Teraz Nina poszła w ślady Lipka i mając czas napisała relację z kolejnego dnia. To bardzo fajnie, że jestem odciążany, mam nadzieję tylko, że nie były to próby ostatnie…

Nina:
Budzik był nastawiony na 3.35 ale już 25 po obudziło nas walenie w drzwi. Znaczy się pobudka. Lekko nieprzytomni, po 3 godzinach snu zebraliśmy się przed hostelem

Jakich 3? Myślę, że udało mi się zasnąć może na godzinę. Jednak nie było tak źle – problem tylko z tym, że w pokojach było chyba zimniej niż na zewnątrz.

Adam, Wyjazdowo.com

Mi nie udało się zasnąć w ogóle, co jest dość dziwne zważywszy moją śpiochowatość.

Iwona

Nasza wycieczka obejmowała wjazd jeepem na punkt widokowy – z którego będziemy podziwiali wschodzące słońce nad Semeru i Bromo, następnie zjazd na dół i podjechanie pod Bromo, na który zamierzaliśmy się dzielnie wspiąć bez wspomagaczy typu podjazd na koniku oraz powrót do hostelu. Czekał na nas niebieski jeep

Zielony… kobieto, zielony…
Adam, Wyjazdowo.com

– Michał usiadł z przodu a nasza czwórka z tyłu. Przy wjeździe do parku Michał machnął biletami i zostaliśmy wpuszczeni. Do tej pory nie udało nam się rozszyfrować tych biletów – dostaliśmy 4 bilety po 20.000Rp, 2 po 5.000Rp oraz 2 po 3.000Rp. Jakby nie liczył 100.000Rp to nie daje. Jednakże trzeba przyznać Eljasowi i jego kumplom, że żadnych problemów z tym nie było.

Za oknami ciemno, jeepem rzuca na wszystkie strony. Jeśli ktoś liczył, że uda mu się kapkę zdrzemnąć to się grubo pomylił. Jednakże trzeba przyznać kierowcy, że przy większych dołkach i górkach zwalniał. Początkowo jechaliśmy po asfalcie, który skończył się po wyjeździe z wioski i następnie radośnie poginaliśmy po piaskach. Myślę, że zabawa byłaby lepsza, gdyby można było wypożyczyć … i samemu pokonać ten odcinek trasy. Następnie pojawił się asfalt i czekała nas jeszcze ok. 30 min. wspinaczka w górę, momentami pewnie ponad 30% nachylenia, jednak nasz kierowca nie pierwszy raz robił tą trasę, więc bez problemu dotarliśmy na górę

W czasie podjazdu czasem widać było sznur świateł sunących przez pustynię – wyglądało to obłędnie – jak karawana. Dodatkowo w czasie przejazdu co jakiś czas pojawiały się minitornada –  devil dusty – największe chyba na jakieś 4 metry średnicy
Adam, Wyjazdowo.com

Na górze otrzymaliśmy przykazanie, aby zapamiętać numer rejestracyjny samochodu, bo gdy zejdziemy będzie tu mnóstwo innych jeepów. Przykazanie numer 2 – mamy być na dole o 6. Ponieważ jeszcze nie było 5, mieliśmy mnóstwo czasu. Po drodze oferowano nam sprzedaż czapek i rękawiczek oraz wynajęcie kurtek czy płaszczy. Ponieważ Lipki są ze Śląska, gdzie oszczędność jest uznawana za zaletę pierwszej klasy, byli zaopatrzeni w długie spodnie, bluzki, polarki i kurtki. My nie byliśmy gorsi i również takowe ubiory posiadaliśmy

Wszyscy straszyli, że będzie zimno. Było chłodno, ale nie zimno. Wystarczy dobry polar, chusta na głowę, a jeśli ktoś robi zdjęcia – to jakieś lekkie rękawiczki. Długie spodnie też mile widziane. Zresztą, nie można spodziewać się za wielkich upałów po nocy na 3000 metrów.

