Śniadanie na ulicach Bangkoku
Pobudka o 11. Niby wyspani a jednak nie do końca. Kto pierwszy był pod porannym prysznicem? Oczywiście, że Krzyś. Po prostu obudził się, oznajmił, że nie jest jużciemno a po kolejnych 20min był gotowy pod prysznic. Po spakowaniu się udajemy się na śniadanie. Bo wiadomo jak Polak głodny to zły. Na śniadanie pancake zbananem, jajecznica i tosty (tak wiem bardzo po europejsku ale kto wie, co będzie jadł 3 latek?) i zupa dla Adama. Miała być clear więc nikt nie przypuszczał, że będąw niej: grzyby, makaron, mięsko, zielone warzywa.. Wg Adama więcej w tej zupie było zawartości niż zupy.

Adam: Tu wychodzą różnice kulturowe i nieprzygotowanie. Miałem ochotę na zupę, odpowiednik rosołu. Coś jak Krzyś dostał do kurczaka z ryżem, dzień wcześniej.Taki bulion. Założyłem, nie wiem dlaczego, że clear noodle oznacza że a) noodle – znaczy makaron b) clear – czyste (albo jasne, khe khe, ale kto by się takimirzeczami przejmował). Wyszło mi, że skoro jest w kategorii zupy, to będzie to czysta zupa, w domyśle rosołek. Trochę zdziwiło mnie to, co dostałem, ale było bardzosmaczne. Oczywiście zjadłem pałeczkami a resztę wysiorbałem.
Krzyś dziubie placka, zjada całego banana i trochę jajecznicy. Ja zjadam resztki, bo już moja teściowa i babcia odkryły, że kto zjada ostatki ten piękny i gładki.
Adam:Raczej chodziło o to, że jest
TŁUSTY
i gładki… ale kto by teściową dokładnie słuchał…
Bangkok zwiedzanie
Następnie odwiedzając wszystkie stragany dotarliśmy do tuk tuków. Chcieliśmy dotrzeć do Wat Mahathat Yuwarat, ale początkowo oferowane ceny tj. 100thb trochęnas zniechęciły. Wg google maps odległość wynosiła trochę ponad 1km m więc cena wydawała się wygórowana.
Adam: Kierowcy okupowali róg ulicy i wołaliprzechodniów. Oczywistym było, że kurs 1km jest dla nich nieopłacalny. Nazwijcie mnie małostkowym dusigroszem, ale kurcze, w kraju, w którym za taką kasę zje siędobry obiad… to przesada. A 1 km można iść z buta. Oczywiście na początku dnia człowiek jest jeszcze pełen sił i energii i jakby trzeba było iść z gnomem kilka razypo kilometrze, to zapewne bym zmienił zdanie, ale było rano a ja czułem (jeszcze) że mogę wszystko.
Jednak, gdy jeden z kierowców wyciągnął mapę i powiedział, żechce 100thb za transport w trzy miejsca doszliśmy do wniosku, że taka cena nas satysfakcjonuje.
Tuk tuk driver uczciwie uprzedził nas, że przejażdżka obejmuje również wizytę w tajskiej fabryce i że on dostanie za to kupony na paliwo. Proceder był nam znany imimo lekkich oporów Adama dobiliśmy targu. Wówczas nastąpił najtrudniejszy moment wycieczki tj. zapakowanie Krzysia do pojazdu. Młody autorytatywnie stwierdził,że „nie on tam” i koniec. Jednak co byliby z nas za najlepsi z rodziców, gdybyśmy nie znali magicznych sposobów na przekonanie naszego dziecka. Okazało się, że tuktuk jest w jedynym słusznym kolorze czyli BLUE i załadunek poszedł bez problemów. Następnie okazało się, że nasz trud poszedł na marne ponieważ tuk tuk, doktórego wsiedliśmy był zastawiony i musieliśmy przesiąść się do innego. Jednak już pierwsze lody zostały przełamane, kolejny tuk tuk miał również coś w niebieskimkolorze i przesiadka poszła sprawnie. Sam pojazd nie był za duży ale nasze dwa duże tyłki i jeden mały Krzysia zmieściły się bez problemów.
Adam:Problem był taki,że Krzyś chciał wsiadać od razu, ale czas stracony, wedle niego na targowanie i negocjacje spowodował, że znudziło mu się i postanowił iść dalej pieszo. W końcu ileczasu można stać i przyglądać się tuk tukowi, jak jest tyle fajnych rzeczy do zobaczenia. Na szczęście okazało się, że jazda tuk tukiem, wiatr we włosach to to, coKrzysie lubią najbardziej.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Wat Intharawihan, pierwotnie nazwana Wat Rai Phrik, gdzie Phrik znaczy warzywo. Świątynia najbardziej spodobała się Krzysiowi, któryodkrył jak fajnie jest biegać na bosaka. Sama świątynia jak świątynia – nie chcę wyjść na zblazowaną, ale widziałam ładniejsze rzeczy. Niemniej wypada jednak cośzwiedzić a nie tylko spędzać czas w hotelu. Załadunek do kolejnej przejażdżki poszedł bez problemu, Krzysiowi wręcz zaczęła podobać się jazda, mimo iż trochę wiałomu w oczy.
Adam: Pozwolę sobie nie zgodzić się z moją szanowną żoną. Oczywiście, widzieliśmy ładniejsze rzeczy, ale to nie było złe. Było ładne, ciekawe a przedewszystkim nie było tłumu ludzi. Można by rzec, że zwiedzaliśmy świątynie w dość kameralnym gronie – jak na Azję oczywiście. Znaczy mniej niż milion osób na kilometrkwadratowy.

