Do Chiang Mai docieramy z 15min opóźnieniem. Dworzec jest śliczny. Najbardziej podoba się Krzysiowi, który po wsadzeniu na drewnianego słonia zażądał, żeby zrobić mu zdjęcie. Podobają mu się również fontanny ikamyczki i jest obrażony na Adama, że ten tak szybko zamówił taksówkę. Decydujemy się ponownie na Graba i przejazd do Panda House Chiang Mai (https://goo.gl/Spzm09) kosztuje nas 100thb. Zameldowanie jest od 12więc postanawiamy zamówić kanapki, herbatę i kawę. Krzyś i jego auta realizują się na podłodze. Pokój jest gotowy ok. 10.30 i pierwsze od czego zaczynamy to prysznic. Oczywiście Krzyś jako pierwszy jest rozebrany. Pokójjest duży i wygodny, natomiast łazienka na pierwszy rzut oka wydaje się być w gorszym stanie. Po 2 „godzinkach dla słoninki” postanawiamy ruszyć się i coś zwiedzić.

Adam zaplanował ok. 5km trasę zahaczającą o największe atrakcje Chiang Mai. Intuicja ciuchutko mówi nam, że chyba to nie najlepszy pomysł, bo Krzyś wygląda na zmęczonego a le perspektywa siedzenia cały dzień wpokoju pcha nas do przodu. Zostawiamy ubrania do prania i udajemy się na spacer, który zaczyna się przyjemnie ponieważ wzdłuż naszej trasy są fontanny. W międzyczasie rozglądamy się za czymś do jedzenia.
Wat Chiang Man
Pierwszy punkt programu to świątynia
Wat Chiang Man
Adam: Jedna z najstarszych świątyń w okolicy. Wzniesiona około roku 1300. W środku są 2 niezwykle stare figurki Buddy – być może nawet sprzed 2000 lat.

Wejście bezpłatne. Całość zwiedzało się przyjemnie a największe wrażenie zrobiły na mnie żywopłotowe słoniki. W celu skrócenia sobie trasy wychodzimy bocznym wyjściem.
Adam: A to się Nina popisała z opisem.Ewidentnie zła była na potomka… lub na mnie. Tak więc, postaram się nadrobić trochę z tej opowieści. Szliśmy i zaczynaliśmy być głodni. Znaczy Nina i Krzysztof. Ewidentnie podpadałem żonie. Po drodze jak na złość nie byłonic do jedzenia. Ani sklepiku, ani straganów, nic. Kompletnie. No może ze 2 jadłodajnie były, ale takie dla Amerykanów więc nawet nie zaglądaliśmy. Doszliśmy do Wat Chiang Man i Krzysztof się ożywił. Sam wiedział, żetrzeba zdjąć buty, oglądał w środku wszystko, bardzo podobały mu się kolorowe kamienie jakimi budynki były udekorowane. Bardzo zadowolony rozglądał się wszędzie. Na zewnątrz, z tyłu znajduje się chedi – stupaumieszczona na grzbietach słoni. Wokoło żywopłoty miały kształt słoni – bardzo ładnie to wyglądało.

