Skoro wczoraj ustaliliśmy, że oglądać będziemy wschód słońca, to trzeba było wstać o pogańskiej godzinie. Nie dość, że pisałem relacje i segregowałem zdjęcia do 1, to do 2:30 nie mogłem zasnąć. A pobudka o 3:10, prysznic i w drogę. Nie to, że jakiś czyścioch jestem, ale w takim klimacie pod prysznic chodziłbym co godzinę. Oczywiście zimny. Człowiek wtedy na 5 minut przestaje się lepić sam do siebie oraz do okolicznych przedmiotów, ludzi i powietrza. Wracając jednak do świtu. Na równiku jest to proste – słońce pojawia się koło 5, zachodzi koło 5…. Więc aby zobaczyć wschód słońca wyłaniający się zza wulkanu (zapewne Merapi, ale głowy nie dam) ruszyliśmy przed 4 rano. Droga jak na indonezyjskie warunki była pusta – znaczy się tylko 1,5 na 2 pasy były zajęte. Normalnie zajętych jest 9 pasów i wszystko miesza się, wyprzedza, zmienia pas mijając się o centymetry.

Ale zgodnie stwierdziliśmy, że w Indiach jeżdżą jeszcze „lepiej”.

Lipek

Tu było nieźle, bo podpięliśmy się pod konwój eskortowany przez policję, który jechał do hotelu Mano Hara przy Borobudur, też na wschód słońca. Wejściówka na wschód słońca tam podobno kosztuje drugie tyle co wejście do świątyni, o ile nie więcej. Wybraliśmy więc widok alternatywny z okolicznego wzgórza. Po opłaceniu donacji „na potrzeby wioski” w wysokości 15000irs/osobę w ciemnościach powędrowaliśmy dżunglowatą ścieżką w górę. W sumie tylko Nina zabrała latarkę, więc można było straszyć Grzesia, że jakiś wąż go śledzi.

Ja miałem latarkę w telefonie, ale wizja węża pod nogami obutymi w cieniutkie sandałki naprawdę nie jest miła ;] 

Lipek

Po szybkim marszu, ale nie jakoś strasznie długim (na ich szczęście) doszliśmy na górę. Było tam już kilka osób. Zza wulkanu delikatnie pojawiała się łuna świtu. Przybyliśmy w idealnym momencie. Spędziliśmy z godzinę patrząc, jak wstaje świt. Nie było nam dane zobaczyć słońca, gdyż pojawiło się trochę chmur. Nie zmieniło to jednak faktu, że spektakl był wart zobaczenia.

Przez kilka minut mogliśmy nawet nacieszyć się ciszą i odgłosami dżungli o poranku! Ale potem przyszły kolejne wycieczki i cisza się skończyła. Ku mojemu zaskoczeniu najbardziej hałasowali znudzeni lokalni przewodnicy, rozmawiając miedzy sobą (pewnie o bogatych turystach).
Lipek

Schodząc trzeba było uważać, aby nie zjechać na błotnistej ścieżce – dobrze, że wchodziliśmy w ciemnościach, bo zapewne wchodzilibyśmy o wiele dłużej. Po zejściu nasze sandały ważyły po 5 kilo od błota, które zebraliśmy. Przed wejściem do auta chodziliśmy w kółko i szuraliśmy jak przedszkolaki mrucząc szuszuszu. Tylko Lipek postanowił umyć sandały, co czynił dobre pięć minut, bez jakichś bardziej spektakularnych efektów.

Kolejnym punktem programu było Borobudur. Ciekawa świątynia, o zwartej budowie – w sensie jedna większa świątynia zamiast tysiąca małych. Świątynia pełna symboliki – np. 10 poziomów odnoszących się do poziomów rozwoju człowieka – od zwykłego życia (1. poziom jako życie, z jego nałogami itp.), przez naukę/oświecenie (kolejnych 6, gdzie są rzeźby pokazujące różne historie), aż do nirwany, która ma kolejne 3 poziomy – a kolejne poziomy „zdobywa się” przez medytację. Kolejną symboliką jest niedokończona stupa wieńcząca świątynię, jako odzwierciedlenie tego, że nikt nie jest doskonały więc i świątynia taką być nie może.

Moim zdaniem główna stupa jest niedokończona przez zaniedbanie, o czym świadczy metalowy pręt wystający z jej centrum. Natomiast z ust przewodnika usłyszeliśmy, że jej niedoskonałość objawia się jej średnicą – 9,99m, a więc niepełne (doskonałe) 10m, choć jest bliska ideału.