Adam, Wyjazdowo.com

Po drodze otwierały się sklepiki z kawą, herbatą, zupkami chińskimi i innymi badziewiakami, które zwykle są sprzedawane w takich miejscach oraz rozkładały się kramiki z pieczoną kukurydzą czy szaszłykami. Do punktu widokowego jest jakieś 10 min. piechotką pod górkę, a samo miejsce ma kształt amfiteatru otoczonego barierką. Dotarliśmy na górę, a na górce… no cóż Jaga i Łukasz uprzedzali nas, że będzie dużo ludzi jednakże zakładali, że to dlatego, że byli w weekend. No więc to był piątek a ludzi było tyle, że dopchanie się do barierek wymagało sprytu i było nie lada osiągnięciem. Podziwianie widoków rozpoczęliśmy od paru zdjęć księżyca, który bardzo fotogenicznie się prezentował, a następnie po powoli pojawiającej się czerwonej łunie Grześ zlokalizował stronę świata, po której miało pojawić się słońce. Jakimś psim swędem Iwonie i Adamowi udało się dostać do wyżej wymienionych barierek natomiast Michał zawędrował kawałek wyżej, gdzie był podobno lepszy widok

Bo trzeba mieć skill, a nie tylko napasiony brzuszek.

Adam, Wyjazdowo.com

Wschód słońca był prześliczny, trochę ładniejszy niż parę dni temu. Zresztą niech zdjęcia obok powiedzą za siebie.

Oprócz wschodu słońca mieliśmy okazje podziwiać rasę skośną (niestety bliżej nieokreślonej narodowości) robiącą sobie zdjęcia w okularach przeciwsłonecznych (część męska) oraz okularach przeciwsłonecznych i z „dzióbkiem” (część żeńska). Większość ludzi paradowała w czapkach, szalikach, rękawiczkach i wypożyczonych płaszczo-kurtkach. Nas początkowa wspinaczka rozgrzała, później pojawił się lekki chłodek, jednakże nasze backpackerskie ciuchy dały radę. Ja na koniec chcąc zrobić panoramkę upuściłam zakrętkę do aparatu, która wylądowała jakieś 1,5m niżej, prawdopodobnie w krzakach. Mimo usilnego wypatrywania nie udało nam się jej dojrzeć, więc zrobiliśmy jeszcze okoliczny rekonesans czy uda się tam zejść w jakiś rozsądny sposób. Rozsądnie nie udało się, więc po kilkuminutowej dyskusji, podczas której deklarację zejścia na dół złożyłam ja i Grzesiek, Iwona przelazła pod barierką i zeskoczyła na dół

Świniaki. Mógłbym potem Ninie wygadywać to do końca życia, a tak, to mnie szybko zgasi, że jednak nic się nie stało.

Adam, Wyjazdowo.com

Zatyczka na szczęście nie potoczyła się daleko i po chwili Iwona triumfalnie wyłowiła ją z krzaków. Byłam tak szczęśliwa, że nawet nie wiem jak dostała się na górę. Pewnie to jakiś moonkinowy talent. W związku z tym Iwona została bohaterem tygodnia!

Oj tam, oj tam, jak usłyszałam o pomyśle, żeby olać zakrętkę i wyobraziłam sobie Adama paradującego z obiektywem owiniętym szmatką, to wolałam szybko zeskoczyć, a poza tym wcale wysoko nie było.

Iwona, Wyjazdowo.com

Do jeepa dotarliśmy jeszcze przed 6, zlokalizowawszy go przedtem po numerze rejestracyjnym. Droga w dół była dużo ciekawsza, bo wreszcie było coś widać. Adam przyczepił Bartkowym przyczepiakiem kamerkę do maski samochodu i udało się nakręcić całkiem fajny filmik.

Jeep podrzucił nas pod miejsce startowe wspinaczki na Bromo i dowiedzieliśmy się, że mamy wrócić na 8.00. Co prawda wczoraj było powiedziane, że do 8.30 ale jak tu kłócić się z kimś, kto kompletnie cię nie rozumie? 

Uznaliśmy, że po co się spinać – wrócimy o tej, o której wrócimy.
Adam, Wyjazdowo.com

Ponieważ było jeszcze porządnie przed 7 uznaliśmy, że dla takich trekkingowców jak my (nawet ja i Adam) powinno wystarczyć czasu. Po drodze pojawiły się następujące atrakcje: wiatr niosący pył wulkaniczny, panowie proponujący podwózkę konikiem (od połowy drogi 40.000Rp)

Jest na tyle blisko, że jedyny sens konika, to atrakcja jazdy konnej. Do schodów wulkanu jest może z 1,5 km po płaskim i z 300m pod górę.

Adam, Wyjazdowo.com

Bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, udzielenie wywiadu dziewczynkom, które uczyły się angielskiego

Nieważna płeć rozmówcy, zawsze zaczyna się Hi mister!

Adam, Wyjazdowo.com

wiatr niosący pył wulkaniczny, bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, sympatyczna dwójka Polaków, której pstryknęłam dwa zdjęcia, wiatr niosący pył wulkaniczny, schody na górę oraz mnóstwo wiatru niosącego pył

Nina nie wspomniała chyba o wietrze niosącym pył wulkaniczny i wciskającym się wszędzie, gdzie się dało.

