2011 Gruzja2023-10-23T21:13:36+01:00
2510, 2011

Dzień XII – Gori i Tbilisi

By |2011-10-25|

Gori. Miasto brzydkie jak noc. Podobno. Jak dla nas wyglądało podobnie do innych Gruzińskich miast. Jedyny wyróżnik, to muzeum Stalina. Urodził się on bowiem właśnie w Gori. Mieszkańcy tego miasta są z niego bardzo dumni. reszta świata ma inne zdanie o nim, ale to już chyba nie jest ważne. Inną rzeczą wyróżniającą Gori jest twierdza. Postanowiliśmy ją zwiedzić. Twierdza znajduje się na wzgórzu. Widać ją wszędzie, więc pojechaliśmy na azymut. jakież było nasze zdziwienie, jak jadąc w stronę twierdzy, zniknęła nam z oczu… i nie mogliśmy jej znaleźć. Dogadanie się z miejscowymi też nie było łatwe. W końcu udało się w rozmówkach rosyjskich znaleźć słowo zamek i zostaliśmy naprowadzeni. Gorzej było ze znalezieniem wejścia do tej twierdzy. objechaliśmy ją ze dwa razy i nie znaleźliśmy wejścia. W końcu postanowiliśmy zaparkować koło rzeźb.
Nina postanowiła z Lipkami udać się na górę. Ja, wraz z Michałem udaliśmy się na zwiedzanie po płaskim – poszukać sklepu. Sklep znaleźliśmy z kilometr dalej, a przy okazji piekarnię. I zakupiliśmy Chaczapuri w nowych wersjach. Wersja z … botwiną… Ninie smakowała, mi mniej. Wersja z ziemniakami i serem była świetna. Trzecią wersją było chaczapuri z fasolą. Zapchać się tym można, ale smaczne średnio. Ale mi Lobio nie pasuje, więc nie jestem obiektywny…
W każdym razie Nina zapakowała się z Lipkami na górę twierdzy i zobaczyła wielkie nic. Twierdza jest fajna, jak patrzy się na nią z daleka. Ze środka wieje nudą i ogórkami kiszonymi.
Do Tbilisi dojechaliśmy późnym wieczorem, bez problemu trafiając do Iriny. Jako że Lipkom mało było chodzenia (niech do cholery po powrocie na jakiś maraton się zapiszą raz w tygodniu albo co) poszliśmy zwiedzać Aleję Szoty Rustaweliego. Bo zapewne wieczorem ładnie wygląda i warto! Aha. Następnym razem mogą moje zwłoki od razu wysłać w worku do kraju. Zamiast jak biały człowiek jechać metrem, to poszliśmy piechotą. Bo wedle mapy to bliziutko. Noooo na mapie to tylko 10 cm. W rzeczywistości 2 stacje metra przynajmniej… Ładna ta Aleja. Budynki takie postkomunistyczne, monumentalne, podświetlone ładnie. Ale tylko jedna strona Alei zadbana, druga zapomniana przez Boga i ludzi. I na tej drugiej ponoć ktoś widział pocztę. My niestety nie, a Michał chciał jeszcze kartkę do pracy wysłać… Nie da się.
Zgłodnieliśmy. Znaleźliśmy małą knajpkę w bocznej uliczce, reklamującą się plakatem z parą w strojach gruzińskich, że niby swojskie jadło mają. Weszliśmy w uliczkę i przewędrowaliśmy ze 100 metrów. Nie było łatwo, o nie. W środku na szczęście kilka osób było, więc zaryzykowaliśmy. Najukochańsza z moich żon – Nina, usiłując na raz gadać, rozrywać chleb, jeść, czytać oddychać i wykonywać jeszcze 17 innych czynności, zamachnęła się łapką i rozlała wino. Niestety mało spektakularnie, bo nikogo nie oblała, acz stolik wyglądał jakby pastwi się nad nim jakiś rzeźnik. Obsługa szybko przesadziła nas do innego stolika i posprzątała. Muszę zapamiętać, żeby następnym razem tam nie iść, bo wstyd.
Jedzenie było bardzo smaczne. Było go też dużo. Najedzeni wróciliśmy do hostelu Iriny. Najedzonym łatwiej było wracać, bo można było się toczyć. Oj, utyjemy przez ten wyjazd…
Irina zakwaterowała nas w innym pokoju. przechodziło się do niego przez inny, do którego wejście było pod flagami, w sali tronowej Iriny. fajne rozwiązanie dla nas, bo mieliśmy cicho, dla mieszkańców pokoju przechodniego mniej fajnie, bo ruchliwi byliśmy. Wieczorkiem poszliśmy piętro w górę napić się wina z naszymi polskimi znajomymi…