Lipek

W głównej stupie też był kiedyś posąg Buddy (symbol oświeconego, a takim może zostać każdy), ale na przestrzeni dziejów został zniszczony/ukradziony. Teraz jest po prostu wypełniona kamieniem. W każdej innej stupie (a jest ich 73 razem z główną – 7+3 = 10) są takie figury Buddy z rękami złożonymi do kontemplacji). Górne poziomy – nirwany – zajmują stupy w kształcie dzwonów, w środku których są posągi. Grzesiek sprawdził, że posągi na najwyższym poziomie nie mają głów – a na dole sprzedawcy chcieli nam sprzedać figury stup z głowami – uznaliśmy, ze to podróbki i złomu kupować nie będziemy :P (aczkolwiek jak ich znam, jakbyśmy im tą wizję przedstawili, to oberwaliby nam główki od posągów, byleby sprzedać). Mieliśmy przewodnika który nam o tych wszystkich rzeczach opowiadał. Jego plusem było to, że nie miał niezdrowej fascynacji nagością…

Wielu rzeczy mogę spodziewać się po Adamie (a jeszcze więcej nie mogę się spodziewać), ale tutaj mnie kolega zaskoczył swoją pruderyjnością… nagość niezdrowa? ;)
Lipek
Jakby one ładne były, to byłaby zdrowa. A tak nie jest. Proste.
Adam, Wyjazdowo.com

Na poziomie nirwany żona moja się popisała. Wchodził na górę Francuz z aparatem z dużym teleobiektywem (150-500mm) z założoną jeszcze osłoną przeciwsłoneczną. Nina podeszła do pana i bez ceregieli stwierdziła coś, co w wolnym tłumaczeniu brzmi „Ja myślałam, że mój mąż ma dużego, ale pan ma dwa razy większego! Jak pan go nosi? Nie ciężko panu? Nie trzęsą się panu ręce?” Pan się uśmiechnął a my poskładaliśmy się ze śmiechu. Chciałbym zaznaczyć, że pan wcale nie miał dwa razy większego, gdyż ja mam 100-400 a pan 150-500 – więc tylko niewiele większego ma. (to było miejsce na autoreklamę).

Chciałbym zaznaczyć, że wizualnie pan miał co najmniej dwa razy większego, natomiast należy przyznać, że Francuz miał czarnego, a Adam ma białego, więc koniec końców nawiązał rywalizację. Z drugiej strony, czarny podobno wyszczupla, więc jak było w rzeczywistości…
Lipek

Cały tabun ludzi robi zdjęcia nam, albo z nami. Część nie wstydzi się podejść i poprosić, ale częstym obrazkiem jest, że robi się zdjęcie niby czemuś obok, ale potem zupełnie przypadkiem obiektyw w naszą stronę, fota, aparat za pas i chooooodu! Albo siedzimy i nagle ktoś, kto siedział naprzeciwko wstaje, przesiada się koło nas, zupełnym przypadkiem, a osoba, która została po drugiej stronie robi im zdjęcie… a że my będziemy przypadkiem w kadrze… ups, to wcale nie tak, jak myślimy! :)

Po Borobudur pojechaliśmy do mikro-świątyńki wielkości średniej wielkości pomnika wdzięczności dla armii radzieckiej.

Powinno być Armii Radzieckiej, ale wyjątkowo zgodzę się z przedmówcą, że nie powinno się nadmiernie tytułować organizacji zbrodniczych.

Lipek

Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do Yogyakarty.

W planach mieliśmy odwiedzić pałac sułtana (Kraton), a Iwona była nieodpowiednio ubrana

Niezdrowa nagość!
Lipek

Miała bowiem wyzywająco odkryte ramiona i mogłoby to spowodować zapewne problemy ze słabym sercem sułtana. Coś w tych Iwony ramionach jest, bo jak tylko zacząłem o nich pisać, to laptop się zagrzał i zawiesił… Więc biedny sułtan zejść mógłby na odpływ krwi z serca do organów innych. Dodatkowo jeszcze uznaliśmy, że 12 godzina to dobry czas na śniadanie.

Pałac sułtana. Ta. Uznałem, że skoro w środku dnia będziemy zwiedzać, poświęcę się i wsadzę na głowę chustkę. Trzy minuty później kazali mi i Grzesiowi zdjąć nakrycia głowy. Ja to jeszcze pół biedy, bo mózg mi chroni warstwa włosów, ale u Grzesia jedyną ochroną jest tylko to, że dobrze słońce odbija… Więc słownictwo mu się ograniczyło do słów powszechnie uznanych za obraźliwe.

Żarty żartami, ale jest to co najmniej lekka przesada. Jesteśmy na równiku, temperatura oscyluje w granicach 40 stopni, a oni zabraniają nosić nakryć głowy białasom na otwartym terenie… Żeby jeszcze ten sułtan gdzieś tam chodził, albo była to świątynia. Równie dobrze mogli kazać wszystkim ściągnąć buty i spacerować boso. Skończyło się na tym, że pomykałem od cienia do cienia.

Lipek

Poczytaliśmy przewodnik, gdzie jest napisane, że mają małą kolekcję eksponatów i to jeszcze umieszczonych losowo. I była to prawda. Nie dość, że pałac był porywający średnio do wcale, to jeszcze burdel w eksponatach był straszny. W sumie najważniejszą wystawą była wystawa poświęcona sułtanowi. Stanowiła ¾ całego pałacu. Począwszy od jego biurka, przez zastawę stołową której używał będąc w Holandii, po skarpetki i buty. I jeszcze miał obraz jak elf, ze spiczastymi uszami. Głupawkę mieliśmy straszną. Nie… Pałac sułtana to była jakaś pomyłka.

