Obudziliśmy się standardowo wakacyjnie czyli koło siódmej. Po śniadaniu zapakowaliśmy się w auto i pojechaliśmy nad rzekę, by wykonać kolejną rzecz z checklisty Iwony – rafting. Do wyboru mieliśmy dwie rzeki – jedna mniej ekscytująca i druga bardziej. Oczywiście, wybraliśmy tą bardziej. Ponoć jakiejś skali ma trochę ponad 3 cokolwiek by to nie było.

Kolejna fajna rzecz w Indonezji to punktualność. Umówieni byliśmy na 9:00 i jak zwykle kierowca czekał na nas w hostelu już o 8:45. Droga do miejsca rozpoczęcia spływu zajęła jakieś 90 minut. 

Lipek

Na miejscu dostaliśmy powitalne napoje, przebraliśmy się i zapakowaliśmy na Michała kamerę. Uznaliśmy, że jest najbardziej stabilny z nas wszystkich. I w sumie fakt, że miał zasłonięte uszy paskami od kamery nie psuł nikomu humoru. Chce się chłopak lansować w pracy, to niech cierpi. Po stromych schodkach zeszliśmy w dół kotlinki, gdzie między krzakami ledwo widoczny płynął strumień. Nad nim leżały dwa pontony, w tym jeden w trakcie pompowania.

Jeden z przewodników objaśnił nam jakie komendy będzie wydawać i co należy robić. Forward – wiosłować w przód, back paddle – wiosłować w tył, lay down – uwaga na głowy, bum bum – zaraz w coś wyrżniemy i trzeba trzymać się liny na pontonie, jump – nie, nie trzeba wyskakiwać, tylko skakać w pontonie. To tak z grubsza ;).

Lipek

Nasze bagaże podręczne zostały zapakowane w nieprzemakalne worki, ponton dopompowany i zasiedliśmy do pływania. Nie wyglądało to źle. Mi i Michałowi trafiło się 2 gości, Ninie, Iwonie i Lipkowi jeden. Ruszyliśmy. Drużyna Lipkowa szybko nabrała pędu i zniknęła za zakrętem. Jednak mimo tego, iż wąsko było, dało się płynąć i to dość szybko. Nasi przewodnicy okazali się jacyś dziwni. Na 5 komend które mieli podawać podawali tylko dwie – do przodu i bum bum, z tym, że najczęściej bum bum było już po bumbumie.
Po spłynięciu małego kawałka kazano nam zejść z pontonu – pierwszy wodospad pokonywaliśmy pieszo. Za wodospadem nurt był szerszy i jakby szybszy. Pojawiło się coraz więcej kamieni, które czuć było całym ciałem. Uznałem, że aparat schowany z tyłu dopłynie w drzazgach. Ogólnie nawet się z nim pożegnałem. Co chwilę płynęliśmy bokiem, tyłem, robiliśmy bumbum o kamienie. Nagle przy którymś bumbumie z naszego pontonu wyrwało Michała. Był i się zmył. Najpierw poleciał na plecy do pontonu, trafiliśmy bokiem na kamień i wyleciał świńskim lobem w stronę lepszego świata. Zniknął mi z oczu, ale nie było to dziwne, bo miałem swoje problemy – ponton pozbawiony jednego z balastów rozpoczął walkę . Zaliczyłem szlif kaskiem po kamieniu zanim udało mi się wyprostować i ogarnąć sytuację. Do Michała biegł

 Jezus? ;) 

Lipek

już jeden z przewodników, Michał wydostał się spod pontonu i spływał radośnie w dół rzeki. Zanim sytuacja została opanowana, minęło trochę czasu i trochę metrów. Bohaterski Michał nie stracił nawet kamery – decyzja o zamontowaniu mu na uszach, pod kaskiem była dobrą decyzją.