2710, 2011

Dzień XIV – Tbilisi

By |2011-10-27|

Z Iriną dogadaliśmy się, że za pół ceny noclegu, będziemy mogli zostać u niej. Świetnie, bo nie będziemy musieli koczować na lotnisku. W związku z tym, że niestety deszcz przestał padać, zostałem zmuszony do czynności turystycznych. Zebraliśmy się najpierw i podreptaliśmy na rynek. Albo Targ, jak mawia ukryta opcja niemiecka, czyli Śląsk. Rany boskie, jestem kioskiem. Doszliśmy do targu z zamiarem zrobienia zakupów, a tam… pustka. Nic. Zero, Null. Stał tylko jeden pan z dyniami we wszelkich rozmiarach. Pokręciliśmy się trochę, doszliśmy do dworca kolejowego… i nic. W końcu zapytaliśmy o drogę. W sumie okazało się, że tamten pusty targ to tylko dwa razy w tygodniu jest, a tam, gdzie doszliśmy handlują codziennie. Ryneczek wielkością przypomina średniej wielkości miasteczko. Zgubić można się w nim i przez tydzień nie wyjść. Osoba logicznie myśląca (ja) spodziewałaby się, ze będzie część spożywcza, część rtv/agd, część odzieżowa… A figę! wszędzie mydło i powidło, spożywczych rzeczy w sumie bardzo mało, ogrom zaś ubrań. Między ubraniami gdzieś co jakiś czas jakieś jadło. Masakra.

Uparliśmy się i zjedliśmy kebaba. Turek zrobił, zapytał kulturalnie ile papryczek włożyć do środka. Wzieliśmy z Michałem po pięć. Pan popatrzył dziwnie, ale nie zaprotestował. Świetny kebab wyszedł. papryczki były smaczne. Niam.

Wreszcie Lipek z Michałem doprowadzeni do ostateczności uznali, ze dość, że Nie, że AAAArgggggh!!!!! i wróciliśmy do hostelu. Za mało chłopaki na zakupy chodzą z kobietami…

Niestety nie naodpoczywaliśmy się. Zwiedzać, zwiedzać! nie spać! zwiedzać! Pojechaliśmy do centrum. Metrem ma szczęście. Pierwsza cerkiew i co? Kogo widzimy? Czecha Mirka z dziewczynami. Świat jest jednak bardzo mały

Przyjechali zwiedzać Tbilisi, Mirek zaś leci dalej. Na odchodne Mirek zaproponował poczęstunek z piersiówki… Sam był na antybiotykach i dziewczyny zabraniały mu pić. Szczęśliwy był strasznie, bo za chwile odlatuje i jak doleci, nikt nie będzie go kontrolował. Pożegnaliśmy się z Mirkami i przeszliśmy rzekę. Naszym celem była Matka Gruzja – posąg górujący nad całym Tbilisi. I skoro górujący, to trzeba było iść pod górę. Nawet nieźle się szło, pod dość ostrą górkę, aż okazało się, że dalej iść się nie da. Trzeba zejść prawie na sam dół, przejść kawałek i znów pod górę. Tego Michałowi i mi było za wiele. Uznaliśmy, że przeczekamy wybuchy turystyczności na płaskim, pijąc kawę po turecku, której nagle nam się zachciało.

Nie mogło nam nic głupszego przyjść do głowy. Zwiedziliśmy 3/4 starówki nie znajdując kawy po turecku. Pod wszelkimi innymi postaciami była. Nawet w ziarnach. Po turecku nie. Nogi właziły nam w kadłubki, 2h przeznaczone drużynie pierścienia, znaczy dla Lipków i Niny na zwiedzanie kończyło się, a my dalej łazimy. I co z tego, że po płaskim, jak nastawiliśmy się na siedzenie? W końcu usiedliśmy w knajpie, w której byliśmy przy pierwszym pobycie w Tbilisi – Jaffa Shawarma. Zamówiliśmy piwo i czekaliśmy. I czekaliśmy. Brody nam rosły, starość nas dopadała, a grupa nie nadchodziła. W pewnym momencie dostałem sms, że trafili na sklep z pamiątkami. Więc kolejna prawie godzina czekania… Dobrze, że jedzonko było zmaczne.

Z ciekawszych rzeczy, poza kawą po turecku i ciastkiem czekoladowym, były chinkali zapiekane w oleju. smaczne, moim zdaniem nawet smaczniejsze od gotowanych.

Następnie zebraliśmy się i poszliśmy zwiedzać nocne Tbilisi. Podobało nam się to, że praktycznie każdy udynek, każdy zabytek jest podświetlony. Każda fontanna podświetlona. Nawet most w kształcie podpaski świeci się i mruga. Szkoda, że już chłodno było, bo byśmy położyli się w parku i oglądali nocną Gruzji stolicę…

O 2 w nocy zostaliśmy zabrani rozpadającym się autem, przez tego samego kierowcę, który nas przywiózł pierwszego dnia. W 6 osób, w czymś w rodzaju Opla Astry, z plecakami… przeżycie niezapomniane. Iwona na kolanach Lipka i częściowo naszych, zgięta w paragraf, auto skrzypi i powoli gubi części… Ja trzymałem plecaki, by w razie czego nie wypadły… 30 minut udręki i lotnisko.

Mimo wszystko – warto było. Nawet więcej niż warto. Niezapomniane przeżycie, świetna przygoda.

Czego i wam życzymy…

Nahvamdiz

2710, 2011

Gruzja koniec wypadu 2011

By |2011-10-27|

Okulary się znalazły! Lipek jest przeszczęśliwy. Spotkaliśmy człowieka, który nocował u Davida i dostał Lipkowe okulary. HIP HIP, HURA!!!

Przejdź do góry