Adam: Kompleks świątyni składa się z dwóch części – świątyni oraz kompleksu ze stojącym buddą (32 metry wysokości). Najpierw zwiedziliśmy część z Buddą. Czysto,spokojnie. Druga część to typowa świątynia. Z Krzysiem zdejmujemy buty i ładujemy się do środka. Obawiałem się, że będzie w środku biegał i krzyczał – ale przedwejściem wystarczyło powiedzieć, że to świątynia i trzeba być cicho i spokojnie – i podziałało. Może jeszcze pamiętał zwiedzanie Włoch? Grzecznie podchodził, przysiadał i przyglądał się obrazkom, figurom i … ludziom. Ma u mnie plusa.

Świątynia Wat Benchamabophit

Kolejny przystanek to Wat Benchamabophit (Marble temple). Za wejście zapłaciliśmy po 20thb od osoby, Krzyś za darmo. Rozległa przestrzeń, ładnie przystrzyżonetrawniki – to miejsce spodobało nam się wszystkim. Postanawiamy rozdzielić się – Adam pospaceruje z Krzysiem a ja zwiedzę wnętrze a potem zamienimy się. Jednakzanim docieram do wejścia zaczepiają mnie trzy dziewczyny, które ćwiczą angielski. Urzeczona sławą, która mnie czeka zgadzam się na przeprowadzenie wywiadu.Zanim skończymy chłopaki docierają do mnie i całą trójką wchodzimy do środka. Zastanawiamy się co zrobić z biletami ponieważ przy wejściu nie ma nikogo. W trakcieKrzyś zauważa, że tu trzeba zdjąć buty i zanim skończyliśmy rozważania był w połowie zdejmowania. Bilety zostawiamy na stoliku. Przed wejściem do świątyni Adamwytłumaczył Krzysiowi, że tutaj należy być cicho i trzeba przyznać, że nie musieliśmy ani razu zwracać uwagi dziecku.
Adam: W poprzedniej świątyni to Ninaopiekowała się Krzysiem, ja robiłem zdjęcia. Chciałem, aby teraz ona mogła spokojnie pooglądać – dlatego zaproponowałem, że niech idzie oglądać, a ja zajmęKrzysia. To nie. Wybrała sławę i jak tylko ktoś ją zagadał, to od razu zaczęła gadać, gadać gadać. A jak już z Krzysiem znudziło nam się oglądanie świątyni odzewnątrz, to okazało się, że Nina jeszcze nawet nie weszła do środka. Moim zdaniem, to przez to gadanie, nawet nie oglądała jej zbyt dobrze z zewnątrz… Świątyniaładna, ale z zewnątrz ładniejsza. I jak zwykle – skąpana w złocie i złotych odcieniach farby. Wpadające promienie słońca jeszcze potęgują wrażenie, że ZŁOTO,ZŁOTO, ZŁOTO!!!AAAArgh!
Adam: Zaraz po wyjściu, okazało sie, że jednak pan bileter jest. Patrzył na nas krzywo, ale nie zaczepił nas – a byliśmy przygotowani na pokazanie, gdzie nasze biletywetknęliśmy. Nina z Krzysiem znaleźli jeszcze księgę pamiątkową i we dwoje postanowili się wpisać. Znaczy Nina się wpisała, a Krzyś narysował KOŁO.