Gdy później się zatrzymaliśmy, okazało się, że Michała kask jest rozłupany na 2 części – taka była siła uderzenia. W międzyczasie przewodnik Lipków zarządził zmianę – Nina z Iwoną, jako najlżejsze poszły do naszej łodzi, a my z Michałem do łodzi pierwszej. Wyszło, że nasi chłopacy dopiero się uczą i mają problem z opanowaniem takiego ciężaru jak my. Z nowym przewodnikiem reszta spływu okazała się bułką z masłem. Dziewczyny za to miały więcej kręcenia się, ale nie marudziły. W pewnym momencie mieliśmy ubaw – jeden z przewodników kierował łodzią dziewczyn, a drugi pompował. Wyglądało to trochę jak Titanic…Fajną rzeczą po drodze, oczywiście poza obijaniem się o kamienie, były momenty przepływania pod wodospadami. Od razu człowiekowi się chłodniej robiło.Mieliśmy dwie przerwy – jedną przeznaczyliśmy na spływanie kawałek wpław, a następną na odpoczynek. Całość spływu trwała około 2,5h i miała 12km.

Przed końcem jeszcze spłynęliśmy z progu, z wysokości jakichś 3 -4 metrów – świetne uczucie, aczkolwiek plecy Lipka nie były z tego powodu zbyt szczęśliwe.

Niestety, po wyjściu z pontonu okazało się, że do auta trzeba iść pod górę, dość ostrymi schodami, całkiem niezły kawałek. Na szczęście na górze czekały na nas prysznice, pachnące ręczniki i woreczki na mokre rzeczy. Do tego obiad w formie szwedzkiego stołu. 

Jedną rzecz muszę tutaj absolutnie uzupełnić: dawno nie widziałem Iwony z takim bananem na twarzy. Uśmiech nie schodził jej z ust przez cały czas spływu. Czy była tyłem, czy przodem, wiosłowała, skakała – dziwię się, że ją szczęka po tym nie bolała ;). Innymi słowy, nawet jeśli komuś się nie podobało (a za cenę 250K, czyli niecałe 90 PLN to był naprawdę udany zakup), to warto było zrobić rafting choćby ze względu na nią ;)

Lipek

Najedzeni pojechaliśmy na nabrzeże, aby dostać się na Lombok – przeprawą promową. Wiedzieliśmy, że ostatni szybki prom odpłynął godzinę temu (o 13) ale były też promy normalnej komunikacji – i nim chcieliśmy płynąć. Po dotarciu do portu zostaliśmy otoczeni przez naganiaczy, oferujący nam bilet promowy za 175 000 irs. Za 200 000 można dostać bilet na szybki prom, więc nie daliśmy sobie zabrać plecaków i olawszy naganiaczy poszedłem z Iwoną w stronę biura. Jeszcze w czasie spaceru słyszałem, że prom nie pływa, nie jest bezpieczny, spalił się i inne bzdury – poirytowany namachałem na tuchtona aż sobie poszedł. Oczywiście – bilety na prom były o to w cenie 36 000irs. Niezła przebitka jak na spacer 50 metrów. Zapakowaliśmy się na prom, opanowany przez głośne przekupki. Uwaliliśmy się w klimatyzowanym pomieszczeniu na wygodnych fotelach i czekaliśmy na odpłynięcie. Trochę martwiło nas, że akurat przemalowywali prom na inny kolor, ale zmartwienie nie było jakieś wielkie. Uznaliśmy, że nie mamy się co martwić, i tak nikt nie zapłaci za nas okupu, jeśli nas porwą. Zresztą jakby nas porwali, musieliby po pierwsze nas karmić, co nie byłoby ekonomiczne, a po drugie musieliby słuchać gadania Niny i marudzenia Lipka – obstawiam, ze po 3 dniach otrzymalibyśmy równowartość stada owiec i transport do dowolnego miejsca świata, byleby tylko nas się pozbyć.

Rejs trwał 4h – można było sobie pospać, pozwiedzać prom, ponudzić się, czy napisać kolejny kawałek relacji. Gdy dotarliśmy do portu docelowego, było już ciemno. I jeszcze była kolejka do portu. Przed nami 5 promów. Tak więc jeszcze godzina spędzona na promie, a jeszcze droga przed nami daleka.

Po zejściu z promu zorganizowaliśmy sobie transport za 200 000irs – zapewne można było taniej, ale nam się śpieszyło, a była to kwota o której słyszeliśmy, że jest odpowiednia na przejechanie tego kawałka.

