Budzik w hotelu dzwonił cicho, lecz uparcie. Gdy otworzyłem oczy, promienie wschodzącego słońca powoli przemywały wnętrze naszego pokoju. To był początek dnia, który obiecywał nam kolejne pasjonujące rozdziały naszej wyprawy. Banda jeszcze spała.
Po szybkim prysznicu otworzyłem Google Maps w poszukiwaniu idealnego miejsca na śniadanie. Wskazało nam małą, rodzinna knajpkę w okolicy. Obok była inna kebabownia, więc ustaliłem, że głodni nie będziemy. Dalej po drodze też jakąś otwartą rano knajpkę dostrzegłem.
Zebraliśmy się niechętnie, spakowaliśmy i udaliśmy do auta. Jednak wszyscy byli chyba jeszcze niewyspani, gdyż poszukiwania knajpek w realnym świecie nie poszły za dobrze. Z innej strony chyba też nie byliśmy nadmiernie głodni. Pamiętałem, że na wyjeździe była otwarta restauracja, jednak tym razem nawigacja poprowadziła nas w inną stronę niż proponowała rano – tym razem bliżej Ankary – i cały plan diabli wzięli. Jechaliśmy obwodnicą Ankary. Droga była szeroka, dość pusta a okolica malownicza. W oddali mijaliśmy wysokie wieżowce mieszkalne stolicy. Zaskakiwały nas swoją ilością i wielkością, nowoczesnością. Cały czas rozglądałem się wypatrując mitycznych problemów na drodze. Przed przyjazdem do Turcji straszono nas, że ruch jest okropny, kierowcy jeżdżą jak chcą. Nie zaobserwowałem tego. Jechało się dużo przyjemniej niż po miastach europejskich. Ale uznałem, że trzeba być czujnym.
Śniadanie w drodze
Jechaliśmy sobie spokojnie po tureckich drogach, podziwiając piękno krajobrazu i marząc o pysznym jedzeniu. Nie było to łatwe zadanie, bo nasze żołądki były puste jak portfele po zakupach na lotnisku w Stambule. Zaczęliśmy więc rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie moglibyśmy się posilić i napić gorącej herbaty. Nie chcieliśmy jednak tracić czasu na zbaczanie z trasy i szukanie jakiejś dziurawej knajpy w zapomnianym przez Boga miasteczku. Woleliśmy coś szybkiego i sprawdzonego, co nie zrujnuje nam żołądków ani budżetu.
Na szczęście nasze modlitwy zostały wysłuchane i po kilkunastu kilometrach natknęliśmy się na MOP’a, czyli miejsce obsługi podróżnych. Był to duży budynek z kilkoma restauracjami, sklepami i toaletami. Wybraliśmy największą restaurację, która oferowała standardowe śniadanie tureckie za przystępną cenę. Zamówiliśmy po jednym zestawie dla każdego i oczywiście herbatę – bez niej nie ma śniadania w Turcji.
Śniadanie okazało się być bardzo obfite i smaczne. Na stole pojawiło się chrupiące pieczywo z lokalnymi serami, oliwkami i różnymi pastami – hummusem, ajvarem, tahini i innymi. Były też jajka gotowane, pomidory, ogórki oraz słodkie dodatki – miód i dżem. Krzyś zachwycił się oliwkami z serem, które były tak soczyste i aromatyczne, że aż mu łzy stanęły w oczach (możliwe, że to z powodu tego, iż były baaardzo słone). Tomek natomiast nie mógł się najeść sera z miodem oraz kanapeczek z czekoladą – twierdził, że to najlepsze połączenie na świecie. Wszyscy zajadaliśmy się wszystkim, co było na stole – trzeba było spróbować każdego elementu.
Za 4 osoby zapłaciliśmy 275 lir, co w przeliczeniu na nasze dało 59,22 PLN. Biorąc pod uwagę jakość i ilość jedzenia to było prawie darmo. Byliśmy bardzo zadowoleni i najedzeni, gotowi na dalszą podróż.
Ruszyliśmy dalej. Droga była prawie pusta, bardzo szeroka i wygodna. Zatankowaliśmy auto za 590 lir (ze 30 litrów weszło) i jechaliśmy dalej. Naszym najbliższym celem było jezioro Obruk. Leży ono na tyle blisko drogi z Ankary do Kapadocji, że postanowiliśmy zrobić tam postój na rozprostowanie nóg. No i w internecie widzieliśmy, że wygląda całkiem ciekawie.