Adam, Wyjazdowo.com

Na górze widoki były jeszcze ładniejsze, jednak na mnie większe wrażenie zrobiła pustynia otaczająca wulkan niż widok karteru. Oczywiście krater też był ładny ale spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. Tak wiem, w miejsca gdzie płynie lawa ludzi nie wpuszczają. Na górze zaliczyliśmy kolejne fotki z miejscowymi, a nasi wyprawowi fotografowie pstryknęli kolejne 500 fotek.

Zejście na dół było oczywiście dużo łatwiejsze niż wejście. Michałowi udało się wypatrzyć boczną ścieżkę, dzięki czemu udało się skipnąć trochę trashu (w wolnym tłumaczeniu dla niewciągniętych w gry komputerowe: ominąć spory tłum z końmi). Jeep oczywiście stał w innym miejscu niż go zostawiliśmy, ale numery rejestracyjne (N 469 NN) pomogły w identyfikacji.

Pod hostelem wylądowaliśmy przed 8.30 i odkryliśmy, że na dworze jest cieplej niż w pokojach. Drugie odkrycie polegało na stwierdzeniu, że pył mamy wszędzie – pod powiekami, na twarzy, we włosach, w butach, a Adam nawet w nosie. Została zarządzona kąpiel – zgodnie z obietnicą była ciepła woda. Oczywiście z zaplanowanego czasu po 5 min. na osobę udało się wyrobić tylko mi, Adamowi i Michałowi, no ale Lipki nie mają tylu krągłości co my, w związku z tym więcej czasu zajęło im wypłukiwanie pyłu z różnych zagłębień.

Ze szczególnym uwzględnieniem zagłębień we włosach ;) 

Iwona

Podczas pakowania Lipek rzucał niewybrednymi słowami w stronę swojego plecaka ale nie wtrącaliśmy się uznając, że skoro tak obraża suwaki to pewnie ma rację

Bo Lipek ma plecak z żywymi suwaczkami. To zasunie, tu wylezie bokiem, tu się schowa. To zły plecak jest!

Adam, Wyjazdowo.com

Ponieważ w międzyczasie zrobiło się już całkiem ciepło (ale wciąż zimno dla Indonezyjczyków) elementy na długi rękaw i nogawkę zostały wymienione na krótsze wersje, a ręczniki zostały podsuszone. Iwona: jak wymaszerowałam przed hostel w krótkich spodenkach, koszulce i sandałach, a na domiar złego z mokrymi włosami, to Eljas siedzący na ławeczce, w najprawdopodobniej puchowej kurtce i długich spodniach spoglądał ze zgrozą, a nawet próbował zadać pytanie na ten temat we wspólnej mowie. 

Wyruszyliśmy w drogę do Kawah Ijen.

Śniadanie postanowiliśmy zjeść w Probolinggo, co zostało zakomunikowane kierowcy. Po 20 min. podziwiania widoków cała wycieczka spała posapując radośnie. Jednak to już nie te lata, że człowiek mógł farmić cały dzień i pół nocy, przespać się kilka godzin i rano od nowa, bo trzeba wbić level. Przebudziliśmy się po jakiejś godzinie czy dwóch, a tu jedziemy i jedziemy, a śniadanka jak nie było tak nie ma. W związku z tym zostało przypomniane kierowcy, że śniadanko! I po chwili zatrzymaliśmy się koło jakiejś przydrożnej restauracji. W orszaku obejmującym Eljasa, kelnera, drugiego kelnera i pomocnika kelnera zostaliśmy doprowadzeni do całkiem sympatycznej altanki na wodzie

Wodobłoto, ale klimat knajpy w lesie/zaroślach mangrowych był rewelacyjny.

