05-10-2010

Wstać się nie chciało, w pokoju ciemno, bo bez okien, nie wiadomo jak jest na zewnątrz, jak pogoda, nic. Śniadanie bufet z małymi zmianami to co wczoraj. Ruszamy do Zakazanego Miasta.
Metro, wysiadka i milion ludzi pchających się w jedynie słusznym kierunku. My z nimi. Przechodzimy przez Bramę Niebiańskiego Spokoju z wizerunkiem Mao i usiłujemy namierzyć biletownię. Przez tłumy nic nie widać. O, w końcu są strzałki. Zaraz, zaraz, do czego są te kolejki naokoło? Do kas biletowych? Aaaaaa… Nawet przez chwilę pada pomysł, żeby dziś zrobić hutongi, a tu przyjść jutro wcześniej. Ale postanawiamy jednak być twardzi, skoro tu przyszliśmy, to swoje trzeba zrobić. Ustawiamy się grzecznie w jednej z kolejek, które nadzorują mundurowi i trzeba przyznać, że idą one szybciej niż na pierwszy rzut oka wygląda. Co jakiś czas pan porządkowy spaceruje wzdłuż kolejki i pilnuje żeby ludzie stali równo w rządku, a nie np. po dwóch. Po jakiś 15-20 minutach mamy bilety (60 Y / os.) i maszerujemy w kierunku wejścia. Zakazane Miasto (Gugong) – tajemnicza przez wieki budowla, do której wewnętrznej części zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Siedziba cesarzy z dynastii Ming i Qing od 1420 do 1923 r. No i ten tak legendarny pałac jest teraz zadeptywany przez miliony ludzi (7 mln rocznie, ale dlaczego wszyscy dzisiaj?), z czego 99% stanowią Chińczycy i niestety obdarty z całej tajemniczości. Budynki są ładne (choć trochę znowu pstrokate), cały kompleks duży, skomponowany wg jakiejś przemyślanej wizji, ale chyba całą czwórką oczekiwaliśmy bardziej oszałamiającego efektu. Tłum niestety obniża wartość każdej atrakcji o jakieś ¾. W pawilonach w środku jest niewiele i ogląda sie to z zewnątrz zza barierki lub szyby. Obejrzeliśmy za dodatkowe 10 Y Pawilon Zegarów zawierający, jak sama nazwa wskazuje, kolekcję zegarów, niektóre całkiem ciekawe, np. w kształcie balonu.
Ponieważ czasu jeszcze było sporo, bo zwiedzanie zajęło nam krócej niż spodziewaliśmy się, wymyśliłyśmy z Niną atrakcję uzupełniającą, czyli park Beihai położony niedaleko Zakazanego Miasta. Park ma 800 lat, uchodzi za najciekawszy w Pekinie i zawiera Białą Dagobę (Bai Ta), czyli taką inną pagodę w stylu tybetańskim, którą postawiono tu w 1651 r. dla upamiętnienia wizyty ówczesnego dalajlamy. Oczywiście w opisie na tablicy przed Dagobą nie ma ani słowa o dalajlamie, tylko dane techniczne: kiedy, z czego, jak odbudowywano itp. Park trzeba przyznać jest ładniutki: mostek prowadzący na wyspę z Dagobą, po jeziorze pływają łódki wśród dużych liści, są bramy, chińskie pawilony, jakieś stelle, obeliski. I ludzi choć dużo, to jakoś tak mniej tragicznie. Ponieważ Adam wciąż niedomaga, to postanowił odłączyć się przed poszukiwaniem jedzenia i chyba dobrze zrobił, bo dłuuugo to trwało zanim coś znaleźliśmy.
Spacerując wzdłuż jeziora Beihai i chyba już następnego (bo one się w taki podłużny ciąg tu układają), znajdowaliśmy tylko bary i kawiarnie, a z restauracjami była kiszka. Wchodząc w obszar, gdzie wg LP miała być uliczka barowa, napatoczyliśmy się na jakiś hutong. Eee, ale to nie te na pewno, do których mamy iść przecież w inny dzień. Przeszlismy nim – brzydka uliczka z parterowymi budynkami z szarej cegły, brudno, śmierdzi. Hm. Na pewno te, co znaleźliśmy na mapie są inne, lepsze, no i przecież mają być w pd.-zach. części Pekinu, a nie tu – pn.-środkowej. No nic, szukamy knajpy dalej, w końcu juz trochę zmęczeni siadamy sobie na kamieniach, patrzymy z Nina w mapę i dokonujemy strasznego odkrycia: te „nasze” hutongi znalezione na mapie, to są właśnie te, w pobliżu których się kręcimy, a pomyłka wynika z tego, że mapka była po prostu ramką z powiększeniem tego obszaru, zamieszczoną na lewym dole [pd.-zach. :) ] strony! Ups! Przez przypadek znaleźliśmy kolejną atrakcję przewidzianą do zwiedzania i już mamy wątpliwości czy jest tu sens wracać na pół dnia. Idąc do knajpy z LP, a potem w kierunku stacji metra, przeszliśmy przez jakiś ciekawszy, bo zawierający sklepiki i już oświetlony w miarę klimatycznie hutong, ale te boczne, w które zerkaliśmy nadal nie wyglądały zachęcająco. Albo zaczynamy marudzić, albo te pekińskie atrakcje są wszędzie lepiej przedstawione niż w rzeczywistości się prezentują. Knajpa natomiast wypadła całkiem, całkiem. Choć juz chyba nie jest taka „budget”, jak to pisze w LP. Najczystsza z dotychczasowych, ładny wystrój, wypasione WC, karta po angielsku i z obrazkami, kelnerka rozumiejąca, co to znaczy „not spicy”. Rozumiejąca, co nie znaczy nie zdziwiona, w końcu w knajpie z kuchnią syczuańską, słynącą z ostrości potrwa, zamawianie nieostrych musi budzić zdziwienie. Ale była na tyle pomocna, że jeszcze Grzesiowi doradziła zmianę wybranego dania na mniej ostre. Dostaliśmy: cienkie naleśniczki (te co wczoraj) z makaronem sojowym, jajkiem i szpinakiem, wieprzowinę suszoną powietrzem z kawałkami bambusa (bambooshoots) oraz makaron sojowy z kiełkami fasoli i innymi warzywami. Wszystkie potrawy smaczne, żadna za ostra (papryczki profilaktycznie odkładaliśmy na bok) i oczywiście spore porcje. Całość z piwami 141 Y. Bywało taniej, ale i drożej też. A nie ma się czego przyczepić. Choć mojego ulubionego beer fisha chyba już nic nie przebije.
Do hotelu wróciliśmy metrem. Okazało się, że Adam też w drodze do metra trafił na hutongi! Jutro chyba Pałac Letni, bo Wielki Mur przekładamy na czwartek – cały czas jeszcze nie do końca przekonani czy jechać indywidualnie czy z wycieczką.

Iwona

Zostaw po sobie ślad