Przez małe okienka w samolocie widać miliardy małych światełek. Na ekranie LCD znaleźliśmy sobie widok z kamery samolotu, widać zbliżający się pas startowy. Znaczy dolecieliśmy. Jeszcze tylko chwila dzieli nas od tego magicznego miejsca. Wszystko jest jakieś takie zamglone. 1 w nocy, więc to nie może być mgła – to musi być ten osławiony smog. Samolot kołami dotyka pasa, rozlegają się oklaski. Wychodząc z samolotu oglądamy, jakie pobojowisko zostawili po sobie pasażerowie. Wchodzimy do rękawa i czujemy gorące wilgotne powietrze. Chyba nie jest tak źle, jak opisywali? Ale może to jeszcze nie to? Idziemy dalej. Pierwszy kontakt z biurokracją mieliśmy w samolocie. Jakaś ankieta do wypełnienia, numer paszportu, wizy, daty wystawienia, ważności, miejsce gdzie będziemy mieszkać… Idziemy z paszportem i tą kartką do urzędnika. Mamy natychmiast napisać, gdzie będziemy mieszkali w Indiach. I nie daje się wyjaśnić, że będziemy jeździli z miejsca na miejsce, że nie mamy zarezerwowanych hoteli. To nieważne, wpis musi być. Wpisujemy adres Vivek Hotel i urzędnik jest od razu szczęśliwszy. Możemy wreszcie iść po bagaże. Wyjeżdżają powoli, więc parami udajemy się zwiedzić Indyjskie WC. W sumie nawet czyste, ubikacje europejskie. Wszędzie w miarę czysto. Z relacji oczekiwaliśmy czegoś w rodzaju naszego warszawskiego dworca centralnego. Lipków bagaże wyjechały, więc czekamy na swoje. Podchodzi miły Hinduski urzędnik i pyta, czy nazywamy się jakoś tak, bo ma do tego kogoś wiadomość. Nie, nie nazywamy się tak. Bagaże przestają się pojawiać. Hindus podchodzi i mówi, że to już koniec bagaży, że to co wyjechało, to zostało zdjęte z pasa transmisyjnego i postawione na podłodze. Nie ma tam naszych bagaży… Ten sam urzędnik prowadzi nas do lady help-desku, wyjaśnia sprawę koledze. Tłumaczymy skąd przylecieliśmy, jakim samolotem, w jaki sposób. Dobrze, że Nina zatrzymała wszelkie świstki samolotowe, to ogromnie ułatwia sprawę. Przychodzi kolejny pracownik, tłumaczymy to samo ponownie. Ogólnie niby mówią po angielsku, ale jakoś w dziwny sposób… I znów kolejna osoba pyta o to samo. Nina nie wytrzymuje i mówi, naszemu uprzejmemu hindusowi, że jeszcze raz ktoś o to się zapyta, to wpadnie w szał i coś tej osobie zrobi. Nie kończy tego mówić, podchodzi kolejna osoba i zadaje to samo pytanie… Hindus serdecznie ubawiony mówi koledze, że teraz ta pani wpadnie na niego w szał i mu coś zrobi. Pan nagle znika. Wypełniamy tony papierów. Co było w bagażu, jak wyglądał. Plecak. Patrz mi na usta – plecak! Dostajemy zdjęcia różnych toreb podróżnych, pokazujemy na plecak. Plecak? Ale jak to? Ale może jednak torba na kółkach? Nie! PLECAK twoja mać! A jaki kolor. Niebiesko czarny i zielono czarny. A ile tego zielonego a ile czarnego? Że też mi do głowy nie przyszło zrobić zdjęcie wcześniej… byłoby łatwiej. A jakiej firmy ta torba? PLECAK! No to plecak. Aha. To teraz trzeba iść do bramki numer 1 z 4 papierkami po pieczątkę. Poszliśmy po pieczątkę. Bez słowa dostajemy pieczątki i wracamy. Sprawdzają dokładnie pieczątki, oddają nam 1 papierek i mówią, że pewnie jutro przyjdą bagaże. Ale będą dzwonić do hotelu.

Dooobrze… to teraz taksówkę do hotelu. Trzeba by prepaid taxi wykombinować. A! I kasę trzeba wymienić. Nie wychodząc jeszcze z lotniska, jest kantor Thomas Cook i banku Indii. Wybraliśmy bank, dostaliśmy kurs 45,9 za jednego dolara, wymieniliśmy 500$ i dostaliśmy 22950Rs. Uznaliśmy, że nie ma sensu wymieniać 1000$, bo to będzie ogrom lokalnej waluty, a ponadto dużo papierków.

