Nie, Meksyk nie jest fajny. Jest tu zimno, białe niedźwiedzie biegają po ulicach, ludzie są niesympatyczni, a na plaży są same grube baby. Nie macie co zazdrościć. Jest nam źle i tęsknimy za naszym krajem, gdzie rano były 3 stopnie na plusie ;>

Ok., skoro już napisałem wstęp dla malkontentów, mogę zabrać się za opisywanie dzisiejszych dokonań. Standardowo, na początek zrobiliśmy sobie rękoma Niny i Michała śniadanie (ja zapierdzielam na zmywaku – acz nie wiąże z tym swej przyszłości) – standardowa jajecznica z tostami, do tego pomidorek pokrojony posypane gęsto pieprzem czarnym. Świetny pieprz mają – aromatyczny, jakby lekko cytrynowy, a przy tym niezbyt ostry – jak ja nie jestem jakimś zwolennikiem pieprzu, to sypałem na jajecznice, aż była prawie czarna.

Następnie darmobusem na plażę – co prawda w planie mieliśmy Zona Archeologica, czyli ruinki w Tulum, nad morzem, ale darmobus jechał tylko do plaży. A z plaży do ruinek jakiś kilometr na kopytkach drogą – da się przeżyć. Już z daleka widać było, że nie będzie dobrze. Ilość ludzi powodowała że włączały mi się hamulce aerodynamiczne, a lekkie powiewy wiatru kierowały mnie na plażę, ale żona kazała mi być mężczyzną, a nie dzikusem, który stroni od ludzi. PHI. Jakby nie można byłoby być mężczyzną w samotności, nawet na plaży, ale z drinkiem. W każdym razie zostałem dociągnięty do kasy gdzie nasz przewodnik, znana hiszpańskojęzyczna seniorita Nina zakupiła bilety, po jakieś 57 pestek. Przy kasach było fajnie, chłodno. Jakieś 35 stopni. Aż się wychodzić nie chciało… i jeszcze ten tłum. No dobra. Ogólnie ruinki jak ruinki. Ciekawostką jest to, że to bodaj jedyne piramidy przy morzu. Z ciekawostek kolejnych, jest informacja, że prawdopodobnie była to latarnia morska – gdy jest się naprzeciw runek, w których płonie ognisko i widzi się 2 płomienie (z 2 okien?) można przepłynąć spokojnie, gdyż jest tam przerwa w rafie.

Moim zdaniem, ale wypowiedzianym po cichu, warto było przyjechać i zwiedzić, ale to tylko po cichu, żeby Nina nie miała satysfakcji i nie marudziła swojego ” a nie mówiłam” pod nosem.

Wróciliśmy na plażę bliżej Tulum, gdyż chyba nikt nie usiłował zasugerować rozkładania się na plaży przy ruinkach – zaprotestowałbym z całą stanowczością – jak dla mnie tam nawet na stojąco za mało miejsca było.

Na plaży mieliśmy dziś w planach snurkowanie na rafie. 2 dni wcześniej spotkaliśmy GudPrajsa, który nam proponował snurkowanie po 600 pestek za godzinę. Mieliśmy do Niego iść, ale napotkaliśmy kolejnego GutPrajsa oferującego rejsy. Też za 600. Wykonując czynności ignorująco-zaczepno-podchodowe uzgodniliśmy cenę na 500 pestek. I tak sporo, ale raz się żyje, raz umiera a podatki płaci się co rok… W ramach dodatku w cenie mieliśmy sprzęt ABC i przepłynęliśmy zobaczyć ruinki od strony wody. Też plus.

Się mnie zapomniało napisać, że w cenotach, troskliwie wieziona Bartosza kamerka ponagrywania pod wodą zrobiła po minucie pipipipi won i zdechła. A ładowałem mendę zbożową kilka dni wcześniej i nie używałem… Teraz nie popełniłem tego błędu, bo rodzina nie dałaby mi żyć, a i mnie by coś trafiło, bo ja to noszę na plecach (tu pochwalę rodzinę która nosi na plechach lapka, drugi aparat, przewodniki, wodę owoce i inne takie). W każdym razie wsiedliśmy do łodzi, zobaczyliśmy riunki i dopłynęliśmy do rafy. Wskoczyliśmy do wody i … no jak mówi szfagier, 4 liter nie urywa. Owszem ładnie, ale… spodziewałem się czegoś lepszego. Później było lepiej, bo i rybki się pojawiły – w tym jedna usiłowała odgryźć mi palec (chyba nie lubi, jak się ją pokazuje palcem) Korale, gąbki i inne cuda przyrody były na odległość wyciągniętej dłoni. Problemem była fala, która przeszkadzała gdy chciało się wpłynąć w płytsze miejsce i nie zahaczyć brzuchem o koral. W każdym razie rybki były, kolory były fajnie było. Ale się skończyło.

