Adam:
Michał: O dziwo wstaliśmy o planowanej godzinie tzn. 7:30. Wciągnęliśmy śniadanie później pakowanie plecaków krótka rozmowa z Irina na temat wyjazdu z Tbilisi w kierunku Sighnagi.
Po wrzuceniu plecaków do naszego cuda co się zowie SG Aurora okazała się że bagażnik jest ogromny w sumie jak całe autko. Zapakowani w tego „potwora” ruszyliśmy w drogę. Po informacji od Iriny że mamy jechać w kierunku lotniska i dalej pytać się o drogę stwierdziliśmy że to nic trudnego najlepiej pytać policjantów. Niestety za mocno uwierzyliśmy w nasze możliwości „topograficzne” i w znaki drogowe co zakończyło się pojechaniem z złym czyli zgubiliśmy się. Jedyna dobrą rzeczą byłyby widoki .Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy że jedziemy krótkie odcinki i pytamy kogokolwiek o drogę do Singhahi . Miejsca w których dopytywaliśmy się o drogę wyglądały tak Po kilku postojach i pseudo rozmowach które wyglądały symulacja lotu samolotem trafiliśmy na drogę prowadzącą do Singhahi. Informacja od Iriny że cała droga powinna nam zająć +/- 2 h się sprawdził. Cała droga była asfaltowa i całkiem dobra nawet rzekłbym czasem lepsza niż polskie drogi. Około godziny 12 trafiliśmy kwatery poleconej przez Irine czyli Davida Zandarashvili. Sama kwatera jest OK. dostaliśmy osobny pokój z 4 łóżkami wiec jako grupa 5 osobowa musimy się ścieśniać. Parę minut po 12 dojechali Polacy których poznaliśmy u Iriny. Podczas wspólnej rozmowy ustaliliśmy że odpuszczamy zwiedzania Singhahi i jedziemy na festyn który jest w wiosce oddalonej parę kilometrów od Singhahi. Sam festyn miał być podobno świętem wina co oznaczało brak chętnych aby prowadzić więc z korzystaliśmy z transportu Davida. Na festiwal dojechaliśmy o 13 i nic nie zapowiadało dalszych CIEKAWYCH przygód. Festyn jak to festyn powoli się rozkręcał. W centralnym miejscu była ustawiona scena na której miały występować dzieci przebrane w ludowe stroje gruzińskie, śpiewać miał chór męski oraz 3 Gruzinki miały brzdąkać na mandolinach i grać na flecie. Na bokach placu były rozstawione namioty z jedzeniem oraz lokalnym rzemiosłem. Jednak najważniejsza rzeczą całego festynu była machina do pędzenia gruzińskiego bimbru czyli czaczy. Czacza jest robienia resztek winogron które pozostały podczas produkcji wina, paliwo to ma moc minimum 60 % lub więcej.Adam: Zostałem wrobiony w pisane dalej. Festiwal jak festiwal, przyjechaliśmy za wcześnie, jeszcze trwały przygotowania. Siedzieliśmy na palącym słońcu lub na własną rękę kręciliśmy się wśród stoisk. Nina dopadła stoisko z ciastkami, gdzie na zapleczu robili Chaczapuri.
Jak będzie Jej się chciało, to opisze to. Po jakiejś godzinie dopadliśmy maszyny do pędzenia Czaczy. Jedna wielka beczka pyrkałana ogniu, druga z wodą robiła za chłodnicę.
Do wiaderka wkopanego w ziemię miał spływać płyn. Akurat gdy tam byliśmy zaczęło lecieć. Robiłem temu zdjęcia, więc starszy bimbrownik nalał kieliszek i podał mi. Kieliszek… ta literatka miała, wedle naszego znawcy, Michała, minimum 100ml jak nie więcej.
Wypiłem duszkiem, strzepnąłem resztkę na ziemię… Gruzin był usatysfakcjonowany. Było to prawdziwe paliwo lotnicze. Mocy miało to później 60%, na początek wolę nawet nie wiedzieć. Następny w kolejce był Lipek. Też wypił i też uznał, że bardzo smaczne. Poszedłem po Michała, i gdy wracałem z Nim, dostałem kolejną szklaneczkę. Michał po wypiciu uznał, że musi zapalić… Ale nie wie czy może przy czymś takim używać otwartego ognia. Następnie wróciliśmy oglądać występy taneczne.
