Tadam! Dziś wielki dzień. Dziś zobaczymy (lub nie) warany. Poranne powstanie, śniadanie i przeprawa na wyspę poszły szybko. Jeszcze tylko zebranie kasy za aparaty i za możliwość moczenia się na czerwonej plaży i ruszyliśmy w stronę pawilonów rangersów. Tam podzielono nas na 2 grupy i udaliśmy się na bezkrwawe łowy. Idziemy. Idziemy. Tup, tup, noga za nogą, skradamy się niczym Indianie, nikt nawet nie szepnie. W nagrodę zobaczyliśmy jelonka. Jest nieźle! Początek wyprawy i już coś żywego! Potem przebiegła drogę czarna świnia. Albo dzik, ale raczej czarna świnia. Doszliśmy do jakiegoś pawilonika i zostaliśmy uraczeni wigilijnymi opowieściami o waranach, o ich rozmnażaniu, ilości waranów na wyspach, o jadzie, o innych pierdołach. I… zobaczyliśmy warana!!! Hura!!!

Minusem tego był fakt, że zobaczyliśmy go na ekraniku telefonu rangersa, który pokazywał, jak „przedwczoraj” 3-5 waranów zaatakowało jelenia. I jak szybko sobie z nim poradziły. I wy turyści musicie być bardzo ostrożni. Bo kiedyś jakiś turysta się odłączył i znaleziono tylko jego aparat. A jego nie, olaboga. No… Ahaaaa…

Podchodzimy pod jakąś górkę, bo przecież warany specjalnie dla nas będą się przechadzać po skale. No. Zapewne. Chyba jak je ktoś na smyczy pociągnie. Warany głupie nie są, chodzić po skałach to chodzą, ale z samego rana, a nie jak słońce pali tak, że pot spływa na oczy. Znaczy ludziom spływa, waranom raczej nie. No i zupełnym przypadkiem na górce nie było waranów. Ale zobaczycie jaki piękny widok… Piękny, to może on i byłby, ale jakby miał 20 stopni Celsjusza mniej. Albo 30 mniej.

Jakimś dziwnym sposobem nasza polska grupka z jednym z rangersów odłączyła się od całej grupy i świńskim truchtem pobiegła w miejsce, gdzie jeszcze niedawno był widziany jakiś. Niestety – faktycznie (ponoć) był, ale się zmył. Jak partyzant w Wietnamie… Wystawia łeb, pokazuje się jednej grupie, a potem chowa się w tunelach. Jaaasne. Poszlajaliśmy się jeszcze po lesie, niby to szukając śladów smoka z komodą, ale nie znaleźliśmy. Wobec tego wróciliśmy w stronę kuchni i… jeeeeest! Sukces!!! WARAN!!! Zupełnym przypadkiem leży koło baru i kuchni. I drugi pod schodkami. I trzeci przy drzewie, tak, żeby turyści mogli sobie z nim zrobić zdjęcie. No ja pier&$$… Ja wiem, że turysta zapłacił, to warana zobaczyć musi, ale do jasnej cholery, to wygląda tak sztucznie, że brakowało mi tylko łańcucha za który te warany były przymocowane. Ewentualnie 2 były sztuczne, a jeden przywiązany bo się lekko ruszył. Sprawdzić prawdziwości warana nie dałoby się, bo rangers czuwał i nie dał podejść za blisko.

Warany żyją w naturze – i jakbyśmy nie spotkali ani jednego – nie przejmowałbym się – dzikie zwierzęta dlatego są dzikie, że nie są dostępne dla każdego. A taka cepelia spowodowała u mnie taką niechęć do Komodo, że aż coś do gardła podchodzi. I jeszcze kurfa kup pan na pamiątkę drewnianego warana. Ech, komercja.

Delikatnie o tym żenującym spektaklu dało się zapomnieć w czasie wizyty na czerwonej plaży. Lekko czerwonawy odcień nadawał jej starty czerwony koral. I tu rafa była ładna, rybki śliczne, dużo, a woda miała zimne prądy. No chyba pierwszy raz nie weszliśmy do zupy o temperaturze otoczenia, tylko było zimnawo. Naprawdę fajne miejsce, warte było zapłacić trochę (60K Rs / 20 PLN) za możliwość posnurkowania tam.