Po wyjściu ze świątyni postanowiliśmy jeszcze zwiedzić plac, oczywiście na bosaka. Adam złorzeczył jakiejś wycieczce, która co rusz pchała mu się w kadr, Krzyśbiegał po placu a ja usiłowałam zrobić moje #jednozdjęciedziennie. Wyjście z kompleksu napotkało na problemy bo przecież tak fajnie się biega. Jednak naszeperfekcyjne rodzicielstwo bez problemu dało radę przekonać potomka, że kolejna przejażdżka tuk tukiem to super pomysł.
Adam:
Pro tip dla rodziców małych dzieci.

Okrzyk „kto pierwszy do … (wstaw miejsce docelowe) i tupanie w miejscu powoduje zdecydowane zagęszczenie ruchów w porządaną stronę. Ewentualnie powodujezatrzymanie się w miejscu i obrazę, że rodzic jest bliżej danego miejsca i pewnie wygra. Ale kto nie ryzykuje…

Przerwa na reklamę czyli fabryka biżuterii ze sklepem oraz koszulena wymiar
Następnym punktem podróży ma być tajska fabryka. W trakcie jazdy trafia nam się niespodziewany postój – z naprzeciwka błyskając czerwono-niebieskimi światłamijedzie konwój. Widok migających wozów policyjnych wynagradza Krzysiowi zatrzymanie. Jadąc stwierdzam, że przyjemnie byłoby, żeby fabryka, do której jedziemy byłajubilerem, bo przynajmniej zwiedzanie byłoby przyjemne. Okazuje się, że mamy farta i faktycznie trafiamy do szumnie nazwanego „gem factory”. W środku są rybki,klima i całe mnóstwo biżuterii.
Adam: Tak po prawdzie to trochę się dziwnie czuliśmy, bo dość daleko jechaliśmy od głównego szlaku i już nawet zaczynały nam błyskaćw głowie ostrzegawcze światełka.

Chłopaki skupili się na rybkach, ja na biżuterii ale mimo intensywnej opieki i zachęcania nic nie kupujemy. Na szczęście pani nie była mocno nachalna więc wizytęmożna zaliczyć do przyjemnych.
Adam: Niestety ja reaguję alergicznie na przydzielenie anioła stróża, który dyszy mi na plecach. Z tego powodu udaliśmy się zKrzychem dokładnie w druga stronę niż Nina – i pani zachwalająca towary miała utrudnione zadanie. A jeszcze Krzysztof uznał, ze musi dokładnie zwiedzić całybudynek, a najlepiej zwiedza się w biegu, to już tym bardziej było ciekawie.
Niestety okazuje się, że musimy jeszcze zajechać do sklepu z garniturami. Podchodzimy dotego na luzie. Tutaj wykazuje się Adam, który naprawdę wytworzył wrażenie, że zamierza coś kupić. Ja na wieść, że jedna koszula kosztuje 2000thb gram rolę złejżony, która nie pozwala mężowi kupić porządnego ciucha i udając dyskusję wychodzimy ze sklepu.
Adam: Pan sprzedający jakoś za mocno nie nalegał. Zapewne wmyślach liczył, że nie opłaca się na mnie marnować materiału, który wystarczy na trzy koszule dla normalnych wymiarowo. Może bym się na jakąś zdecydował, ale nie pasowały mi kolory a dodatkowo – no nieeee, nie za taką cenę :)
Krzyś w trakcie całego pobytu w sklepie ćwiczy kolory po angielsku. W trakcie jazdy do ostatniegopunktu programu kierowca proponuje nam na kolejny dzień wycieczkę poza Bangkok do pływającego targu (floating market) ale nie możemy się zdecydować. Podpałacem postanawiamy dopytać się o tą wycieczkę. Oferta wyglądała następująco: godzina jazdy do marketu, 2 godziny łódką na miejsce i godzina jazdy z powrotem.Za naszą trójkę 600thb po chwili 500thb. Wyjazd o 8. Jednak nie dobijamy targu ponieważ okazuje się, że stoimy w miejscu, gdzie nie można się zatrzymywać i policjawygania naszego kierowcę.