Dzieci i młodzież w strojach ludowych tańczyły i wyglądało to bardzo fajnie. Lipek marudził, że brak synchronów, ale Lipek to znany malkontent, Filmy z tańców będą po naszym powrocie. Nina uznała, że też spróbowałaby Czaczy. Zaprowadziłem Ją… i dostałem kolejny „kieliszek”.
Nina Wypiła cały bez zająknięcia co wzbudziło sympatię szefa bimbrowników. Powiedział, że „Bóg lubi 3, bo są 3 osoby boskie…” więc wypiliśmy kolejne 2 kieliszki. Tak więc w krótkim czasie organizm przyjął do siebie jakieś 0,5 litra alkoholu 60%… Wróciliśmy pod scenę, gdy Nina stwierdziła, że potrzeba czymś to zagryźć, a pe klaczek stojący naprzeciw będzie idealny.
W ogromnym słoju mieszkały ogórki papryczkami chili. Najpierw miałem kupić 2, ale przyszedł Michał i zrobiły się 3.Lipkimachały, że też chcą, więc wzięliśmy 5, z czego ostatniego Nina łapała ręką ze słoja, bo nie mogła się doczekać. Zapłaciliśmy za to 4 lari. Był świetny w smaku. Jednak głód dał się we znaki i żona wysłała mnie po hinkali. Niestety nie było gotowych, więc zainteresowałem się chlebkami, robionymi w piecu, prawie jak indyjskie Nany w piecu Tandori. W tym momencie Przybiegł Michał zaaferowany, że trafił na supre.
Zaciągnął mnie tam ze słowami – „zabierz mnie stąd, bo to się dobrze nie skończy”. I ciągnął do stolika, przy który biesiadowało 6 Gruzinów. Przyjęli nas serdecznie. Nie, źle. Tego nie da się opisać. Dostałem w łapy sztabę z grillowanym mięsem, zielonego marynowanego pomidorka, chlebek, kubeczek 0,5l wina nalanego kanistra 20l… i jeszcze coś… Brakowało mi rąk.
Uściski, przedstawianie się, kolejne uściski, toasty na stojąco, toasty na krzesłach… I Michał mówiący „chodźmy stąd, zanim będzie za późno”
Niestety było już za późno dania znikały, pojawiały się nowe. Szpada z mięsem się skończyła, gdy chciałem ją odłożyć, dostałem nową z mięsem, pełną, Lipek tak samo. I do dna wino! Wszyscy to bracia, przyjaciele… W życiu czegoś takiego nie widziałem. Gdy czytałem u Mellera, nie do końca wierzyłem. Uznałem, że poruszał się w innym środowisku, w dawnej Gruzji, że teraz nie ma szans czegoś takiego doświadczyć, Byłem w głębokim błędzie. W związku z tym, relację późniejszej pory znam tylko z opowieści… Gruzja to szalony kraj :)
Impreza trwała w najlepsze, tosty, śpiewy nowe potrawy. Pojawiła się kolejna grupa Polaków, których wcześniej spotkaliśmy i też się przyłączyła. Impreza trwała do zmierzchu. Tu nastąpił pewien zgrzyt, gdyż jakiś łobuz chciał od nas za dowiezienie do kwatery 50 lari, a chwilę wcześniej Michał z nim uzgodnił 20. Zadzwoniliśmy do hostelu i właściciel przyjechał po nas. W czasie schodzenia po schodach było małe bum, Michał podtrzymujący na duchu Lipka, który miał alternatywną drogę do domu, nie utrzymał biedaka i sturlali się w dół. Lipek wyszedł mniej więcej cało, Michał krwawił z nogi jeszcze 12h… ogólnie Nic Mu się nie stało, ale teraz mamy powód, żeby się z Lipka nabijać. BTW Lipek dalej nie może przeżyć masażu Iwony, że pokazywała „cycki”. Nina, Iwona i Michał poszli jeszcze na górę na kolację, gdzie zagadali gromadę izraelitów, wypili wino, czaczę i inne takie, natomiast izraelici podprowadzili im arbuza.