Kolejną pomyłką był Water Palace (Taman Sari). Wejściówka była chyba 7000, więc tanio, po czym na wejściu bilet kasował lokales, który rusza za turystami i mruczy coś do nas. On nam opowie o tym. Nie. Tak, tak, opowiem! Nie, nie chcemy! Ale opowiem, fajne! Nie. Ninie włączył się agresor i trochę na pana nakrzyczała. Ale zadziałało, bo sobie poszedł. Cały Water Palace to 3 baseny z wodą, do której wchodzić nie można. Więc zero atrakcji.

A tam zaraz agresor. Nina przerwała mu w pół zdania i głośno zapytała: łot du ju łont from as? Koleś łypnął okiem i próbował kontynuować, ale Nina nie dała się zbyć i ponowiła pytanie. Tym razem koleś dał się zbyć.

Lipek

Wróciliśmy więc do hostelu.

Chcieliśmy jeszcze renegocjować cenę transportu na Bromo i Kawah Ijen, ale kierowca uparł się, że jego cena 2,5mln jest najniższa i nie znajdziemy taniej. (L: tzn. może znajdziemy taniej, ale z całą indonezyjską pewnością – gorzej). Nie byliśmy przekonani, szczególnie, że dzień wcześniej w agencji na dzień dobry dostaliśmy identyczną cenę. Podziękowaliśmy sobie i poszliśmy na poszukiwanie. Pierwsza agencja nie chciała się targować, mówiąc, że 2,5mln to minimum. Kolejna powiedziała 3,2mln. Przy następnej zaczepił nas naganiacz, ze standardową śpiewką, że ma najniższe ceny. Odburknąłem mu, że nie wierzę w to i poszedłem dalej. Marudził, że mówi prawdę. Poszliśmy za nim i otrzymaliśmy znów 2,5mln. Powiedziałem, że mówiłem, że nie jest tani – więc przeprosił i zaprowadził do agencji prowadzonej przez jego „brata”. Tam na dzień dobry powiedzieliśmy, że nie interesuje nas 2,5mln i niech kombinują. Po kilku telefonach dostaliśmy 2,25mln. Za tyle to uznaliśmy, że wolimy naszego wcześniejszego kierowcę z jego ceną, bo lepszy znany niż nowy. Nina z Iwoną wyjaśniły sprawę panu, że albo 2mln albo nic. Pan zgodził się w końcu na 2mln (L: po kilku lekcjach matematyki dla opornych i wymianie zdań na temat temperatury, ubrań i ceny benzyny). Podpisaliśmy papiery i wstępnie wygląda to obiecująco – samochód jest na 8 miejsc + kierowca, więc będzie dużo miejsca… oczywiście jeśli przyjedzie, jak wieszczy nasz lokalny czarnowidz Grześ.

Zjedliśmy obiadek w naszej UK Superman, opiliśmy się soków i poszedłem spać. Podobno jeszcze gdzieś poleźli na miasto – Nina kupiła sobie piórnik.

Ale tego nie wiem, spałem snem sprawiedliwego.

Piórnika nie widziałem, ale wieczorem poszliśmy coś przekąsić, przy czym Iwona się uparła, że musi być jakaś nowa knajpa. Skończyło się na tym, że obeszliśmy pół kwartału omijając różne knajpy „bo tu już byliśmy”, „bo tu za mało ludzi” a tam „źle im z oczu patrzy”. W końcu zjedliśmy kolację w resto Bedhot, w którym ja byłem pierwszy raz, ale reszta jadała wcześniej. Przyjemny klimat, przyjazne ceny i dobra obsługa. Pozwoliliśmy sobie na czarkę wina arakowego zmieszanego z miodem dla Iwony, ze Sprite dla Michała oraz kokosem dla mnie. Jak na kraj muzułmański – ciekawe i nienajgorsze, choć mało :P . Chcę w tym miejscu gorąco polecić Ulubioną Knajpę „Superman” koło naszego hostelu – najniższe ceny, pyszne soki i shake i bardzo dobre jedzenie. Ach, jeszcze jedno – wczoraj daliśmy brudne rzeczy do prania w pralni obok (jest ich pełno). Cena – 5000 za kg. Wszystko fajnie, tylko nie dostaliśmy żadnego kwita… Dziś idąc do pralni mieliśmy z Michałem wizję: otwiera gość w mojej koszulce i pyta: Jakie pranie? A wracając do hostelu mijają nas uśmiechnięci lokalesi w koszulkach i spodenkach Michała: Helou friends! Polandia? Walesa! Warsaw! Na szczęście pranie wróciło do nas w lepszym stanie, niż nas opuściło (czyli w stanie wypranym) i na dodatek w całości. Czyli, jak mawia kolega Michała i wilk syty, i Kansas City.

Lipek

Jutro wyjazd o 8:30 w kierunku Bromo (o ile nie spełnią się przepowiednie Grzesia, że za nasz 1mln zaliczki, koleś ucieknie do zimnych krajów).

Indonezja -Dzień II Okolice Yogyakarty, Prambanan
Indonezja - Dzień V Yogyakarta – Bromo

Zostaw po sobie ślad