I teraz jeszcze jedna uwaga. W rejsie uczestniczyła też Włoszka. W wieku mniej więcej takim, że pamiętała początek budowy piramid. Znaczy chyba młodsza była, ale setki operacji plastycznych, miliardy papierosów wypalonych oraz 16 godzin dziennie solarium nie robi dobrze na wygląd. No i posługiwanie się międzynarodowym językiem włoskim w stosunku do każdego też jest super. To jedna z tych, które robią z siebie takie biedne istotki, którymi trzeba się zaopiekować, kupić im to, podać to, zrobić to, zanieść suchą nogą na plażę. Przepraszam, ale takich typów nie trawię i jad sączył się z mych ust. Zresztą nie tylko moich. W każdym razie, oczywiście, zebraliśmy się z Komodo, wszyscy bez problemów, poza Włoszką. Wsiąkła. Bo oczywiście trzeba sobie coś kupić nowego. Drażniła baba całą wycieczkę i jak nasz szef wyprawy przywiózł naszą zgubę specjalnym kursem z nabrzeża, Michał skomentował do niego, że jest bohaterem, bo uratował włoską księżniczkę. Garemu

Nasz przewodnik

Lipek

 bardzo się to spodobało. Ale nieopatrznie Michał na czerwonej plaży wpadł suchej Włoszce w oko, zabrała go ze sobą w celach użycia w celach fotograficznych. Kazała robić sobie zdjęcia w pozach różnych, gibała się jak glista, to pokazywała plecy to te plecy z przodu, to tyłek (który podobno był jedyną fajną rzeczą – nie wiem, całokształt mnie tak przerastał, że nie byłem w stanie ocenić). Michał dzielnie spełniał jej zachciewajki puszczając mimo uszu nasze docinki…

Następnie dopłynęliśmy do Labuanbajo. Tam kończyła się pierwsza część wycieczki, część osób schodziła na ląd, część osób nowych się pojawiała. W związku z tym mieliśmy 3 godziny aktywności polegającej na chodzeniu po wiosce, która po jakimś czasie skończyła się w lesie. Zawróciliśmy i w knajpie wypiliśmy soki i zjedliśmy jakieś kanapki. Zdołaliśmy nawet użyć kawałek Internetu, kiedy wyłączyli w wiosce prąd. No tak, zaszło słońce to i po co prąd, po dobranocce już więc spać czas. Zebraliśmy się i wróciliśmy na statek, gdzie powoli zaczynała się impreza pożegnalno-powitalna. Część osób która przypłynęła tu z nami, przybyła na party więc spora grupa była, były tańce, swawole, pierwszy tańczył kapitan i załoga. Impreza jak na Ibizie. Chyba. Załoga się wyluzowała, zapewne wpływ na to miała butla araku którą pochłonęli. Koło 23 co trzeźwiejsza część załogi odwiozła łódką gości na ląd, a reszta zebrała się do snu. I bezczelnie wyłączyli silniki, co za tym idzie nie działała woda – a planowałem się umyć jak człowiek w nocy, żeby po umyciu choć przez 30 minut się nie kleić…

Trzeba przyznać, że impreza na łodzi była zacna. Dużo ludzi, muzyka, lasery, odpłynęliśmy z portu. Wykończyliśmy resztki naszego przepysznego Jamaica Rum z Coca-colą… Załoga zatańczyła zbiorowego synchrona, my zaczęliśmy rozmawiać z innymi ludźmi, niż Polacy (oprócz nas była jeszcze dwójka). Niestety rum się skończył, ale Michał znowu stanął na wysokości zadania! Jak powiedział później – „Mnie możesz zostawić na środku oceanu, a ja i tak coś wykombinuję”. Kilka słów do załogi i już arak zmieszany ze sprite’m leje się strumieniem dla każdego, kto chce. Bimberek taki, po tym rozcieńczeniu jakieś 25 procent, może 30. Końcówka butelki szła im wyjątkowo opornie, pili po pół łyczka i niemal popychali się do picia. Wybawiłem ich od tego trudnego obowiązku przy dźwiękach „Sweet Child of Mine” oraz ich pełnym i głośnym aplauzie ;-) . To był dobry wieczór, ale kiepska noc, bo statek stał koło portu całą noc i powietrze w kabinach stało w miejscu jak woda w słonym jeziorze.
Wysypkę mam już na rękach i plecach.
Lipek
Indonezja - Dzień XIII Na łodzi
Indonezja - Dzień XV Na łodzi, Rinca

Zostaw po sobie ślad