Ogólnie impreza była udana. Zgubione zostały Lipka okulary, ale w zamian zabrali komuś bluzę polarową :) Bluzę oddaliśmy w hostelu, a okularów do dziś nie odnaleźliśmy, więc jednak straty przewyższają zyski.
Edycja do Supry – by Michał
Adam: Chciałbym zaznaczyć, że wszelkie kalumnie w moją stroną są czczym wymysłem i podłymi potwarzami!Jako że Nina i Ja obiecaliśmy sobie dodać komentarz do Adama relacji spełniam naszą obietnice. Supra była imprezą całą gębą tyczyło sie to Gruzinów oraz Polaków. Skupmy sie na dwóch Panach czyli Grześku oraz Adamie. Obydwaj bardzo ale to bardzo mocno bronili honoru polskości pijąc każdy kubek do dna dodając do tego czaczę wypitą wcześniej w ilości bardzo dużej można było przewidzieć zbliżający sie koniec.
Teraz parę słów o mnie ja zachowałem względną trzeźwość umysłu a było to spowodowane tym, że nie jestem fanem wina i za dużo go nie wypiłem, wolałbym czaczę jednak gospodarze supry czaczy nie mieli w sumie to chyba i dobrze bo trzeci „neptyk” by dobił dziewczyny.
Sama supra jest na prawdę czymś niezwykłym w swoim życiu zaliczyłem mnóstwo imprez, festynów itp. rzeczy ale to „coś” jest trudne od opisania, mnóstwo jedzenia które jest donoszone co chwile i nawet nie wiem od i przez kogo, wino które jest donoszone karnistrami (dosłownie) oraz te toasty i rozmowy których ilość decybeli jest porównywalna do „ztjuningowanych” fur polskich dresików.
Supra zakończyła sie jak zapadał zmrok czyli +/- 19.00 największym problemem było załatwić transport do Singhaghi z dwoma panami których nogi były z waty.(Lipek: to nieprawda, w tym czasie jeszcze żwawo (a nawet zbyt żwawo zdaniem Iwony – ulicą jeździli Gruzini) biegałem, w przeciwieństwie do Adama, który zwisał z murku :P)Adam: chyba lepiej wisieć na murku, niż biegać jak dziecko z ADHD?Tu wielki ukłon dla naszego gospodarza który przyjechał po naszą grupę na 2 fury i zawiózł nas do kwatery. Adaś grzecznie poszedł spać i z nim temat kończmy problem wystąpił z Grzegorzem który był mniej sterowny niż nasze autko a musieliśmy go sprowadzić 2 pietra niżej gdzie w połowie drogi brakowało poręczy. Pierwszy odcinek pokonała Nina i było OK w drugiej części odezwał się we mnie prawdziwy facet co poskutkowało odebraniem Grzesia i próbą sprowadzenia go do pokoju. W połowie drogi Grześ poczuł do mnie „miętę” i zaczął się tulić po krótkiej reprymendzie mieliśmy ruszyć dalej niestety Grześ zapomniał podnieść nóżki i runęliśmy w dół. Tu będę bronił mojej wersji że gdybym nie „przyjąłem go na klatę” Grześ dorobił by się kontuzji pleców której bardzo mocno nie chcemy. Cała akcja zakończyła się średnia „ałką” na piszczelu która powoli sie goi. Grześ udał sie tam gdzie Król chodzi piechotą oddać to co zjadł na suprze a Adaś spał już na dobre w pokoju
(Lipek: według relacji świadków całkiem dobrze szło mi z Niną, a Michaś wlazł między czaczę a zakąskę. Ninuś sprowadzał mnie powoli, a Michaś chciał załatwić sprawę szybko. Za co zresztą ja pewnie chciałem mu podziękować, a ten brutalnie mnie odrzucił ;-). Nie mniej jednak pewnie jakaś racja w tym jest, że Michał jest duży i miękki, co zapewne zamortyzowało mój upadek. Dziękuję Michał!)