Adam, Wyjazdowo.com

Muzyka została przyciszona, menu przyniesione i cały orszak zaczął wpatrywać się w nas oczekując na złożenie zamówienia. Nie takie numery z nami. Menu zostało całe przeczytane i omówione. Michał usiłował dowiedzieć się o skład tajemniczego dania o nazwie „tamie tjap jay” jednakże wymienienie składników dania przerosło naszego kierowcę – Michał postanowił zaryzykować. Chlupiąca woda pod stopami pozwoliła mniemać, że ryby będą świeże w związku z tym Iwona oczywiście zamówiła rybę. Adam kierując się chyba podobnym kryterium zaryzykował makaron z owocami morza. Ja i Grześ podjęliśmy rękawice i zamówiliśmy Java’s fried noodle. Kierowca i kelnerzy ulotnili się a Adam z Iwoną zaczęli pstrykać fotki, bo okolica była bardzo miła dla oczu. Niestety zdenerwowanie Grzesia na plecak trwało w dalszym ciągu, co skończyło się skasowaniem zdjęcia, na którym uwiecznił go Adam. Całkiem szybko pojawiły się nasze pomarańczowe soki oraz czekoladowy i karmelowy milk shake Lipków. Całkiem szybko również pojawiło się śniadanie… I tu pojawił się problem – najpierw na stół wjechała zupa, której nikt nie zamawiał, następnie Adam otrzymał swój makaron, który nie zawierał kompletnie owoców morza, natomiast ja dostałam makaron z krewetkami, gumowatymi dziwnymi kawałkami i mackami. Grzegorz nie otrzymał nic. Zdenerwowanie Grześka przeniosło się z plecaka na kelnera. Po powtórzeniu parę razy, że miał być jeszcze jeden makaron, kelner pokiwał głową i poszedł. Na szczęście po nie za długiej chwili przyniósł makaron, na nieszczęście był to makaron z owocami morza. W związku z tym śniadanie przebiegło w atmosferze gderania Lipka oraz wyławiania co ciekawszych okazów spod makaronu

Te smakowite kąski otrzymywałem ja, bo mi to nie przeszkadza.

Adam, Wyjazdowo.com

Nie pomogło proponowanie przez Iwonę spróbowania pysznej rybki, nie pomogło proponowanie, aby spróbował przepysznej rybnej zupki. Grzegorz rybom i rybopodobnym stworom powiedział stanowcze NIE! Nawet jego milk shake został nazwany oszukańczym! Po zjedzeniu 1/3 porcji uznaliśmy z Adamem, że wymieniamy się makaronami, dzięki czemu mój mąż stał się jeszcze bardziej ukochanym mężem, ponieważ do mojego makaronu kucharzowi wlało się o pół szklanki sosu sojowego za dużo

Wydrukuje to i powieszę w kuchni.

Adam, Wyjazdowo.com

Adaś dzielnie wciągnął cały za słony makaron i resztę macek, które zostawiłam. Michał był zadowolony ze swojego dania, jednakże prawie w ekstazę wprawiła go zupka i nawet nie przeszkodziło mu to, że Grzesiek kazał wrzucać mu do miseczki płetwy, które pływały w zupie. Iwona ze szczęściem wciamkała rybkę i dopchała się zupką. Jedyny nie pasujący akcent tworzył mruczący pod nosem Grześ oraz fakt, że postanowiłam spróbować małą papryczkę, która była ozdobą mojego talerza. Podobną zjadłą Michał i mówił, że była smaczna. Co mnie podkusiło, żeby ją spróbować? Pewnie jakiś jawajski diabeł, bo papryczka okazała się potwornie pikantna. Kolejnym niemiłym akcentem okazał się rachunek – niestety zupka kosztowała 50.000Rp, a do rachunku został doliczony tax. Całość 357.000Rp dała ok. 120zł czyli po 24zł/os. Jadaliśmy już smaczniej, taniej i to, co zamówiliśmy.

Dalsza podróż przebiegała ustalonym schematem, który polegał na naprzemiennym podziwianiu widoków i spaniu. Po drodze trafiliśmy na stację benzynową, na której udało się zatankować 15, a po potrząsaniu 18l diesla oraz zahaczyliśmy o market, gdzie Adam z Iwoną zakupili różnego rodzaju batoniki, picie i owocki. Owocki na rachunku nazywają się lengkeng bankok i kosztowały 28.900Rp. Do spożycia został wyciągnięty scyzoryk, którym z Michałem obieraliśmy je ze skórki. Następnie komplet owocki + scyzoryk zostały przekazane do Lipków a Ci po spróbowaniu przekazali Adamowi. Całość ubawiła strasznie Eljasa ponieważ okazało się, że wystarczy, że owocek zostanie ściśnięty i sam z siebie rozpęka się, dzięki czemu można dobrać się do niego bez użycia noża. Owocki jedzone szybszą metodą wzbudziły większe zainteresowanie i na wstępie wciągnęliśmy jakieś 1/3kg. W konsystencji podobne są do liczi natomiast mają posmak daktylowy. Iwona: owocki były bardzo smaczne, zwłaszcza że były przechowywane w lodówce w sklepie, co dodawało akcentu orzeźwiającego.