Jezioro Obruk
Jezioro Obruk to tajemnicze zjawisko przyrody, które powstało, gdy ziemia postanowiła zrobić sobie dziurę. Dziura ma kształt koła o średnicy kilometra i głębokości 50 metrów. Jego woda jest tak przejrzysta i błękitna, że można by się w niej zakochać. Do tego dochodzi malownicza sceneria: drzewa oliwne i migdałowe, które dają cień i orzechy, oraz urocza wioska z meczetem i kilkoma chatkami. To miejsce jest idealne na odpoczynek od zgiełku i hałasu cywilizacji.
Droga była trochę wyboista, ale nasz samochód dał radę. Zatrzymaliśmy się przy meczecie i zachwyciliśmy się panoramą: w dole, otoczone skałami, leżało jeziorko jak z bajki. Zastanawialiśmy się, czy można do niego zjechać, ale stwierdziliśmy, że lepiej nie ryzykować.
Zaparkowaliśmy nasz wypasiony samochód na parkingu nad jeziorem i ruszyliśmy na rekonesans. Nie było tu tłumów, tylko kilku tubylców. Podziwialiśmy cudowny widok jeziora i jego okolicy, robiliśmy sobie selfie i nagrywaliśmy filmy dronem. Znaleźliśmy też drogę w dół, która prowadziła do jeziora. Postanowiliśmy się tam wybrać. Michał zdecydował się zostać na górze, a reszta poszła na dół. Nad brzegiem jeziora poza tubylcami spotkaliśmy żaby, które skakały i rechotały. Słyszeliśmy też świerszcze, które grały nam koncert. Było bardzo przyjemnie. Zauważyliśmy jaskinię i postanowiliśmy ją zbadać. Towarzyszył mi Tomek, a Krzyś z Niną poszli obejrzeć jezioro z innej strony.
Wejście do jaskini wyglądało na łatwe, ale okazało się być pułapką. Tomasz kilka razy się poślizgnął i prawie spadł. Na szczęście udało nam się wejść bez większych problemów. W jaskini czekała nas niespodzianka: była tam mała izba, w której w niepogodę chronili się pasterze owiec. Było tam nawet miejsce na ognisko i jak zwykle góra śmieci.
Po chwili do nas dołączył Krzyś, który opowiedział nam o swojej przygodzie. Okazało się, że on i Nina spotkali żółwie. I to nie byle jakie żółwie – były to żółwie miłosne, które uprawiały seks na środku drogi. Krzyś nagrał to na telefon i pokazał nam filmik. Było to bardzo zabawne – była to naprawdę „wolna miłość”
Po zdobyciu jaskini, która był naszym celem, nie mogliśmy się długo cieszyć naszym sukcesem. Czekało nas bowiem kolejne wyzwanie – zejście z góry. Nie było to proste, ponieważ ścieżka była bardzo stroma i pełna kamieni. Nie mieliśmy czasu podziwiać pięknych widoków, bo musieliśmy skupić się na utrzymaniu równowagi. Niektóre odcinki były tak strome, że nie mogliśmy iść normalnie, tylko biegliśmy lub zjeżdżaliśmy na tyłkach. Było to dość zabawne, ale też niebezpieczne. Na szczęście nie mieliśmy żadnych wypadków i udało nam się dotrzeć do Niny, która czekała na nas na dole z uśmiechem i gratulacjami. Potem wróciliśmy do naszego samochodu i pojechaliśmy dalej. Naszym następnym celem była Kapadocja – region w Turcji słynący z niezwykłych formacji skalnych i jaskiń. Tam mieliśmy zarezerwowany nocleg w uroczym hotelu o wdzięcznej nazwie KEMAL STONE HOUSE HOTEL. Pokoje były przytulne i klimatyczne, a personel bardzo miły i pomocny. Byliśmy bardzo ciekawi, co nas czeka w Kapadocji i poprosiliśmy obsługę o zapoznanie się z naszym planem podróży i ewentualne wprowadzenie poprawek. Do tego od razu przypomnieliśmy, że chcieliśmy kupić lot balonem o świcie. Niestety, wiedzieliśmy już od kilku dni, że będzie to prawie niemożliwe – pogoda była słaba. Deszczowa i zimna. Ale nie traciliśmy nadziei. Gospodarz obiecał nam dać znać jak tylko warunki pozwolą na lot, oraz zaproponował niewielkie zmiany naszej marszruty po Kapadocji – dał też namiar na „polecaną prze niego” knajpę. Jak zwykle w Azji popełniliśmy błąd i pierwszy raz daliśmy się naciąć 😊
Dzięki za relację do Turcji. Pozdrawiam. Andrzej A.