Adam: A widzisz? aja kulturalnie zszedłem po tych schodach, SAM, położyłem się jak biały człowiek, a nie jakieś dziwne rzeczy robiłem
Ja, Nina i Iwona poszliśmy na kolacja która była bardzo spokojna w porównaniu do supry. Nina szalała w rozmowach z Narodem Wybranym, Iwona słuchała a ja piłem czaczę i wino z Polakami i resztą ludzi którzy grom wie skąd pochodzili.
Adam:
Ranek ciężkim był. I to nawet nie ze względu na dzień poprzedni. W nocy Michał dał koncert. Chrapanie słychać było chyba w Tbilisi. Iwona zmrużyła oczy może ze 2 razu i tona chwilę. Lekko przestał koło 3 w nocy… Ile razy się nawstawaliśmy, tłukąc go po głowie, usiłując przekręcić na bok i inne takie. Walnięcie poduszką skutkowało ciszą na jakieś 30 sekund. Lipe ponoć nawet wtykał mu palce do nosa, ale Michał przełączał się na zasilanie awaryjne i oddychał przez usta. Zjedliśmy śniadanko i w większości udaliśmy się w miasto. W większości, gdyż Michał został kurować nogę. Miasto jest bardzo ładne. Małe, położone na wzgórzu więc chodzi się w górę i w dół.
Na szczycie wzgórza znajduje się kościółek i wieża nad nim, na którą można wejść – widok jest naprawdę fajny.
Można posiedzieć i odpocząć. Spaść też można, ale jakoś nie chciało nam się. Łaziliśmy długo i namiętnie, bo coś ze sobą trzeba było zrobić. Usiedliśmy przy stolikach przy murze (2,5km albo 4km obwodu – zależy od przewodnika) Niestety w knajpie w której byliśmy nie dostaliśmy piwa, na które mieliśmy (Lipek) ochotę. Potem towarzystwo wlazło na górę przejść się po murach, a ja wróciłem do Michała. Zanim wróciłem, pomogłem jeszcze staruszkowi nieść wiadro z pomidorami, za co dostałem pomidora i wino.
Było jeszcze wcześnie, wiec zabraliśmy się do auta i pojechaliśmy do pobliskiego Bodbe Convent. Zerknęliśmy na szybko na kapliczkę i poszliśmy do świętego źródełka. Dopiero jak schodziliśmy w dół po ponad 30 minutach, ostrym zejściem, Iwona przyznała się, że to ma być 800m. Chyba w pionie… szliśmy i szliśmy, nienawidząc Lipków. Doszliśmy do małej kapliczki, gdzie za szmatą odbywały się rytualne kąpiele. Ludzie wchodzili do czegoś w rodzaju studni, pełnej zimnej wody. Tam też widzieliśmy krasnoluda, a wedle innych źródeł Rumcajsa. Zdania są podzielone, załączamy zdjęcie. Podejście z powrotem było straszne. I znów nienawidziliśmy Lipków. Ledwośmy się wdrapali.
Wieczorkiem zaś była kolacja, na której podpadła nam parka z Niemiec, ale to inna historia. W każdym razie pozbyliśmy się ich z naszego stolika. Helga strzeliła focha, że niby ich przeganiamy, a my byliśmy wściekli, bo już 3 raz szliśmy na kolację i nie było dla nas miejsca, teraz miało być i jak nas prowadził już do stolika gospodarz, to Helga z Rajmundem prawie biegiem przylecieli i zajęli miejsce… grrr… na szczęście gospodarz ich przesadził, ale foch Heldze pozostał. Jak się ma klimakterium to powinno się brać tableteczki na uspokojenie czaszeczki. Po kolacji Rajmund lekko przesadził z czaczą i usiłował coś się przypierdzielać, ale został zignorowany. Potem grzecznie poszliśmy spać i tej nocy Michał nie chrapał.
Na cześć niechrapiącego Michała, hiphip, HURA!