Adam: Nina się zebrała na odwagę i naklikała relację z Batumi. Należą Jej się oklaski. KLASK,KLASK, KLASK
Lipek: /clap
Nina nie ma ze mną umowy edytorskiej, wiec nie dotykam :P
puste knajpy, dziwne rzeźby, rowery do wypożyczenia, lampy, ławeczki i wszystko co mijaliśmy po drodze. Słonko świeciło i gdyby nie silny zimny wiatr to byłoby idealnie. Obejrzeliśmy ładne fontanny, bambusiki, rzeźby i poturlaliśmy się w stronę portu.
Zwiedziliśmy 3/4 Batumi smęcąc się wolniutko po ulicach, nie weszliśmy do meczetu i po małej konwersacji – co dalej? bo Batumi już obejrzeliśmy – postanowiliśmy wrócić na kwaterę i razem z Aurorą odwiedzić mosty.
Pani z kwatery podpowiedziała nam nazwę miejscowości Mahontseti oraz, że gdzieś tam w okolicy robią herbatę ale, że trudno tam trafić. Od razu powiem, że trudno ponieważ nie udało nam się tej produkcji herbaty zlokalizować a zapytani tubylcy wskazali nam supermarket i, że tam kupimy Liptona. Nie, nie, nie Lipton, lokal czaj, a.. jak pójdziecie do supermarketu to wybierzecie sobie taki czaj, jaki będziecie chcieli. No i odpuściliśmy. Samą miejscowość wbrew pozorom dosyć łatwo znaleźć mimo iż nie jest oznaczona – jadąc wolno wypatrzyliśmy tablicę ze zdjęciem mostu oraz tabliczkę z napisem i strzałką. My na wszelki wypadek wspomogliśmy się zapytaniem na stacji benzynowej.
Mostek był fajny, fajnie tez było na moście, pod mostem, po prawej stronie mostu, po lewej stronie mostu oraz wszędzie w okolicy ponieważ ile można stać na moście. Dodatkowo po drugiej stronie mostu były też miejsca na piknik lub też suprę. Stół, 2 ławeczki i wszystko nakryte daszkiem.
Następnie spotkaliśmy kotka i mizianie z kotkiem zajęło nam sporą chwilę czasu. Poniżej kilka zdjęć tego małego sierściucha, który pokonał całkiem sporego psa, który chciał go powąchać oraz dokonał niebywałej sztuki wczepienia się w metalowy słup. Następnie poinstruowani przez Pana ochroniarza „czegoś elektrycznego” krętą dróżką przez wioskę dotarliśmy do wodospadu.
Tam również było przygotowane kilka miejsc na suprę oraz nieczynna knajpa. Całość w jeszcze lepszym otoczeniu niż poprzednie miejsce. Duże ilości wody spadały z wysoka więc wodospad był naprawę przedni. Warto podjechać i zobaczyć. Jako, że jesteśmy dzielnymi turystami każdy z nas chciał zdjęcie z wodospadem – skończyło się tym, że wszyscy byli mokrzy a zdjęcia wyszły rozmazane.
Wróciliśmy do Batumi, zmodyfikowaliśmy plany na następne parę dni – spędzimy więcej czasu w Kutaisi i wybraliśmy się na oglądanie podświetlonego deptaka oraz fontann. Deptak trochę nas rozczarował bo podświetlenie było zielone i wyglądało trochę nienaturalnie natomiast fontanny nas zachwyciły.
Okazało się, że z okolicznych głośników wydobywała się muzyka a fontanny tańczyły w jej rytm. Spędziliśmy tam dobre półgodziny podziwiając spektakl. Gdyby nie głód pewnie siedzielibyśmy tam tak długo aż całość zaczęłaby się powtarzać.
