Pobudka wstać. Ćwierćmartwym, bo praca dogania człowieka nawet tak daleko. Na szczęście tylko telefonopatycznie. Zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się z hostelu i udaliśmy się na dworzec.Dzisiejszy kierunek, to Valladolid. Jechaliśmy całkiem sprawnie, ADO, w TV leciał Iron Man 2 z hiszpańskim dubbingiem, a później Bear Brylls przemierzający Meksyk. Jak się rozbijemy, to już wiem co mam robić i jaką padlinę jeść. W sumie to widziałem tu sępy więc już z padliną zapewne sobie poradzę. Dotarliśmy do Valladolid i udaliśmy się do hostelu z LP – Nina zapewne zaraz wklika nazwę, bo mi takie rzeczy się nie zapamiętują. (Nina: La Candelaria) Z dworca trafię, ale zaśmiecać sobie pamięć nazwą? E tam. Całkiem przyjemny hostelik (co za *^*% maniera worda zmieniać hostel na hotel? Brrr). Najpierw widzieliśmy pokoik w altance, ale to była dwójka (bo oczywistym jest, że skoro przychodzą 2 osoby i pytają o 3 osobowy pokój, to znaczy, że nie znają liczebników ni po hiszpańsku, ni po angielsku. Wrrrr). Tak dostaliśmy pomieszczenie na poddaszu, czyste miłe, fajne. Dostaliśmy mapkę okolic i poszliśmy zjeść do polecanej przez hostel knajpki. 12 w dzień, słońce świeci bez litości, a w tym skwarze my. I zamknięta knajpa. A żeby was. Wróciliśmy się kawałek i zjedliśmy w knajpce, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni do stolika w głębi, prawie w kuchni – tak wyglądało, jakby ktoś postanowił, że dziś brak mi pieniędzy na gazetę, to sprzedam parę tacos. Ale były bardzo smaczne. Oczywiście Nina wyjechała do Pani ze swym hiszpańskim i kolejny raz została ogłuszona odpowiedzią, której nikt nie zrozumiał (podobnie jak pytań w stylu placek ma być kukurydziany czy pszenny?) – ale na migi dało radę. W sumie jest łatwiej niż się spodziewałem. Jakkolwiek, było bardzo smaczne i bardzo tanie.
Następnie taksówką za 50 pestek pojechaliśmy do cenoty.

Ha! Podobno miało być za 60, ale skoro pan taksówkarz chciał 50 to nikt z nim w górę nie będzie się targował

Nina, Wyjazdowo.com

Współtuptusie marudzili, że gorsza jest od poprzedniej, ale mi się bardziej podobała: Schodziło się ze 20-30 metrów w głąb ziemi, gdzie była wielka komora, w środku wypełniona wodą. A na szczycie otwór, przez który wpadało słońce. Niestety aparat wyciągnąłem dopiero po wyjściu z wody i wstrętne słońce nie wpadało już do środka. To są właśne te chwile, gdzie człowiek żałuje, że mógł zrobić zdjęcie… bo następnego takiego nie zrobi.Woda była chłodna, ale orzeźwiająca. I pływały w niej sumiki, część takich idealnych na patelnię. Wyszliśmy i Michał dorwał się do kokosa. Za 20 pestek, czyli jakieś 5zł. Szału nie było, ale kiedyś kokosa piłem więc się spodziewałem. Ale kokos zaliczony. (Nina: generalnie kokosa udało się kupić za 3 podejściem. .Pierwsza próba była pod Coba – stwierdziliśmy, że jak wrócimy z oglądania ruinek to będzie fajnie napić się zimnego kokosa – jak wyszliśmy okazało się, że kokosy już się skończyły więc wypiliśmy sok z pomarańczy. Drugi raz na plaży – kosztował 40 i Michał tak długo się zastanawiał, że zaczęli zamykać bar i kokosy też się skończył. Tutaj też mieliśmy dylemat, bo może po wyjściu z cenoty już nie będzie?? Ale udało się, quest wykonany)

Wróciliśmy do Valladolid taksówką – pan nie był za szczęśliwy, ale skoro już zaczęliśmy się targować, to po co przepłacać? Szczególnie, że skoro w jedną stronę płaciliśmy 50, to w drugą nie będzie inaczej. Miasto Valladolid jest bardzo ładne. Jeszcze jakby było chłodniej, to byłoby fajniejsze. Spokojne, jak na Meksyk, malownicze.

Doszliśmy do mojego ulubionego miejsca. Katedry. Strasznie mi się klimat tego miejsca spodobał, niby nie jest strasznie stare, bo 16xx rok, ale naprawdę czuje się wiek i klimat miejsca.

Na podwórzu za kościołem leżały krzyże. Zapytałem kręcącego się po okolicach człowieka, czy są do tego co myślę – do pasji – i tak, na nich będą mężczyźni ukrzyżowani w Wielki Piątek, który będzie za tydzień. Mają ułatwienie, bo mają miejsce na nogi, ale i tak ciekawe…

W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze fabryczkę czekolady, gdzie próbowaliśmy czekolady w różnych postaciach jako półproduktu, a także już różnych smaków. I wypiliśmy zimą czekoladę z wodą, jak Majowie pili. Bardzo smaczne. Później przeszliśmy się na kolację do innej polecanej przez hostel knajpki – ale to Michał musi napisać – obiecał, że później (zapewne po powrocie) zrobi relację z całości jedzenia meksykańskiego.

11 lat później dalej nie doczekaliśmy się…

Adam, Wyjazdowo.com

Aqua fresca – to z przodu. Z pół litra za jakieś 4-5pln. Smaczne!

Moja zupa fasolowa z serem – taka nasza fasolka po bretońsku. Smaczne!

Moje tacos, które Michał wciągnął, bo myślał, że to jego. A jego tacos pan nie zapisał.

Wracając do hostelu, trafiliśmy jeszcze na wybory misek. Właściwie patrząc na wiek, to miseczek lub naparstków… Wcześniej tańce jakieś były, ale na finał trafiliśmy jakieś szarfy, dekoracje, wizyty w zakładach pracy…

Jeszcze tylko buzi w parku i spać…

Zostaw po sobie ślad