Ale po wyjściu z wody się zaczęło. Miałem wracać do hostelu, żeby się bardziej nie opalić – niestety zeszło nam na tyle długo, że na darmobus o 12:15 nie wyrobiłem się, a do 17 kawał czasu jeszcze był. Żeby zatrzymać mnie przy sobie, moja żona sięgnęła po sprawdzone sposoby babć – krew nie woda, więc wiedziała co robić. Zaciągnęła mnie do baru na plażę. Kupiliśmy sobie Caipirinio a Mietek-Ninuś Pinacoladę. AAAAAleeeeeesmaaaczneeeee! I za 20 pestek kubeczek. Siedzi sobie człowiek pod palmą, sączy świetnego, zimnego drinka, patrzy na morze. I nie może. Uwierzyć.

Niestety co dobre szybko się kończy. Tak jak kokos, którego Michał chciał zamówić do picia. Jak się zdecydował, to już nie było. Skończył się też cień, a właściwie przesunął się i zaczęło świecić na moje biedne ciałko paskudne słoneczko. A zostało do autobusu 2h. Żona moja bez serca nie reagowała na moje czułe marudzenie. A starałem się, jak tylko mogłem. Plusem jest to, że zjarała sobie łapki i syka teraz. Ma za swoje, za brak czułości. O!

Po powrocie do Tulum, umyciu się udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia. Jako, że chcieliśmy zjeść lokalnie, do wyboru knajpy zostaliśmy z Michałem wybrani my, maczos. Michał już wcześniej wypatrzył knajpę z dużą ilością lokalesów, więc szybko poszło.

Michał zamówił sobie bodaj burito, Nina filet z ryby a ja krewetki. Po krewetki został ktoś wysłany, lecz się nie postarał. Dlatego też zmieniłem zamówienie na rybę. W czosnku. Do picia zamówiliśmy sobie napój – chaya – ananas lub limona lub jedno i drugie zmiksowane wraz z liśćmi eee… nie wiem, szpinaku, porzeczki, hgw czego. Nina niuchała tego liścia, ale nie jest wcale pomocna. O szpinaku wspominał kelner, ale liście nie przypominały szpinaku, napój zresztą w smaku nie miał nic szpinakowego. A jeśli miał, to ja mogę taki pić. Dostaliśmy jeszcze czekadełko – coś jak naczos, do tego sosik czerwony i zielony. Czerwony nie wzbudził mojego zachwytu, chyba, że ktoś lubi jak nie czuje kubków smakowych a w ustach ma cieplutko. Drugi, zielony – salsa verde – o rany, rany! Mój faworyt. Przesmaczny. Aż musieliśmy o 2 miseczkę poprosić, bo się skończyła. Druga też się prawie skończyła. Oczywiście nie przy naczosach, a przy daniach głównych, ale… ślinka leci.

Michała burito z mięskiem wieprzowym. Polał zielonym i czerwonym. Bardzo smaczne.

Nasza rybka miała lekko bagienny smak, wkładało się rybę w małą tortillę, wrzucaliśmy dodatki, polewaliśmy sosem i niamniamniam slurp niam gulp, niam. OOooooh.

Z Michałem zamówiliśmy sobie jeszcze tacos

Quesadila – paluchy lizać. Może placek mógłby być cieńszy, ale z drugiej strony już byliśmy tak napchani, że zaczęło to przeszkadzać przy ostatnim kęsie J

I wszystko zapijaliśmy chayą (z pół litra tego było za jakieś 5 polskich złotych)

Meksyk - Coba i Grand Cenote
Meksyk - Valladolid

Zostaw po sobie ślad