni – i zamiast 90RMB jak wszyscy, zapłaciłem 45.

Jeśli ktoś ma legitymacje studencka, nawet nieważna, a może nawet od kolegi – brać do Chin i kupować bilety że zniżka na bezczela!

Lipek

Zaoszczędzone pieniądze postanowiłem przeznaczyć na napoje, które mają bardzo smaczne i ciekawe. Weszliśmy na teren, kontrola bagażu, małe obmacywanko, ale nie odnaleziono u nas substancji niebezpiecznych (nie wiedzieli, że Lipek niebezpieczny jest sam z siebie, ale jest niewykrywalny dla skanerów) (z tego co pamiętam z ostatniej imprezy w Starym Młynie jestem „Niezniszczalna Gwiazda Śmierci” a Iwona to „Baba Fett” ;-) ). Po małym wprowadzeniu historycznym, zostaliśmy zaprowadzeni do pierwszego pawilonu – zawierającego około 1200 terakotowych wojowników. W ogromnej hali, stoją w rzędach wojownicy. Każdy inny, każdy ma inne rysy twarzy, a zbroje są bardzo szczegółowe. Zresztą zbroje ponoć były hurtowo wyrabiane, a twarze były właśnie takim dziełem sztuki – ręcznie formowane z gliny i wypalane. Na przedzie stoją oficerowie, po bokach straż boczna, wygląda to naprawdę fajnie. W części relacji przewijają się marudzenia, że daleko, że nic nie widać i temu podobne – my byliśmy przed ich narodowym świętem, Chińczyków było zatem o wiele więcej niż normalnie – i jakoś daliśmy sobie radę. Ponadto Chińczycy mają manierę zbierania się w grupy – wystarczy odejść parę metrów w bok by stać przy barierce – a dwa kroki obok kłębi się tłum na 3-5 osób włażących sobie na plecy. Ponadto ktoś, kto spodziewał się, że będzie spacerował przy samych terakotowych wojownikach, chyba się z nimi na głowy pozamieniał. Puste i terakotowe. I tak jest wystarczająco blisko, by doskonale wszystko widzieć. Idąc wzdłuż szeregów wojowników, w strone końca sali, widać wojowników w gorszym stanie, albo jeszcze nie do końca poskładanych. Od połowy sali zaś, zaczynają się wykopaliska, trwające cały czas – można patrzeć, w jaki sposób części wojowników są wydobywane z ziemi. Dalej są stanowiska, gdzie części są katalogowane i dopasowywane. Następnie powędrowaliśmy do jamy nr 2, gdzie było stanowisko dowodzenia, około 30 czy 60 wojowników, oficerów i jeden dwumetrowy generał. Taka mała jama. Nina uparcie twierdziła, że jeszcze coś tu musi być, ale bała się zaproponować, że pójdzie po łopatkę i pomoże szukać. Zapewne nie spotkałoby się to ze zbytnim uznaniem. Trzecia jama, większa od drugiej, ale mniejsza od pierwszej, to jeszcze nieodkopane elementy – nieodkopane, gdyż chińscy archeolodzy czekają na taka technologie, która pozwoliłaby odkopać to wszystko nie powodując żadnych zniszczeń. Pomiędzy druga a trzecią jamą, przewodniczka zaprowadziła nas jeszcze do sklepu, do którego MUSIAŁA iść, by uzyskać pieczątkę – taki sposób naciągania turystów – oryginalne terakotowe wojowniki, z certyfikatem za dużego wojownika jedyne 16000RMB. Ale z okazji świąt promocja i można było sobie takiego kupić za połowę ceny. Lipek by sobie takiego kupił, ale niestety zupełnym przypadkiem miał już pełen plecak, więc z żalem porzucił myśl o posiadaniu terakotowego wojownika w salonie. Wracając zaszliśmy do chińskiego odpowiednika KFC – sieci Dicos i zjedliśmy jakiegoś fast fooda. Nawet smaczny. Następnie, w ogromnych korkach wracaliśmy do Xi’An. Na dworcu były takie tłumy, że nie dawało się nawet przejść. Ledwie wbiliśmy się do autobusu jadącego do hostelu. Tam zamówiliśmy sobie frytki i mojito. Frytki dostaliśmy szybko. Mojito nie. Kelnerka biegała tam i z powrotem z plastikowym pudełeczkiem. Po prawie pół godzinie przyszła i powiedziała, że niestety nie ma mięty. No mojito bez mięty jest nieakceptowane, wiec zrezygnowaliśmy i wkurzeni poszliśmy spać.

To już drugie miejsce, gdzie zamawiamy mojito i nie ma mięty. Tutaj natomiast przegięcie było podwójne, bo to był czwartkowy dzień promocji… mojito O.O