Droga zaczynała przypominać drogę w Indiach. Wielkie ciężarówki, ruch – Indonezja do tej pory wyglądała jak Indie, bez wad tego kraju, a tu coraz bardziej była podobna – łącznie z wadami. Na miejscu (w Mataram) okazało się, że nasze docelowe miasto jest dość spore – kazaliśmy zawieźć się pod biuro Paramy – w okolicach miały być jakieś hostele, a dodatkowo chcieliśmy zarezerwować bilety na samolot z Bali do Jakarty. W biurze natknęliśmy się na ekipę usilnie usiłującą ćwiczyć angielski i średnio komunikatywną. Załatwienie biletów zajęło nam z godzinę. W międzyczasie Lipek z Michałem załatwili nocleg W pobliskich hostelach ceny były niewspółmierne do standardu, ponadto wyjaśnienie obsłudze, że chcą 5 łózek będąc w 2 osoby, przekraczało zdolności albo komunikacji chłopaków, albo percepcji personelu. Kolejnym tropem hostelowym był hostel Oka – mający być w odległości, zależnie od osoby mówiącej – od 100m do 3km. Odległości to nie jest dla lokalnych najłatwiejsza sprawa. Z Niną poszliśmy do sklepu 400m, to byli przerażeni, że taki kawał drogi chcemy iść piechotą.

Wracając do hostelu Oka – nasi bohaterowie dzielnie pokonali ze 2km bez sukcesu, kiedy postanowili zasięgnąć języka. Parkingowy okazał się słabym rozmówcą, lecz do Lipka podeszła młoda muzułmanka i czystym angielskim zapytała, czy czegoś nie potrzebują. Lipek jeszcze długo nie mógł wyjść z szoku. Pani wiedziała gdzie jest hostel – co więcej – podwiozła tam naszych supermenów. W hostelu cena za 2 pokoje ze śniadaniami wyszła 200 000 irs – i z szoku chłopaki zapomnieli się targować. 200 000 irs to jakieś 60pln, do podziału na 5 osób. I to ze śniadaniem. Dodatkowo pani zamówiła taksówkę i pojechała skuterem po nas – bo w 5 osób do taxi się nie zmieścilibyśmy.

To w ogóle była niesamowita akcja, tyle szczęścia na raz rzadko ze sobą chodzi. Kobieta muzułmanka miała dziecko na ręku, wypasione auto i kierowcę (męża?). Próbowałem grzecznie odmówić, gdy chciała nas podwieźć, ale nalegała. W samochodzie się rozgadała, była w Australii jeden rok i stąd tak dobry angielski. Znała jedno słowo po polsku (ma jakąś koleżankę Polkę): gówno :D. „I found gówno in the toilet!” i cały samochód się śmieje. Sądziliśmy, że była bardzo sympatyczna, dopóki nie spotkaliśmy właścicielki hostelu… pokoje w fantastycznej cenie, a potem na pięć różnych sposobów pytała, jak może pomóc nam przywieźć naszych „friends”. Padła nawet propozycja wsadzenia mnie i Michała na skutery jako kierowców. Stanęło na taksówce (zamówiona przez właścicielkę telefonicznie), która w dwie strony kosztowała jakieś 5 PLN, a ja przejechałem się jako pasażer skutera. Pani byłą na tyle mała, że bez problemu siedząc za nią widziałem wszystko jak na dłoni i musiałem odmachiwać innym tuchtonom na skuterach. Wiatr we włosach (oops, ja nie mam włosów), jazda pod prąd… Iiiiii-haaaa! Na koniec jeszcze zakupiliśmy u Pani w hostelu trzy duże piwa po 25K, czyli tyle co w sklepie. Skąd się biorą tacy ludzie?

Lipek

Tak oto zakończył się kolejny dzień… Aaa… jeszcze delegaci kupili papu w McDonaldzie, na wynos. Bez szału. 

W KFC jest tanio, ale porcje są o połowę mniejsze. Mają za to WiFi i stanowisko na 8 komputerów dla klientów.

Lipek

Zostaw po sobie ślad