Poszliśmy spać 2-3, obudziliśmy się około 6. Sami z siebie. Czy to jest ten słynny Jet Lag? Jeśli tak, to mi pasuje, nie trzeba odsypiać, można od razu zwiedzać. Co prawda pobudka ustawiona była na 7, ale zużyliśmy trochę Martowego internetu by pozdrowić rodziny, przyjaciół, znajomych i kochanki/kochanków. Doprowadziliśmy się do porządku, zrobiliśmy sobie make up i inne czynności przygotowawcze do dobrego rozpoczęcia dnia i pojawiła się Marta. Chwilę poplotkowaliśmy, pojawił się też Gabriel i udaliśmy się na polowanie na śniadanie. Meksyk jeszcze odsypiał piątkowe szaleństwa, więc kawałek przeszliśmy zanim udało nam się kupić bliżej nieokreślone pożywienie. Dostaliśmy je w reklamówce, z bramy obok restauracji. Zaciągnęliśmy oporny pokarm do domu, gdzie Marta znów doprowadziła ten pokarm do postaci jadalnej, na ciepło.

Miejsce na Michałożarłową relację (jednak Mu się nie chce, wiec będą tylko zdjęcia, opis będzie w końcowej wersji – albo i nie…) Ogólnie ponoć jedliśmy coś, co nazywa się tamales.

A dziś robiliśmy… Nic. Znaczy na śniadanie, które było w cenie hostelu, zrobiliśmy (Michał z Niną zrobili) jajecznicę, do tego zjedliśmy tosty i darmowym dla mieszkańców hostelu autobusem pojechaliśmy na plażę. A plaża i woda… ma kolor jak na zdjęciach. I jest ciepła. I ma dużą wyporność, więc nurkowanie bez płetw uciążliwym było. Ale ogólnie – pięknie. I biały piasek konsystencji wilgotnej mąki, który nie jest nawet kawałek ciepły. Nie parzy w stopy. Ogólnie siedzieliśmy pod palmą, patrzyliśmy w dal, w tle leciał Bob Marley. Żyć nie umierać. Jeszcze na plaży zafundowaliśmy sobie po hamburgerze wielkości Titanica i mogliśmy wracać.

Pojechaliśmy na plażę około 9,wróciliśmy około 17. Jak sami rozumiecie, tyle słońca o mało nie zabiło Waszego korespondenta wojennego, który z czerwonym na nogach i innych częściach ciała dotarł do hostelu średnio tomny. Zresztą każdy z nas jakieś straty w zdrowiu poniósł. Każdy coś ma przypalone. A w cieniu siedzieliśmy… przynajmniej w większości… Dlatego też kolejny dzień poszliśmy spać w okolicach 19. A w sumie to nie, bo oni jeszcze gdzieś po sklepach poszli, ja pilnowałem prześcieradełka, żeby mi nikt go nie zajumał…

Nic dodać, nic ująć. Na śniadanko było do wyboru: 4 tosty albo płatki albo pancake albo 2 jajka i 2 tosty. Zdecydowaliśmy się na ostatnie i wyszła nam z tego jajecznica oraz 2 tosty z masełkiem i dżemikiem. Autobus na plażę rusza z tyłu hostelu i dzięki temu wypatrzyliśmy warzywniak. Jak plaża jest – każdy widzi. Zdjęcia nie przekłamują nic. Co prawda 8h na plaży to trochę dużo jak na pierwszy dzień ale żal nam było wracać o 12,a kolejna darmowa podwózka była dopiero o 17, więc zostaliśmy. Kąpanie tutaj to czysta przyjemność, leżenie na piaseczku też. Co prawda potem piaseczek ma się wszędzie, ale trzeba to potraktować jako pamiątka z podróży J. Na plaży nic lokalnego nie było do jedzenia więc wzięliśmy najtańsze czyli hamburgery. Okazały się wypas hamburgerami i w związku z tym byliśmy najedzeni do końca dnia. Zakupy skończyły się zapisaniem godzin odjazdów autobusów do Valladolid oraz 1 gałką lodów o smaku pinacolada. Pycha.
Nina, Wyjazdowo.com

A następnego dnia, mimo pewnych protestów Michała, postanowiliśmy jechać do Cobe zobaczyć piramidy. Jako osłodę dla Michała, postanowiliśmy odwiedzić też Cenoty…

PS. Nina kazała dopisać, że widzieliśmy czarnego. Znaczy tak go nazwaliśmy, bo ciemny był przeokrutnie i przechadzał się po plaży tam i z powrotem z torbą sportową, a tłumy małolat sikając biegły do niego i robiły sobie z nim zdjęcia. Jakby mogły to zacałowałyby go na śmierć. Nie wiemy kim był – a podpuszczałem Ninę, żeby też podbiegła, zrobiłbym zdjęcie i zapytałaby kim jest, ale uznali, że to nie byłoby uprzejme. Dziwne, a mówić, że ktoś ma grubą dupę to już uprzejme?

Zostaw po sobie ślad