Iwona w dniu wczorajszym zapomniała wydać polecenia wczesnego wstania. To zaskakujące, zważywszy na jej wrodzone ADHD (ale bardziej popołudniowe niż poranne, więc może dlatego). W związku z tym, wstaliśmy o godzinie dowolnej – uśredniając całą naszą grupę, wstaliśmy przed 10. Śniadanie – już przyzwyczailiśmy się do tego, że na śniadanie jest tost/2 tosty + jajecznica/omlet i talerzyk świeżych owoców. Plan na dziś – zorganizować wyprawę na Komodo, zobaczyć małpy, zrobić jakiś spacer 8km, załatwić powrót samolotem z Bali do Jakarty, zobaczyć jakieś tańce, napić się rumu i iść spać. W związku z brakiem porannego wstawania, wycieczka była rozmemłana i z hostelu ruszyła dopiero po 12. Nie ma to jak zwiedzać w pełnym słońcu. Sadystyczną radość po cichu czerpaliśmy z cierpienia Lipka. Spalił się poprzedniego dnia i każdy dotyk słońca powodował u niego ekstremalną reakcję alergiczną, zaczynającą się od sykania. Ale skoro boi się żonie postawić i zwiedza w pełnym słońcu… to niech cierpi. My musimy to on też niech cierpi.

Spaliłem się dwa dni wcześniej na nurkowaniu, co wiele nie zmienia bo jak ja się spalę to cierpię co najmniej sześć dni. Jak ja nie lubię ciepłych krajów ;)

Lipek

Droga do biura sprzedającego rejsy na Komodo była długa i zabawna. Szliśmy najpierw my, a następnie, jak nasz cień, jak ninja, jak snajper, pomykał Lipek. Długimi komandoskimi skokami, od cienia do cienia. Dłuższe kawałki słońca dało się rozróżnić bo długotrwałym syku i złorzeczeniach. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie jest aby wampirem, bo tak się wystrzega światła. Coś jest na rzeczy, bo jak potarłem go srebrną obrączką to syczał. Co prawda w tym momencie był akurat na słońcu, ale to nie jest jakiś wiążący argument. Po dotarciu do biura, rozpytaniu o wycieczkę i otrzymaniu 5% zniżki stwierdziliśmy, że nie satysfakcjonuje nas to. Zawsze zniżki mamy 30-50% więc coś nie tak. Jednak nie było managera, który miał pojawić się za jakieś 2-3 godziny, więc nie było z kim dyskutować. 

Dlatego też udaliśmy się do kolejnego punktu wycieczki, lasu z małpami. Znaczy to jakaś świątynia jest, ale małpy są, więc małpi las. Ulica nazywa się Monkey Street, więc las też jest monkey. W sumie ulica ta fajną jest. Przy prawie każdym sklepie stoi posąg jednej czy kilku małp, każdy inny – fajnie to wygląda. Po opłaceniu wejścia do lasu i zapoznaniu się z regulaminem (jeśli wskoczy na ciebie małpa, rzuć jedzenie na ziemię, nie panikuj i staraj się spokojnie odejść) udaliśmy się alejką do środka. Już od początku lasku widać było tabuny małp. Lipek usiłował się wmieszać w tłum, ale wyróżniał się plecakiem. Zdołaliśmy zrobić kilka zdjęć, kiedy coś szarpnęło mnie za plecak i usłyszałem stłumiony okrzyk przerażenia z ust żony mojej, Niny, siostry Michała. Udało mi się obrócić głowę o 180 stopni i zobaczyłem siedzącą na moim plecaku małpę. No co za parówa! Małpa, skoro została zdemaskowana, zaprzestała udawania, że jest motylkiem i zaczęła wdrapywać się po plecaku. Po chwili siedziała mi na ramieniu jak papuga. Fajne toto, lekkie, mogę wymienić za kota. Fajne delikatne łapki ma. Ale złodziejskie. Usiłowała otworzyć plecak – ale nic z tego, nie ma tak dobrze – nawet ja mam z tym problemy. Usiadłem i drugi małpiszon wdrapał mi się na kolana i z niewinną miną rozpoczął procedurę odpinania mi rzepa w kieszeni i zaglądania tam. Też jej nie szło za dobrze. Reszta wycieczki w międzyczasie przestała popiskiwać i poszła w moje ślady – znaczy Michał poszedł i usiadł. Po chwili na nim pojawiła się jego małpa i zaczęła po nim łazić. Zazdrosny Lipek postanowił pobawić się moją małpą i przyklęknął przede mną i zaczął macać moją małpę po dłoniach. Tej się spodobało na tyle, że zostawiła mój oporny plecak i przeskoczyła na Lipka plecy a następnie na Lipka głowę. Mimo chwytnych paluchów, trochę się zsuwała, bo nie było się czego trzymać. Michałem natomiast zainteresował się stary samiec, który uznał Michała za całkiem niezłą przekąskę. Najpierw usiłował ugryźć go w kark, czy tam fałdę na karku, a następnie w rękę. Uznaliśmy, że co za dużo to niezdrowo i jeśli nam zje Michała, to kto nam będzie bagaże nosić? Małpa? Nie wiemy, czy nie je więcej niż Michał…

