Nie ma to jak wakacje. Kolejny dzień wstaliśmy o pogańskiej godzinie. 4:30 To idealny czas, by w wakacje zerwać się z łóżka i iść gdzieś na koniec świata. W sumie dobrze, że nie byłem do końca świadom tego, na co się porywam, bo zapewne nie wyrwaliby mnie spod kocyka traktorem. Wstaliśmy i jak szczenięta, prawie nie otwierając oczu, spakowaliśmy się i załadowaliśmy do busa. Jeszcze dostaliśmy woreczek ze śniadaniem (mikrobułeczka słodka i coś wielkości połowy bułki, posypane serem żółtopodobnym).
Droga z plantacji do punktu desantu trwała jakieś 30 minut. Dojechaliśmy i dostaliśmy azymut – tam! Co było robić, poszliśmy. Droga była dość szeroka, kamienisto-pyłowa, szło się całkiem nieźle. Drogą szli w górę pracownicy z pustymi koszami, więc wiedzieliśmy, że mamy dobry kierunek. Po jakichś 500 metrach wpadłem w poślizg na sypkiej nawierzchni i spotkałem się z matką. Ziemią. Twarda jakaś. Na szczęście pośladki mam miękkie, więc źle nie było. Poszliśmy kawałek dalej i zobaczyliśmy pierwszych ludzi schodzących z góry z koszami żółtej skały. Wyglądały na ciężkie. Ludzie szli, śmiesznie stawiając stopy, podskakując… Ale jestem przekonany, że był to optymalny sposób zejścia, gdyż w koszach było od 60 do 100kg… A oni jednak chyba wiedzą co robią. Przed pierwszym ostrzejszym podejściem pożegnaliśmy się z Niną – jeszcze w Polsce ustaliliśmy, że jeśli podejście będzie trudne, to zrezygnuje – szczególnie, że opary siarki do zdrowych nie należą, a ona ze swoimi problemami oddechowymi zasapałaby się jak nasz kotek po 10 sec zabawy.

2023.10.22

Teraz możemy się przyznać. Gdy byliśmy w Indonezji i pisaliśmy relację, nikt poza osobami na wyjeździe nie wiedział, że Nina jest w 4 miesiącu ciąży. Żeby nie martwić rodziny bardziej niż to niezbędne, nie powiedzieliśmy nikomu. Stąd też decyzja, żeby nie pchała się do wulkanu bo siarką już mocno jechało. Krzyś urodził się zdrowy i teraz jeździ z nami na wszystkie wyjazdy :)

Adam, Wyjazdowo.com

Dostała buzi i obiecała być grzeczna (dzięki temu czytaliście relację z dnia poprzedniego, gdyż powstała gdy czekała na mnie, jak prawdziwa kochająca żona). Podejście było męczące. Znaczy dla zaprawionych górali zapewne nie, ale dla mnie Krupówki to nie były. Momentami szedłem 100m i zatrzymywałem się dla złapania oddechu. Ale, że mam średnią kondycję, nie jestem jakimś wyznacznikiem. Po mniej więcej subiektywnym tysiącu latach podejścia, dotarliśmy do punktu ważenia siarki (to jest jakieś 3 km od rozpoczęcia trekkingu, a mi zajęło to około godziny. Spotkałem tam Lipków, których puściłem przodem, do przecierania szlaku. Lipek odszczekał, że podejście jest łatwe – stwierdził, że jednak są dość ostre podejścia. Spadł mi kawał kamienia (albo siarki) z serca.

 Wydaje mi się, że do punktu ważenia jest jakieś dwa kilometry. Miałem na endomondo workout – ale w oparach siarki GPS chyba zgłupiał Podejście proste, bez niebezpieczeństw, ale momentami jest strome. Mimo wszystko sugeruję wyjść jak najwcześniej, bo im później, tym bardziej będzie doskwierał upał.

Lipek

Do punktu ważenia schodzą pracownicy z koszami siarki, podwieszają kosze na wadze i patrzą, ile zarobią… dziennie podobno są w stanie zarobić do 20$… przy 2-4 kursach, a każdy minimum 60 kilo.

Do nas dotarła informacja, że 7 dolarów dziennie.

Iwona

Nie zazdroszczę. W międzyczasie dotarł do nas Michał. Podziwialiśmy figurki Hello Kitty z siarki. Muszą cieszyć się ogromnym powodzeniem, bo Japończyków i podobnych narodów wchodziło sporo. Zresztą – oni od początku wchodzili w maseczkach na twarzy… Nie wiem jak im, ale mi przeszkadzałoby to oddychać. Ale może Japończycy nie oddychają, żywią się jin, jang, chi, energią kosmosu i hello kitty? Ruszyliśmy dalej, pomni napisu, że idziemy na własną odpowiedzialność. I co dziwne – droga była naprawdę łatwa, prawie płaska – wręcz luksusowa. Tak mogę po górach chodzić.