Uroczystości żałobne czyli jak nie zwiedziliśmy Wat MahathatYuwarat
Nie wiedząc w którą udać się stronę poszliśmy chińskim zwyczajem za tłumem. Tłum kierował się na plac.

Wejście na plac odbywa się przez bramki, gdzie należy pokazać dowód tożsamości – w naszym wypadku paszport i dać przeszukać plecak. Krzyś dostał do ręki swójpaszport i usiłował pokazać go każdemu facetowi w mundurze. Niestety zawiódł się srodze ponieważ strażnicy tylko uśmiechali się do niego i bardziej interesowałich plecak jego taty. Adam musiał mieć wyjątkowo apatyczny wyraz twarzy ponieważ kazali mu również wyjąć wszystko z kieszeni. Po przejściu przez bramki tłumrozproszył się i nie wiedzieliśmy, w którą stronę powinniśmy iść. W związku z tym dowodzenie przejął Krzyś – udaliśmy się w prawo. Jednak po jakichś 300m okazałosię, że nasz dzielny tuptaczek ma już chyba na dzisiaj dość i postanawiamy wrócić do hotelu.
Adam: Trochę nie tak. Owszem młody miał już powoli dość, ale z innejstrony usilnie staraliśmy się znaleźć świątynię. Google maps mówiło jedno, mapa drugie a patrząc w tych kierunkach – nie było tam nic. Dlatego też ustaliliśmy, żechyba powoli zaczynamy się zbierać do hotelu.
Po drodze trafiamy na punkt rozdawnictwa napojów gazowanych – w nagrodę za dzielną postawę Krzyś otrzymujekubeczek czegoś bliżej nieokreślonego w kolorze czerwonym, co wyjątkowo mu smakuje, bo nie chce się podzielić. Przy kolejnym punkcie wybiera sobie markizy osmaku kawowym – wiem, bo załapuję się na małego gryza. Wielkim wydarzeniem okazuje się korzystanie z toalety oraz mycie rąk i buzi. Obok stoją panie i panowie„częstujący” chusteczkami higienicznymi do wytarcia rąk po skorzystaniu z umywalki. Krzyś załapuje się na kolejną darmową rzecz, tym razem małą butelkę zimnejwody. Wyjście okazuje się być chwilowo zamknięte – porozpinane linki blokujące wyjście i gwiżdżący strażnicy – wychodzi jakaś duża, zorganizowana grupa. W sumienie załapujemy o co chodzi.
Adam: Były to centralne uroczystości żałobne, odbywające się nieopodal pałacu królewskiego. Wielki plac, 600 na 200 metrów ogrodzony iprzygotowany do codziennych uroczystości żałobnych. Jedna część przeznaczona na modły, jedna na jedzenie, jedna na odpoczynek. Naprawdę dobrzezorganizowane. Tam, gdzie dostaliśmy napoje i ciasteczka była własnie część wypoczynkowa. Obok część z sanitariatami – kilka stałych, ale też kilka przewoźnychtoalet – takich na 20 osób.
To jest dobre przygotowanie. Idąc w stronę hotelu usiłujemy złapać jakiegoś tuk tuka ale niestety wszyscy zatrzymani jadą w przeciwnąstronę a jeśli decydują się na zabranie nas to chcą 100thb podczas gdy do hotelu jest mniej niż 1km. Decydujemy, że najpierw dojdziemy do poprzecznej ulicy, która jużprowadzi do naszego hotelu. Po dotarciu do rogu siadamy sobie na krawężniku i podczas gdy ja z Krzysiem delektujemy się z lekka pogniecionymi m&m’sami Adamustailł, że po pierwsze to w stronę naszego hotelu jedzie autobus nr 51 i po drugie, że szybciej będzie na piechotę, bo to 700m niż czekać na ten autobus. Naszezapasy wzbogaciła kanapka z masłem, którą poczęstował Krzysia starszy pan. Nasz dziedzic powoli przyzwyczaja się, do tego, że ciągle ktoś mu coś daje i ma corazmniejsze opory w braniu. Jedyny plus tego to, że od razu wszystko oddaje rodzicom. Odpoczynek na krawężniku i m&m’sy zregenerowały Krzysztofa i drogę do hotelupokonał sam z niewielką pomocą tatowego barana.
Adam: Nina wymyśliła, żeby może jechać tramwajem albo autobusem. Ale kombinować dla jednego kilometra niebyło sensu. Dlatego też gnom na plecy i w drogę do hotelu!