Lipek

30.09.2010 – czwartek – Xi’an

I co z tego, że wstaliśmy po 8.00? I co z tego, że szybko w miarę zaczęliśmy sprawdzać hostele w Pekinie i zjedliśmy śniadanie? Załatwił nas internet i to na cacy. Działał tak wolno, połączenie tak się rwało, że zanim zdążyliśmy się zdecydować i kliknąć cokolwiek, to już nam wszystkie fajniejsze miejsca porezerwowali. Zostało albo drogo albo w wieloosobowych dormitoriach. Ostatecznie, po ponad 2 h męczarni zarezerwowaliśmy 2 dwójki bez łazienek w jakimś kombinacie pewnie, bo hotel jest na 200 osób albo 200 pokoi, nie pamiętam. Masakra!
Wyszliśmy o 12.00, grrrr. Wcisnęliśmy się do autobusu 603, w tłoku zajechaliśmy w okolice dworca, gdzie kierowca wysadził nas jeszcze wcześniej niż wczoraj, bo taki był korek. W autobusie Grześ zaczął rozmawiać z jakimś młodym Chińczykiem, który studiuje anglistykę i ten pokierował nas do autobusu 306, który miał nas zawieść pod Armię Terakotową w Bingmayong, a który stał dokładnie tam, gdzie wczorajsza 1. Przed autobusem stała jakaś kolejka, ale się nie ruszała, więc Nina pierwsza, a my za nią, władowaliśmy się do autobusu. Kierowca coś tam mówił i machał rękami, ja się zatrzymałam, ale Nina z tyłu krzyknęła żeby szybko, bo zajęła nam ostatnie 4 miejsca. Wpakowaliśmy się na te miejsca dość zdecydowanie, a biedny Chińczyk, który też szukał jakiegoś, został zmuszony do opuszczenia autobusu. W Chinach trzeba być asertywnym, inaczej się nie jedzie. A Nina szybko się uczy :D . Do teraz zastanawiamy się, czy ta kolejka na zewnątrz była do tego autobusu. Jeśli tak, to chyba już jest ten moment, kiedy asertywność zaczynamy nazywać bezczelnością. Ale co tam, tu naprawdę funkcjonuje pod tym względem prawo dżungli i należy wyrzuty sumienia schować do plecaka.
Jechaliśmy ponad godzinę, po czym nagabywani przez pół miliona Chinek o kupno granatów (owoców, żeby nie było!), dotarliśmy do miejsca, gdzie wynajęliśmy za 120 Y przewodniczkę mówiącą po angielsku, po czym zapłaciliśmy po 90 Y (a Adam 45 Y na studencką legitymację!) za wejście i zaczęliśmy zwiedzanie armii. Po wszystkich krytycznych opiniach na internecie miałam dość sceptyczne nastawienie, ale już po zobaczeniu pierwszego pawilonu mi przeszło. To olbrzymie wykopalisko, jeszcze cały czas nie skończone i kryjące wiele zagadek, zostało ogrodzone i zabudowane pawilonami oraz udostępnione zwiedzającym. Marudzenie więc, że ogląda się wszystko zza barierek jest, moim zdaniem, nie na miejscu, bo inaczej ludzie zadeptaliby wszystko. U nas pewnie prowadziłoby się wykopalisko dalej i przed skończeniem nikt nie miałby szans go obejrzeć. A tu dosłownie na oczach wszystkich są odkopywane i składane kolejne fragmenty tego ogromnego znaleziska. Cała historia zaczęła się w 1976 roku, kiedy okoliczny rolnik postanowił wykopać studnię i napatoczył się na jakieś gliniane fragmenty. Poszedł z tym do władz, zaczęto kopać i odnaleziono dalsze elementy, aż doprowadzono do dzisiejszego stanu, a końca jeszcze nie widać. Czekają na rozwój nowych technologii, żeby odsłonić ok. 1000 kolejnych żołnierzy schowanych w pawilonie 2 oraz odkopać grób inicjatora całego przedsięwzięcia, który zwał się Qin Shi Huang i był cesarzem, chcącym zapewnić sobie wielką armię i odtworzyć swoje imperium w życiu pozagrobowym. Żołnierze są wielkości około 180 cm (więc przesadzili jak na Chińczyków), a generałowie dochodzą do 2 m. Każdy żołnierz jest inny, szczegółowo wykonany (nawet paznokcie mają), oryginalnie był kolorowy i miał broń, która jednak została zniszczona lub zrabowana na przestrzeni czasu. Cesarz zmarł w 210 r. p.n.e. Jego terakotowa armia została zakopana wraz z nim. Ciekawe ilu z 700 tys. robotników zaangażowanych do jej wykonania zamęczyło to przedsięwzięcie? Ale ogrom tej armii budzi respekt. A co dopiero jak kiedyś odkopią całość.
Po zwiedzeniu 3 pawilonów, zrobiliśmy jeszcze jedną rundę bez przewodniczki, żeby porobić zdjęcia w najciekawszych miejscach, a potem zakupiliśmy małe żołnierzyki jako pamiątki (10 szt. za 80 Y). Po bezskutecznym poszukiwaniu ciekawego jedzenia, bo o 18.00 wszystko już sprzątali i zamykali, zjedliśmy po kurczakowym hamburgerze w jakiejś lokalnej fast-foodowni i wsiedliśmy do autobusu 914, który aż 2 h wiózł nas do Xi’an, takie były korki. Okolice dworca jeszcze bardziej niż wczoraj zabijały ilością ludzi, a przy przystanku 603 aż się mrowiło. Wepchnęliśmy się siłą do autobusu i stłoczeni gorzej niż śledzie w beczce dojechaliśmy pod hostel (Nina robiła zdjęcia tłoku), rezygnując z dojedzenia czegoś na mieście. Kupiliśmy mufinki na jutro, żeby wcześnie i szybko wyruszyć do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. W hostelu chcieliśmy się załapać na promocyjne mojito, ale nas wydymali, bo im mięty brakło (w dzień mojito!). I jeszcze jedna ciekawostka: hostel na jutro nie zamówi nam taksówki na dworzec, bo jest święto, wszyscy będą chcieli taxi, a taksówkarzom nie opłaca się jeździć na tak krótki dystans, więc radzą nam jechać autobusem. Ot chińska logika!

Iwona
Przejdź do góry