Tak to zwykle bywa w górach – jak już się wejdzie wysoko, to zwykle chodzi się łatwo po graniach. Chyba, że jest to Orła Perć :) 

Lipek

Po jakimś kilometrze doszliśmy do szczytu wulkanu, z którego wydobywały się kłęby siarczanego dymu. Wchodząc na górę, postanowiłem sobie, że nie jestem tak pokopany w głowę jak Lipki i nie schodzę w dół. Jednak widać mało tlenu w powietrzu, opary siarki albo inne rzeczy spowodowały spięcie w moich dwóch szarych komórkach i zamiast sygnału STOP, wydały rozkaz IDŹ (Michał okazał się bardziej inteligentną jednostką ludzką i postanowił posiedzieć na szczycie). 

Droga w dół biegła dość stromo, kamienie były dość luźne, więc trzeba było uważać, by nie znaleźć się kilkaset metrów niżej w tempie uznawanym za zbyt szybkie. I średnio bezpieczne. I głową w dół. Ogólnie idąc za jasnego – nie ma potrzeby brania przewodnika – droga jest prosta i ciężko zboczyć. Znaczy da się, jak ktoś się bardzo upiera, ale nie piszemy do ludzi, którzy potrafią okopać się w wodzie i wywrócić hełm na lewą stronę. Idąc w dół dość szybko uznałem, że chustę (buff), którą miałem na głowie, lepiej zsunąć na twarz. Nie dość, że doda to mi uroku, to jeszcze łatwiej oddychać. Schodząc nie widzieliśmy jeziora – zasłaniały je opary. Cały czas mijaliśmy wchodzących ludzi z siarką. PRZE-CHLA-PA-NE. Jeśli ktoś będzie mi marudził, że ma ciężką pracę – zaproszę go do Kawah Ijen. Myślę, że każdy przyzna, że jego praca jest łatwa, przyjemna, użytkownicy/klienci mili i przyjaźni.

Po jakichś kolejnych pięciuset latach (albo 30 minutach) doszliśmy do dolnego obozu. Opary siarki gryzły w oczy, ale nie było tak źle, jak się spodziewałem. Nawet powiem więcej, pojawiło się słońce i zaczęło prześwitywać jezioro. Podeszliśmy ostatnie może ze 100 metrów do jeziora, gdy nagle nadeszła kolejna fala dymu, największa ze wszystkich dotychczasowych. Najprawdopodobniej zalany wodą został duży fragment siarki. Momentalnie straciliśmy wizję, fonię i oddech.

Widoczność była na 10-20 cm, oczy wypalało do pięt, płuca paliły żywym ogniem. W powietrzu nie było tlenu, tylko siarka. Iwonę wyprowadzili za łokieć górnicy, mnie popchnął jeden z nich w górę, Lipek będący najbliżej tego wszystkiego – dostał takiego pędu, jakby się kocimiętki nażarł. Kompletnie bez udziału świadomości wróciliśmy się dobre 100 m – nawet nie zarejestrowałem przejścia przez dolny obóz. Dopiero przy gorącym źródełku udało nam się złapać oddech, otworzyć zapłakane oczęta (cfaniakoLipki miały soczewki, to ich tak nie piekło), odsunąć od ust zaplute chusty.

Przyznam, że to było ekstremalne – nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś w takich warunkach spędza kilka godzin dziennie, ciężko pracując. Nie jestem i już. Mimo, iż to widziałem, nie mieści się to w głowie. Zdaję sobie sprawę, że pracując tam zarabiają więcej niż zarobiliby gdzie indziej – nie zmienia to jednak faktu, że praca jest ekstremalnie ciężka. Dobre 10 minut dochodziliśmy do siebie. Dunka, która schodziła z przewodnikiem, który też i nas wyprowadził (chyba on, ale pewności nie mam), wręczyła mu zapłatę i szybkim truchtem pobiegła na górę. Przynajmniej na tyle, na ile była w stanie… Iwona żałowała, że przewodnik sobie poszedł, bo też w naszym imieniu by mu wręczyła podziękowanie. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, aby wrócić na dół i zrobić jakieś zdjęcia, ale po przejściu 10 kroków i wpadnięciu w kolejną chmurę siarki, obie kuleczki w mózgu zgodnie się zderzyły i postanowiły, że ich przetrwanie jest ważniejsze niż jakieś zdjęcia i automatycznie przekonfigurowały mi trasę z W DÓŁ na WON W GÓRĘ, RAZ RAZ!

