Jak dobrze być stonogą, stonogą, stonogą, wstawać o 7 z łóżka lewą nogą…
Potem podreptaliśmy na colectivo i pojechaliśmy do Chiapa de Corzo. Bez problemu trafiliśmy, kupiliśmy wycieczkę i zaprzyjaźniliśmy się z parą szwedzko-meksykańską. Wsiedliśmy na łódkę (zostaliśmy zmuszeni do założenia kapoczków. Niech ich jasna cholera) i popłynęliśmy. Łódka zabierała 32 osoby i pomykała jak mały diabeł. Dwa 200konne silniki dają sporą moc… w jedną stronę trasa to 42 kilometry i wracając zrobiliśmy ją bez zatrzymania w naprawdę krótkim czasie.
Kanion jest bardzo fajnym miejscem, wartym zobaczenia. Wysokie na 200-500 metrów urwiska robią wrażenie. Najwyższa różnica poziomów między wodą a szczytem, to ponad 1000 metrów. I to naprawdę prawie pionowej ściany. Plusem była pogoda, nie paliło słońce (Nina: znowu opaliłam sobie tylko nos!) (Adam: widać to nie od słońca masz ten czerwony nos…koniec z podpijaniem wody po 18!), nie padał deszcz – więc było całkiem przyjemnie.
Kaplica umieszczona w jaskini na rzece, na wysokości kilku metrów. Przy tablicy po lewej stronie widać coś jak postać ludzką.
Bandy sępów opanowały okoliczne brzegi wypatrując turystów, którzy wypadliby za burtę.
Krokodyl sztuk raz. Zapewne przymocowany łańcuchem, żeby za daleko nie uciekł.
I na dziś praktycznie koniec. Trzeba się polenić, bo jutro lecimy do Ciudad de Mexico – i tam wieczorem idziemy oglądać tańce. A oglądanie tańców jest wybitnie męczące!
(Nina: a my z Michałem podreptaliśmy w stronę placu, na którym podobno coś się dzieje wieczorami, bo do tej pory miasto wydawało nam się raczej bezludne. Po drodze zakupiliśmy serniczek sztuk raz (nawet jest zdjęcie, ale na nim głównie wybija się mój czerwony nos więc nie zostanie tu umieszczone) oraz hedalo grande, czyli duże lody, które były na tyle duże, że musieliśmy je zjeść na spółkę. A na placu grali sobie panowie na cymbałkach – jak to mówi Michał „muzyczka trulululu” oraz mnóstwo straganików lokalnych, nie lokalnych oraz z Peru i Kolumbii. A potem grzecznie, wolniutkim kroczkiem wróciliśmy do hotelu).