Nareszcie wieczór

 

Tuż przed hotelem zatrzymaliśmy w knajpce, bo zachęcił nas widok smakowicie wyglądających zupek. Menu było częściowo po angielsku i trochę na migi zamówiliśmy jedną małą, wietnamską zupę i jedną dużą wietnamskązupę z jajkiem, a po chwili jeszcze grass jelly, co okazało się być czarną galaretką o dziwnym posmaku posypaną kruszonym lodem. Kolejne migi i otrzymaliśmy dodatkową miskę z łyżką dla Krzysia. Niestety zupa niewzbudziła u młodego entuzjazmu i zjadł jej tylko trochę. My za to wciągnęliśmy całość dopychając się galaretką.

Ostatni odcinek drogi sponsorowała myśl o prysznicu. Oczywiście dodawać nie trzeba, że pierwszym rozebranym był Krzyś.
Kolacja
Po kąpieli postanowiliśmy wyjść jeszcze na miasto i załatwić trzy rzeczy: kolację dla potomka, wymienić kasę oraz kupić wodę. Po wyjściu na dwór okazało się, żekropi.. Dobra z cukru nie jesteśmy, idziemy.

Pieniądze wymieniliśmy w upatrzonym wcześniej kantorze (35,38). Niestety w poprzednim był troszeczkę lepszy kurs, ale nie chciało nam się chodzić tam i z powrotem z głodnym dzieckiem. Krzysia postanowiliśmynakarmić tam, gdzie wczoraj i nie zniechęcił nas do tego słoik pełen ryżu i fruwających robaków. Tym bardziej, że Adam doszedł do wniosku, że wczoraj nie sfotografował tego należycie. Przy naszym straganie wszystkiemiejsca pod daszkiem były zajęte a deszcz mimo, że wcześniej przestał padać teraz jak na złość jest mocniejszy. Krzyś odmawia siedzenia przy stoliku z Tajką więc zostaje nam jedzenie przy mokrym stole na mokrychkrzesłach. Nie przeszkadza mu jednak w tym, żeby zjeść praktycznie całe danie i wypić rosołek z miseczki. W drodze powrotnej zatrzymujemy się i kupujemy banany, który wcześniej pływały w jakimś syropie. Całośćwyglądał bardziej interesująco niż smakuje a my mamy kolejne tajskie smaki na koncie. Kolejny przystanek to stragan z owocami – Krzyś wybiera mango. Gryzie tylko kawałek i reszta do podziału między rodziców – takiukład nam odpowiada. W tym miejscu należy dodać, że ulica, która chodziliśmy to nie słynna Khao San Road lecz Rambuttri Alley. Pełno wzdłuż niej między innymi knajpek z muzyką na żywo. Krzysiowi podoba się tam natyle, że praktycznie przy każdej spędzamy dłuższą chwilę. Wreszcie przy jednej z ostatnich, gdzie łomot był chyba najgłośniejszy Krzysztof zdecydowanym ruchem pokazuje stolik a po chwili sam przy nim siada. Z wielkąpowagą ogląda menu, która rozbawiona kelnerka kładzie przed nim a nam każe nam usiąść naprzeciwko siebie.

Na szczęście wiemy, kto w tej rodzinie rządzi i po 10min udajemy się w stronę hotelu. Przedostatni przystanek to nasza knajpka i thai tea, które zasmakowało Adamowi. Najbliższy 7/11 jest bardzo zatłoczony więc Adamzostaje na zewnątrz. Zakupy w postaci wody i banana nie budzą w nim radości ponieważ miał ochotę na kolejne eksperymentalne picie.
Adam: Jak żyć, jak żyć ja się pytam?

W hotelu ostatni tego dnia prysznic i decyzja, że wycieczka na pływający targ będzie za bardzo męcząca tym bardziej, że transport powinien zająć 2 godziny w jedną stronę a nie jak obiecywał kierowca jedną. Krzyś zasypia amy pakujemy jeden z plecaków i również kładziemy się spać.

Zostaw po sobie ślad