04.10.2010 Pekin

Wstaliśmy tak, aby zdążyć na śniadanie, które tu jest w formie bufetu (15 Y/os.) od 7.00 do 10.00. Będąc o 9.30 juz musieliśmy się trochę sprężać, bo części rzeczy nie było, a punkt 10.00 posprzątali wszystko. Po śniadaniu załatwiliśmy pranie (10 Y pranie bez proszku i 10 Y suszenie) i – po kłopotach komunikacyjnych z jakimś praktykantem w recepcji – przeniesienie do właściwego pokoju. Wygląda jak ten Niny i Adama tylko znowu ŚMIERDZI FAJKAMI. FUJ! Pierdzieleni Chińczycy muszą wszędzie palić. Po przenosinach Grześ przeszedł przyspieszony kurs obsługi aparatu Adama, bo Adam z racji rozwoju przeziębienia i problemów żołądkowych postanowił zostać w hotelu.
Wyruszyliśmy, zgodnie z instrukcjami na sprytnej karteczce z rozpiską dojazdów do pekińskich atrakcji, metrem nr 2, przesiadka na 5 i idziemy w lewo. Po kilkuset metrach wędrowania brzegiem muru, który jak podejrzewaliśmy stanowił ogrodzenie Parku Świątyni Nieba, zaczepił nas rykszarz, który namawiał nas na podwóz i uparcie twierdził, że idziemy w złą stronę. Postanowiliśmy go zignorować, bo w oddali widzieliśmy już jakąś przerwę w murze, a i rykszarz zaufania nie budził. No i zgodnie z przeczuciem, ta przerwa to była brama północna do parku. Jak Nina poszła stać w kolejce po bilety (35 Y za kompleksowy bilet, opłaca się), a ja studiowałam mapę parku, Grześ rozważał przytarganie zauważonego rykszarza-oszusta za wszarz i pokazanie mu co myśli o próbie dymania nas.
Jako, iż weszliśmy trochę od tyłu, to zwiedzanie Świątyni Nieba (Tian Tan) zaczęliśmy od jej kulminacyjnego punktu, czyli Pawilonu Modlitwy o Urodzaj (Qinian Dian). Służył dokładnie temu, co wynika z jego nazwy. Powstał w 1420 r., lecz to co dziś widać było odbudowywane. Jest jednym z symboli Pekinu (ponoć), a ciekawostka jest to, że powstał bez użycia jakichkolwiek gwoździ. Otacza go kilka budynków niższych lecz w podobnej stylistyce, czyli takiej pstrokato-chińskiej. Przyjemnie to wygląda niby, ale jednak kolorystyka nadaje temu trochę kiczowatego wyglądu. Tym nie mniej cały park ze wszystkim budowlami i zielenią robi przyjemne wrażenie. Spacerowaliśmy sobie niespiesznie, zaglądając do kolejnych atrakcji takich jak: Mur Echa, Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz, a także Siedem Meteorów, które w rzeczywistości są wielkimi głazami przytarganymi tu z jakiś gór. W parku Chińczycy oddają się różnym aktywnościom: klaszczą w dłonie wydając odgłosy paszczą, tańczą w parach do jakiegoś chińskiego disco albo śpiewają niemal operetkowe piosenki pod przewodnictwem dyrygenta (to ostatnie zdecydowanie najciekawsze). Obserwowaliśmy też ze zdumieniem, po raz kolejny, stroje chińskich modnisi, które potrafią przebić wybryki ich polskich odpowiedników. Pogoda na spodenki, koszulkę i sandały (my byliśmy nieco za ciepło ubrani), a tymczasem królują kozaczki pod kolana, rajstopy z wystającym spod spódniczek lub spodenek klinem lub w wersji wełnianej (!), żakieciki i oczywiście parasolki, żeby broń Boże której nie opaliło przypadkiem. Inny typ to taka postać z mangi rodem, nie ważne że wiek już trochę, hm, zaawansowany. Grześ realizował się jako fotograf, pstrykając budynki, nas, przyrodę, a najchętniej Chinki ;p. Na niespiesznym zwiedzaniu zeszło nam 3,5 h, po czym wróciliśmy do hotelu z planem zabrania Adama i udania się na wieczorne oglądanie placu Tiananmen oraz kaczkę po pekińsku (w dowolnej kolejności). realizację planu zaczęliśmy od placu, choć z małymi problemami, bo metro uparcie nie zatrzymywało się na właściwej stacji i pojechaliśmy raz tam, a raz z powrotem omijając punkt, gdzie mamy wysiąść. Podeszliśmy więc pieszo kawałek. Na plac juz waliły tłumy, w podziemnym przejściu kontrola bagażu jak w metrze i jesteśmy na sławnym Placu Tiananmen. Otoczony ponoć nieciekawymi, ale o tej porze obficie oświetlonymi budynkami, w których są muzea, mauzoleum Mao, itp., ale także dwoma bramami z pagodowatymi dachami po stronie południowej, mi wydał się dość przyjemnym miejscem. Ludzi masa, ale bywało juz gorzej. Na telebimach lecą propagandowe filmiki pt. „Jak to cudownie i sielankowo jest w Chinach”, jest fontanna z laserowymi odbiciami na wodzie, kwiaty, a w oddali sławny obraz Mao na Bramie Niebiańskiego Spokoju. Na przeciw jakiś inny ważniak na podobnym zdjęciu, nie wiemy czy to aktualny przywódca Chin, czy kto (trzeba sprawdzić na necie – coś nie umiem znaleźć innego poza Mao wymienionego portretu)? Adam i Grześ byli placem zawiedzeni – myśleli, że będzie większy, pusty w sensie braku zabudowań jakichkolwiek i pełniejszy w sensie jeszcze większego wysypu Chińczyków. Mnie ani nie zawiódł, ani nie zachwycił, takiego mniej więcej oczekiwałam. Fajnie mi się po nim chodziło, patrząc na przyjemnie oświetlone elementy.
Jako, iż zachwytów wielkich nie było, a w żołądku zaczynało burczeć, poszliśmy na poszukiwania knajpy z LP z kaczką. Wcześniej jeszcze zostaliśmy z Grzesiem po raz kolejny wykorzystani do zdjęcia i zaczęłam śpiewać Kazika, który po naszej małej przeróbce made in China brzmiał:

„Przepraszam, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z panem?
Ja i koleżanka, panda, plac Tiananmen.
Swoją pracą na scenie chcę osiągnąć swój cel:
Order Mao Czerwonego, Budowniczy ChRL!”

Pasuje jak ulał! No może z wyjątkiem pracy na scenie w naszym przypadku.
Knajpa z LP okazał się po pierwsze leżeć na ulicy a’la Krupówki – całkiem milutkiej, ale cholernie zatłoczonej, po drugie być zajętą na full. Ale pani pokierowała nas (dosłownie, bo poszła z nami) do ich filii, gdzie zamówiliśmy z Grzesiem zestaw żarcia z kaczką po pekińsku, a Nina kurczaka i ryż z jajkiem. Adam głodował z powodu nadal nienajlepszej formy. Dostaliśmy płaskie mini-naleśniki, super gęsty ocet balsamiczny (teraz rozumiem jego nazwę), ogórki i cebulkę, a sama kaczka była pokrojona w grube plastry (na szczęście bez kości) na osobnym talerzu. Prezentowała się dość biednie, choć miała ładnie przypieczoną skórkę. Potem donieśli jeszcze bakłażana z kartoflami w ciemnym sosie. Całość smaczna, ale inaczej wyobrażaliśmy sobie kaczkę po pekińsku – taką bardziej w całości, w dużym kawałku. Hm. Niny kurczak był z orzechami, cebulą, papryką i też w sosie – bardziej ostrym. Całość zjedliśmy ze smakiem, ale też zapłaciliśmy aż 225 Y i w tym kontekście aż tak rewelacyjne to nie było. Ale – kaczka po pekińsku zaliczona, nie kojarzymy już żadnego niewypróbowanego dania chińskiego, które mieliśmy spróbować, więc jest całkiem spoko. Wróciliśmy piechotą. Wspólna łazienka to jednak kapa.

Iwona

Zostaw po sobie ślad