Kawałek dalej są jakieś biura turystyczne itp. Szukamy wielkiego napisu prepaid taxi, ale nie widzimy. W końcu po prawej i lewej stronie głównej drogi w tych małych turystycznych biurach widzimy napis prepaid taxi. Hehe… spodziewaliśmy się czegoś innego. Ok., idziemy do lewego, podajemy adres i pytamy ile. 350Rs. W relacjach podobne ceny się przewijały, więc zadowoleni zgadzamy się. Podajemy panu 500Rs. Pan oddaje nam rozmienioną kasę i coś gulga po swojemu. Po chwili załapujemy, że komputer się zawiesił i mamy wyjść z lotniska i zaraz za drzwiami lotniska jest budka tej samej firmy i tam to załatwimy. Po chwili wahania wychodzimy z lotniska. Faktycznie jest parno, ale jakoś tak bez przesady. Oczekiwaliśmy, że nie wiem… walnie nas w głowę gorąco i smród, gdy tymczasem ciepło było, ale tego obiecanego smrodu jakoś nie było. Jakichś tabunów ludzi chcących wcisnąć nam taxi też nie było, może ze 4 osoby nas zaczepiły. Po prawej była faktycznie budka z takim samym napisem jak na lotnisku, więc przepchaliśmy się w tamtym kierunku. Po 15 minutach byliśmy szczęśliwymi posiadaczami drukowanego świstka, na którym było dużo znaczków, a najważniejszy to numer naszej taksówki. Na wprost wyjścia z lotniska, lekko na prawo znajduje się ich „postój” – taka bezładna kotłowanina dziwnych pojazdów to jest to. Zapytaliśmy jednego z przechadzających się taksówkarzy o numer taxówki, to znaleźli ją w 3 minuty. Nam zajęłoby to chyba dobę…

Zapakowaliśmy się do dziwnego pojazdu, coś jak skrzyżowanie motocykla z polonezem truckiem. Grzesiek z przodu, my z tyłu a na końcu bagaże. Ruszyliśmy. W sumie nie, nawet jeszcze nie ruszyliśmy, kiedy kierowca włączył klakson. Oparł się na nim, przejechał po wysokim krawężniku przepchał się o grubość lakieru między innymi pojazdami, i podjechał pod bramę lotniska. Pokazał naszą kartkę którą potem mu wyrwaliśmy i ruszyliśmy w nieznane. Strasznie zapylonymi ulicami przemykaliśmy w stronę centrum. Widać było budowę metra – nawet w nocy coś robili, ciężarówki jeździły, klaksony wyły. Ciężarówki jeździły bez świateł, kierunkowskazów, stopów. Nasz kierowca też jechał bez świateł, dość szybko pokonując szmat drogi. Nie były mu straszne nawet skrzyżowania z czerwonymi światłami. Wystarczyło zatrąbić, zwolnić lekko i przejechać bez strachu w sercu. Wjechaliśmy w ciemną uliczkę. Oho… pewnie zaraz się dowiemy, że nasz hotel się spalił. Coś zagadał. Angielski jego jest mocno średni. Aaa, nie wie gdzie nasz hotel. Kazaliśmy mu jechać na Main Bazaar, tam poszukamy. Jedziemy dalej, ciemna ulica, pełna prędkość. Nagle coś majaczy w mroku i chwile później uderzamy w leżący na ulicy sporej wielkości konar z gałęziami. Może z 7 metrów długi, wyższy od pojazdu. Odbijamy się od niego, albo on od nas, przelatujemy dalej. Zleciały się psy, ujadają i biegną za nami. Po jakimś kilometrze kierowca zatrzymuje się i wysiada. Odgina zderzak i wycieraczkę, łaskawie zapala światło i jedziemy dalej. My jakoś żyjemy, aczkolwiek Grzesiek lekko został podrapany, ale jest dzielny. Jesteśmy na Main Bazaar. No nie do końca tego się spodziewaliśmy. Uliczka zamglona, wszędzie na każdej płaskiej powierzchni śpiący ludzie, psy, krowy. Sterty śmieci i papierów. Gdzieniegdzie małe ogniska. Zabudowa też nie sprawia dobrego wrażenia. W Polsce bałbym się do takiej dzielnicy wejść za dnia, a tu będę mieszkał… Tak wygląda ta dzielnica za dnia – może to da Wam jakieś wyobrażenie

Wielki napis Vivek Hotel. To tu! Kierowca oczywiście przejechał. Wypakowujemy się i wchodzimy do środka. Tak, to to miejsce. Oddajemy kierowcy świstek prepaidowy i zaczynamy dyskusje hotelowe. Hej, macie wolne tanie pokoje? Mamy, po 600. Ejże! Na stronie macie za 400 najtańsze! Niemożliwe, na stronie najtańsze są za 600 twierdzi koleś. Wyciągam telefon z kopią strony i nagle przypomina się hindusowi, że jednak mają jakieś tańsze. Prowadzi nas do pokojów. Jeden za 350 drugi za 400. Nie wyglądają tak jak na zdjęciach ze strony. Z Niną, jako poszkodowani na bagażu, dostajemy lepszy, ten za 400, większy ładniejszy.

Lipki biorą pokój 401, za 350Rs. Rano Grzesiek pomstuje na niego jak tylko może. Nie wyspali się, a łazienka była średnich lotów. Grzyb, obłażący tynk gorąc w pokoju oraz hałasy nie pozwoliły im się wyspać.

Plusem Hotelu było jednak to, iż miał restaurację na dachu – rano było to wielce wygodne.

Oczywiście mieliśmy jeszcze wybór spać jak lokalesi, ale jakoś nie pociągało nas to. Dziwne…

Zostaw po sobie ślad