Po drodze kupujemy tackę z papają, której połowę zawartości pochłania Krzyś. Przemieszczanie się idzie nam coraz gorzej – jako motywator występują lody. Ponieważ lody w blue opakowaniu są miętowe udaje mi sięnamówić Krzysia na inny wybór, niestety kolejny również jest nie najszczęśliwszy. Podczas gdy chłopaki jedzą loda w opuszczonym sklepie ja cierpliwie czekam przy ulicznym straganie na swoja kolejkę, aby zamówićnaleśnika. Nie wysilając się na komunikację po angielsku wskazuję palcem ser i tuńczyka. Na migi ustalam też, że ma być nieostry. Naleśnik składany jest w wachlarz i pakowany do foliowej a następnie papierowej torebki.Pierwszy gryz i okazuje się, że sam naleśnik jest.. słodki. Kombinacja smakuje nieźle i kosztuje mnie 40thb.
Z Krzysiem w kryzysowym stanie docieramy do jakiejś restauracji. Pad thai, smażony ryż z kurczakiem i jajkiem oraz dla poprawienia humoru sok jabłkowy. Pierwszy łyk i Krzyś wypluwa wszystko – jabłko zostałozmiksowane ze skórką więc ma nieprawidłową konsystencję. Za to ryż zyskuje aprobatę ponieważ ma kukurydzę oraz groszek. Posiłek poprawia nam wszystkim humor. W drodze do kolejnych atrakcji zachodzimy do małegosklepiku, przed którego wejściem jest drewniany konik na biegunach. Krzyś oddaje się przejażdżce, Adam w międzyczasie wymienia pieniądze w najbliższym kantorze (kurs 35,00) a ja wizytuję sklepik. W środku jestmnóstwo kolorowych drobiazgów więc wiele nie trzeba, żeby Krzyś wyprosił sznurek z nanizanymi kolorowymi koralikami i pomponikami zakończone słonikiem w jedynym słuszny kolorze blue.
Adam: Taaak – jak już sięnajadła, połaziła po sklepach to od razu zaczęła sie rozpisywać.

Wat Phan Tao
Kolejny punkt programu to Wat Phan Tao, która podoba nam się wszystkim. Mi i Adamowi ze względu na swój urok, Krzysiowi ponieważ może podyńdać dzwonami oraz pobiegać po bambusowej kładce.

Wat Chedi Luang
Decydujemy się jeszcze na odwiedzenie
Wat Chedi Luang
, która jest tuż obok. Wejście płatne 40thb/osobę. Zostaję też poproszona o założenie długiej, wiązanej w pasie spódnicy ponieważ ta, którą mam jest za krótka.Wolnym krokiem zwiedzamy kompleks odwiedzając każdego Buddę i zdejmując buty przed każdą świątynią.

Niestety na sam koniec Krzyś nie chce założyć butów a potem wykopuje je przez wyjście. Chowam je do plecaka i z rozhisteryzowanym dzieckiem łapiemy tuk tuka. Jesteśmy na straconej pozycji, aby negocjować cenę więczgadzamy się na 100thb za 2-2,5km przejażdżkę.
Adam: Oczywiście Krzyś miał prawo mieć dość. Nie dość, że nie wyspał się, to jeszcze 5km w słońcu zrobiło swoje. No i pół dnia na nogach. Biedny grzybek. Wyrodni rodzice.Poprawimy sie przy kolejnym dziecku. Może.
Hotel
W hotelu czekają już na nas Lipki, którzy wrócili ze słoniowej wycieczki. Szybko ustalamy, że oni idą jeść a my pozbyć się dziecka. Jednak dochodzimy do wniosku, że nasz Tuptaczek aż taki zły nie jest, żeby się gopozbywać i fundujemy mu tylko prysznic i piżamka. Po 30 sekundach od przyłożenia głowy do poduszki Krzyś zasypia. Gdy Iwona i Grześ a wraz z nimi Monika i Bartek wracają z kolacji schodzimy na dół w dużo lepszychhumorach. Odpalamy połączenie video hang outa jako niańkę i siadamy na zewnątrz. Świętujemy Adama 40-te urodziny tajskim whisky o smaku perfumowanego rumu ze spritem lub colą. Ok. 22 Krzyś przebudza się więcAdam idzie go utulić a docelowo zostaje w pokoju. Później odpadają Monika i Bartek, ja siedzę z Iwoną i Grześkiem do 24.
Adam: W tym miejsci chciałbym serdecznie podziękować Lipkom za prezent i spędzony czas, a takżeza pokazanie, że prezent zmieszany ze spritem jest lepszy niż z colą :)

Zostaw po sobie ślad