Ustaliliśmy pobudkę na 7:30

Wstaliśmy o 9. Po ustaleniu godziny pobudki, nikt nie raczył jej włączyć. Zrobiliśmy szybkie śniadanie i pojechaliśmy po auto. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie, gdyż mieliśmy tylko adres. A ulica na której wypożyczalnia miała być, cięgnie się z 15km…Poszliśmy do metra, znaleźliśmy je nawet bez większych problemów. Zakupiliśmy jedną plastikową kartę wejścia, na 5 osób, nabijając ją od razu kwotą 5 lari. Czyli po 1 lari na osobę. Metro znajduje się bardzo głęboko pod ziemią, jedzie się jak do piekieł. Na azymut wybraliśmy kierunek jazdy metra. Kierunek okazał się prawidłowy… acz mogliśmy jeszcze jedną czy dwie stacje metra  dalej pojechać – a tak, to z buta poginaliśmy. Przy kolejnej stacji metra zaczepiliśmy tuchtonów, czy daleko jeszcze. Zadzwonili do wypożyczalni, ustalili gdzie to jest, zawieźli nas na miejsce, nie chcieli grosza zapłaty. Nina z Michałem zostali, gdyż nie zmieścili się do auta. Nie wiem dokładnie co robili, w każdym razie zostali zaproszeni do cukierni, oprowadzeni po całości, widzieli jak robi się ciastka, Nina nawet jakieś ciastka czy bułeczki zrobiła. Na odchodnym dostali chleb, ciastka… grosza nie zapłacili, mimo iż chcieli. My zaś odebraliśmy dumne auto SG Aurora, płacąc 40$ za dobę. Nie wyjechaliśmy jeszcze z wypożyczalni, gdy okazało się, iż cały czas działają tylne wycieraczki.  5 chłopa pochyliło się nad autem i debatowało. Po wyłączeniu kluczyków, dalej działało… Na szczęście naprawa okazała się prosta. Odłączenie akumulatora i podłączenie z powrotem. Dzięki temu otrzymałem klucz 10do odkręcania klem. Stałem się dzięki temu najważniejszym członkiem wyprawy :P Zatankowaliśmy auto i pojechaliśmy po Ninę i Michała. Następnie udaliśmy się do Mtskhety. Niestety nie było nam dane dojechać. Blokada przy zjeździe do miasta. Pojechaliśmy dalej, wróciliśmy… i znów blokada. Zapytaliśmy policjantów, jak się dostać. Zawrócicie, staniecie przy drodze i przejdziecie się. 500m  albo 5-6km. Nie był w stanie ustalić sam ze sobą. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy za tłumem. Za tłumem, gdyż trafiliśmy na święto narodowe Gruzji, Matki Boskiej Mtskhetskiej – tak to mniej więcej na nasze brzmiało. Szło się ze 3km, między innymi po jakimś wysypisku śmieci… W każdym razie doszliśmy do festynu i znajdującego się obok festynu monastyru, cerkwi…

Przepychając się przez tłum ludzi i żebraków weszliśmy do środka

Chwilę wcześniej zapakowaliśmy się wszyscy na dzwonnicę. Dopiero na szczycie okazało się, że wstęp jest forbidden. Ok, już wszystko widzieliśmy, więc spokojnie mogliśmy zejść :)

Polansowaliśmy się po miasteczku, bardzo malowniczym, ładnie odnowionym, położonym w wąwozie… rewelacyjne miejsce do zamieszkania na starość…

Następnie przeszliśmy się przez festyn, oglądaliśmy świetny występ dzieci tańczących gruzińskie tańce…Widać w tych maluchach zacięcie, chęć walki – Typowo Gruzińskie. Oglądaliśmy wiejskie mordobicie, jeden z zawodników wyglądał na befsztyk – krwisty…

I wróciliśmy do Tbilisi.

Zaszliśmy na kolację, co już Michał opisał, a potem udaliśmy się do bani.

Bania, to terma. Woda termalna, gorąca i mocno siarkowodorowa, o zapachu zgniłych jajek była jednym z powodów przeniesienia stolicy z Mtskhety do Tbilisi. Weszliśmy do środka, za godzinę zapłaciliśmy 30lari. Płaci się nie od osoby, ale od pomieszczenia. Ile osób przyjdzie płaci się tyle samo. Woda była ciepła i aż śliska od minerałów pływających w niej. Zamówiliśmy sobie jeszcze masaż, a Michał piwo. Masaż to bardziej  peeling czy tam skrub ciała nie wiem jak to się po metroseksualnemu nazywa, a dziewczyny i Lipek już śpią) Gruzin strasznie szorstką gąbką zmywał wszelki brud…albo zdrapywał, bo było to na pograniczu bólu. Następnie miękką namydloną szmatką mył dokładnie ciało. Michał i ja załapaliśmy się jeszcze na mycie głowy. Jakbym miał jakieś insekty, to zostałyby wydrapane, wraz z resztkami mózgu. Po mnie na masaż trafiła Iwona i mogliśmy oglądać Jej piersi, które też były masowane. W sumie nie wiedzieć czemu, najbardziej z tego ucieszył się Lipek, ale może Oni mają za  mały staż małżeński jeszcze (2 lata?) i zawsze pod kołdrą i przy zgaszonym świetle?  Było to fajne i przyjemne doświadczenie. Bania, a nie oglądanie Iwony, aczkolwiek mam wrażenie, że Lipek zaraz się przyczepi do mnie, że sugeruje, że patrzenie na Iwonę nie jest przyjemne…Oczywiście, jest bardzo przyjemne, ale mam swoją żonę i nie mogę przezież oficjalnie pisać, że podobało mi się oglądanie czyjejś półnagiej żony. Można wtedy po pysiu oberwać z obu stron…

Wróciliśmy na spoczynek bez większych problemów. a teraz jest 1 w nocy, więc idę spać, bo ponoć o 7 wstajemy. Nie wiem jaki morderca to wymyślił, przecież to jest urlop podobno, a nie obóz pracy…

Zostaw po sobie ślad