Fajne te małpki. Fakt, że nie są to jakieś duże małpy, tylko zwierzęta wielkości kota. Niesamowicie delikatne (jak chodzą po człowieku, to mimo spalonych pleców nie czułem dyskomfortu), mają miłe w dotyku łapki no i są sprytne. Zaglądają wszędzie i chwytają wszystko, dostrzegają szczegóły. Innymi słowy, nie jest to kot (a z kotem mam najlepsze porównanie) i naprawdę trzeba uważać. A jak już zaczyna być agresywnie, to trzeba się zaraz wycofać, nie wiadomo co takiej przyjdzie do głowy. Wagowo przegra, ale ma zęby i nie wiadomo co jeszcze…

Lipek

Podreptaliśmy ścieżką wśród całego plemienia małp, musieliśmy uważać, żeby im po ogonach nie deptać. Dotarliśmy do świątynki, później do centralnego punktu, gdzie była fontanna. Fontannę małpy używały do skoków na dyńkę do wody oraz do moczenia się. Zostawiliśmy tu Michała i zeszliśmy schodkami w dół, w stronę strumienia. Klimat jak z Indiana Jones – ogromne drzewa, liany, zielone światło przefiltrowane przez liście, na dole strumień. Do tego kamienny mostek, omszałe głazy – nim się spostrzegliśmy, minęły 2 godziny i trzeba było wracać do biura.

W biurze okazało się, że nie ma mowy o większym rabacie. 5% to ostatnie słowo. Nie byliśmy do końca przekonani, ale by wytargować ostatnie 100 000 irs nasz menager dzwonił do biura głównego. Oczywiście, to nic nie znaczy, mógł zadzwonić i pogadać o pogodzie, ale przynajmniej bardziej wiarygodnie to wyglądało. I teraz przyszło do płatności. Za rejs, za 3 osoby w kabinie i 2 osoby na decku wyszło 17 milionów. Płatne gotówką, albo kartą, ale doliczają do tego 3%. Z przewalutowaniem zjadłoby cały rabat, ponadto mieliśmy jeszcze cały tabun dolarów, których nie wymienialiśmy. Dlatego też zapytaliśmy o najbliższy bank. I dupa. Znaczy tyłek, dla wrażliwych. Banki pozamykane, ale jest zaufany kantor – przy naszym hostelu. Co oznacza kolejne 2 km drogi. Tup tup, Iwona szczęśliwa, bo tuptamy. Lipek powoli zaczął odżywać (słońce jakby lekko zaszło, czyli wampir się ożywił) i przestał sykać. Zaszliśmy po drodze do hostelu, zrobiliśmy zdjęcia dolarów (dobry sposób na wszelki wypadek, jakby ktoś chciał nas oszukać – pokazujemy policji zdjęcia z numerami i jeśli u oszusta znajdą, to sprawa jest łatwa) i ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru i jedzenia.

Misja znalezienia pokarmu przypadła Lipkowi i nie było nawet źle (jak na niego) już po 45 minutach zdecydował się na lokal. Przypadkiem nawet smacznie mu wyszło, dostaliśmy coś pośredniego między zupami a drugim daniem, wszystko z rybą i wszystko bardzo smaczne. Mi trafił się świetny napój – miał w nazwie coś z gwiazdami i jak go otrzymałem, to pływały w nim kawałki czarnego owocu lub galaretki a także jasne gwiazdy – jakby wnętrze agrestu wyciągnąć i wrzucić do drinka. Moim zdaniem był to Dragon Fruit.

W kantorze dostaliśmy 2 wielkie pliki pieniędzy – prawie 20 milionów rupii… w banknotach po 100 000. Super. I z tą gotówką znów do biura, przez całe miasto. I z powrotem do hostelu.

Na szczęście zrobiło się za ciemno, aby Iwona zmusiła kogokolwiek do kolejnych aktywności – tak więc Ubud mamy zwiedzone średnio, ale nie żałuję – jak dla mnie wygląda jak Krupówki czy Sopot. Nawet nie chcę wiedzieć jak jest w Kucie – największej imprezowni Bali.

Ubud jest dziwne, naganiacze proponują tu tylko dwie rzeczy: taksówki oraz tańce. Niekoniecznie w tej kolejności. Uliczka z naszym hostelem dość przyjemna, wąska i chyba tylko dla pieszych motorowerów, ale kilka samochodów oczywiście też tam widziałem. Na głównych ulicach oczywiście ruch jak w Jakarcie, ale są jakieś chodniczki chociaż. Dużo sklepów z pamiątkami, na pewno można tu coś kupić do domu (kupiliśmy z Iwoną sobie koszulki).
Lipek

Zostaw po sobie ślad