Z jedzeniem okazał się mały problem bo za dnia wypatrzyliśmy kilka fajnych miejsc, natomiast po ciemku, z rozkopaną ulicą szło nam trochę gorzej. Hmm… to nie tak, że tam jest jedna rozkopana ulica i nią właśnie szliśmy. Batumi jest prawie całe rozkopane. Braki w asfalcie, o chodnikach nie ma co nawet wspominać, wszędzie dziury a w tych dziurach m3 wody. Przejście z jednej strony na drugą to wyczyn, nie mówiąc o chodzeniu w ogóle po mieście. I w tym wszystkim najdziwniejsze jest to, że co druga Gruzinka pomyka w butkach na 10cm obcasach. Szacun. Wracając do jedzenia – mamy przyjętą zasadę „gdzie nie ma ludzi nie jemy” co spowodowało, że w poszukiwaniu jedzenia zwiedziliśmy ponownie całe Batumi tyle, że „by night”. Trafiliśmy do knajpy, gdzie menu było tylko rosyjsko-gruzińskie ale jedzonko było smaczne. Dla uczczenia sukcesu została zamówiona miodowa czacza, która podobno była smaczna – ale to na pewno opisze Michał. Trafienie do hotelu nie przedstawiało już większych problemów, a że było już późno to poszliśmy grzecznie spać.
Adam – dni kolejne w Batumi
Nuda, ziew ziew.
Wpis będzie krótki, bo wiele się nie działo. Zebraliśmy się 22.10.2011 z kwatery, Pojechaliśmy do twierdzy Gonio. Było to fajne miejsce – na płaskim i płaskie :)
Lipek: wszystkie Wrońskie lubią płaskie. Nie lubią pod górkę. Jak jest płasko to jest fajnie. Aż dziw, że na mury weszli ;] Przed wyjazdem było śniadanie w lokalu obok, to samo – chaczapuri z jajkiem. Tak nam zasmakowało dnia poprzedniego, że dziś było to samo ;)
Łaziliśmy po murach, ze 20-30 cm rantem, na wysokości 6-8 metrów. I na tym Ninuś zobaczyła zaskrońca. Wrzasnęła, zatańczyła, zapodskakiwała… dobrze, że nie spadła…
Lipek: w twierdzy była też bardzo miła Pani bileterka, która pięknym rosyjskim nam wszystko wytłumaczyła. W środku jest również muzeum, opisane angielskim oraz dwa króliczki. Nie, nie te z Playboya.
Potem pojechaliśmy do ogrodu botanicznego.
Lipek: hm, ogród jak ogród. Niby fajny, ale zaniedbany. Nie, zaniedbany to złe słowo – jakiś takiś nie utrzymany tak, jak powinien. W sumie trudno powiedzieć. Fajnie się po tym spaceruje, ale brak jakiejś logiki i wyznaczonej jednoznacznie trasy, a mapy są umieszczone w dziwnych miejscach (np. nie na skrzyżowaniach). Niezłe widoki, ładne okazy drzew. Przy wyjściu spotkaliśmy młode pary. Ludzi. W liczbie mnogiej. Dokładnie rzecz biorąc to było ich chyba z 5 jak nie 6. Robią sobie taki nasz Śląski Park Kultury i Wypoczynku, gdzie młode pary wpadają na sesje zdjęciowe, tyle że tutaj razem z gośćmi weselnymi. Pary bardzo młode, większość gości też. Samochodów się zjechało tyle, że ledwo co wyjechaliśmy naszą wielką „Aurorką” (Michał ją tak nazywa pieszczotliwie :P).
Potem pojechaliśmy do Kutaisi. Droga bez problemu przebiegła. Najciekawszym motywem był już w Kutaisi motyw z Michałem pytającym człowieka o drogę. Człowiek pokazał Mu drogę i wręczył Michałowi pół mandarynki, którą właśnie obierał.
Lipek: to było bardzo sympatyczne i mega zabawne! Zaśmialiśmy się wszyscy w samochodzie i Pan też. Tutaj zresztą większość ludzi pytana o drogę uśmiecha się promiennie.
Poszukiwania hostelu wyglądały dość dramatycznie – pierwszy raz postanowiliśmy szukać na własną rękę. Nocleg z LP nie nastrajał optymistycznie, więc zapuściliśmy się na miasto… Któryś z kolei okazał się strzałem w dziesiątkę, moim zdaniem chyba najlepszy nocleg w Gruzji, choć nieco droższy. Wypasiony nowy hotel, ładne czyste pokoje z łazienkami, śniadanie no i taras. Po zobaczeniu tarasu Michał stwierdził, że dzisiaj tu pijemy i tak też się skończyło ;-). Ok. 12 w nocy z tarasu wygoniła nas właścicielka, bo podobno Japończyki się skarżą, że głośno. Faszyści :P Przenieśliśmy imprezę do pokoju.