Tak, podziałało chyba jeszcze skuteczniej niż wybuch na Etnie, który zawrócił nas z niezbyt rozsądnego, choć fascynującego pomysłu dotarcia na szczyt. Tam nic nas nie bolało, choć podziałało na wyobraźnię. Tu, chociaż byliśmy tak blisko jeziora i kusiła nas perspektywa powtórnego podejścia, to płuca krzyczały NIE! na każdy następny opar, który do nas dochodził. Grzecznie więc zaczęliśmy wracać. 

Iwona

Byliśmy na samym dole… Ja jakieś 10-15m od jeziora i tyle samo od dymiących rur polewających siarkę wodą… Gdyby wiatr nie zawiał w naszą stronę, byłyby piękne zdjęcia. Myślę, że i tak mało ludzi tam dochodzi. Na szczęście górnicy to odpowiedzialni ludzie i we właściwym momencie dali sygnał do odwrotu, bo pierwszą moją myślą było przeczekać tą chmurę tak, jak poprzednie. Wyszedłem o własnych siłach, cudem trafiając na drewniany mostek i nie tracąc przytomności z braku tlenu. Po takiej akcji człowiek już nie ma ochoty próbować wejść jeszcze raz i dokończyć. Czy był to wipe na 1%? Może, ale swoje przeżyliśmy i zobaczyliśmy. Ja nie żałuję, warto było!

Lipek

W górę łatwo się nie szło. Po tej przygodzie na dole, mięśnie sił nie miały i jakoś mimo rozkazu kuleczek, były oporne. Po podejściu ze 100 m zjadłem bułeczkę i zrobiło się lepiej. Jednak wchodzenie było ciężkie. I gdy się podnosiło głowę w górę, widziało się słońce… jako bladą plamę… a szczytu wulkanu wcale. Koniec końców, dotarłem na górę i nie zastałem Michała. Albo się stoczył, albo zasnął i się stoczył, albo się potknął i stoczył, albo zszedł – ale i tak Lipek by określi, że nie zszedł, tylko się stoczył. W takim razie, nie czekając na Lipków, potruchtałem raźnie w stronę auta, gdzie powinna czekać na mnie moja ukochana żona.

Zapomniałeś dodać, że w czasie powrotu natura okazała się na tyle łaskawa, że opary odsłoniły krater, siarkę, jezioro w całej okazałości, i to w dodatku gdy byliśmy na punkcie widokowym w połowie trasy. Tym razem dech nam zaparło w piersiach z zupełnie innego powodu, a zdjęcia też będą piękne.

Lipek

Zejście zajęło nam jakieś 45 minut i było w miarę ok, pomijając ostre spadki, gdzie trzeba było bardzo uważać by nie wpaść w poślizg na sypkiej nawierzchni. Na dole, w knajpie czekała na mnie moja ukochana żona i szwagier (mniej ukochany), zajadający śniadanko, popijający herbatkę. Moje pierwsze słowa po zejściu, po ocenzurowaniu można było streścić „CO ZA BURACZANY ŁEB WYMYŚLIŁ WYCIECZKĘ W TAKIE MIEJSCE?”

A masz przy sobie lusterko?

Iwona

Na szczęście dostałem makaron i herbatę i mnie zatkało. Lipki dotarły za chwilę i ruszyliśmy w dalszą trasę.

Chylę czoła przed ludźmi tu pracującymi. Byłem w kopalni węgla podczas pracy, ale to, co tutaj się dzieje jest wprost niewyobrażalne. Nie wiem, na jakiej zasadzie oni tu pracują, kto im za to płaci. Dlaczego nie zrobią liny wyciągowej, zamiat taszczyć 80kg na plecach? Może w tym siarkowym klimacie taka lina też nie wytrzymałaby długo… A przy tych strasznych warunkach są stale uśmiechnięci i pomocni. Za swoje usługi nie oczekują sowitej zapłaty, chętnie pozwalają robić sobie zdjęcia nawet za 1000rpi, ciasteczko czy papierosa. Gorąco zachęcam wszystkich, którzy tu przybędą, aby robili to samo i wynagradzali ich w jakikolwiek sposób. Ich uśmiechy będą jeszcze szersze, a głupie parę złotych pozwoli im przeżyć kolejny, niewiarygodnie ciężki dzień.

Lipek

Zostaw po sobie ślad