Po drodze mieliśmy odwiedzić jakąś plantację kawy jednak okazało się, że nasz zaplanowany nocleg – homestay Arabica – praktycznie położony jest na plantacji kawy. Do obejrzenia noclegu zostali wydelegowani Iwona i Adam – za pokoje – 2 i 3 osobowy z prywatnymi łazienkami z gorącą wodą, ze śniadankiem oraz powitalnym drinkiem usłyszeli 330.000Rp, co było na tyle atrakcyjną ceną, że ze szczęścia zapomnieli się dla przyzwoitości potargować. Eljas chciał podjechać pod budynek, w którym były pokoje, ale wytłumaczyliśmy mu, że nasze plecaki nie są ciężkie, ważą ok 10kg, na dowód czego Adam dał mu potrzymać swój. Jednak żywot kierowcy rozmiękcza – Eljas aż ugiął się pod Adama plecakiem.

Po zostawieniu w pokojach bagaży poszliśmy przespacerować się po okolicy w towarzystwie dwojga napotkanych w Arabice Polaków. Ponieważ było już po 16 to wiedzieliśmy, że spacer nie będzie długi, ale dwa dni jazdy samochodem spowodowały, że aż chciało się połazić. Ponadto wioska była bardzo urocza – po pierwsze ani ja ani Lipek nie mamy zasięgu, a po drugie przed każdym domkiem był mały ale bardzo porządnie utrzymany ogródek, w którym rosły warzywa oraz różnego rodzaju rośliny ozdobne. Na domkach wisiały doniczki z kwiatkami, a na całości aż przyjemnie było zawiesić oko. Po drodze widzieliśmy też plantację kawy, która niestety była jeszcze zielona. Do homestaya wróciliśmy po zachodzie słońca gonieni przez głos muezzina, któremu odpowiadała chyba cała wioska.

Mój wewnętrzny pasożyt domagał się kolacji więc usiedliśmy przy stoliku wymownie patrząc się na obsługę. Po jakiś 20 min. przyszła pani z zeszycikiem i łamanym angielskim wytłumaczyła, że do wyboru jest tylko bufet, który kosztuje 50.000Rp. Na bufet składa się 1 szklanka soku truskawkowego, miska ryżu, miska zupy, omlet, smażony makaron i kawałek kurczaka. Takich bufetów możemy zamówić dwa lub trzy na 5 osób. Zostały zamówione dwa. Sok okazał się z prawdziwych truskawek, a nie z jakiegoś dziwnego ekstraktu jak do tej pory w milk shake’u, makaron był bardzo smaczny, a zupa ewidentnie o smaku polskiej jarzynówki nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Grześ dopominał się powitalnego drinka – okazało się, że jest to kawa i herbata, które stały w wejściu do części restauracyjnej. W trakcie przyszedł Eljas i zaproponował, żebyśmy następnego dnia ruszyli o 4 nad ranem. Wycieczka zbuntowała się – nie po to jesteśmy na wakacjach, żeby codziennie wstawać o 3! Wyjedziemy o 5. Przy zamawianiu śniadania okazało się, że możemy je dostać w papierowych torebkach na wynos, co pozwoliło wydłużyć czas snu do 4.30. Jeszcze kąpiel w naprawdę ciepłej wodzie, wypłukanie resztek wulkanicznego pyłu i lulu.

Zanim ja i Adam dopchaliśmy się do pryszniców – tzn. każdy do swojego, żeby nie było plotek :) – pod prysznicem była już tylko naprawdę zimna woda, co w okolicach górzystych nawet w Indonezji nie jest przyjemne. Wrzuciłam więc na siebie co tam znalazłam pod ręką i przyprowadziłam pana z obsługi, który najpierw pomajstrował przy piecyku, a potem włączył jakiś dodatkowy generator i woda zaczęła lecieć gorąca.

Iwona

Zasypiając słyszałam jak Adam jeszcze miotał się podłączając do prądu lapka, następnie do lapka mojego telefonu, ładowarki do baterii kamerki, ładowarki do baterii aparatu, Michała mp3 oraz całej bliżej nieokreślonej aparatury, która jest nam niezbędna do tego by tworzyć tak wspaniałe zdjęcia jakie macie szansę oglądać i tak ciekawy blog jaki macie okazję czytać ;) (z 10 kilo plecaka, ubrań jest może ze 4 kilo. Reszta to kable, kabelki, wtyczki, ładowarki i inne cusie. No i jeszcze 6 kilo bagażu podręcznego – ze sprzętem foto. I to wszystko amatorsko… )

Zostaw po sobie ślad