Lot Warszawa-Stambuł-Ankara [TURCJA 2023]
Dziś pragniemy podzielić się z Wami wspomnieniami z naszej ostatniej niezwykłej podróży do Turcji.
W skład naszej pięcioosobowej wyprawy wchodzą Adam, Nina, Krzyś, Tomek oraz Michał – brat Niny zwany szwagrem.
Nasza wyprawa rozpoczęła się od lotu z Warszawy do Stambułu.
Lot Warszawa – Stambuł: Początek Przygody
Standardowo, chwilę przed startem uścisnęliśmy sobie dłonie i zgodnie z rodzinnym zwyczajem zakrzyknęliśmy – „Ahoj Przygodo”
Lot z Warszawy do Stambułu przebiegł bezproblemowo, Zaskoczyło nas tylko lądowanie. Podchodziliśmy w poprzek pasa i dość późno i gwałtownie nastąpiło odejście na kolejne podejście do lądowania. Oglądaliśmy jednak dzięki temu dużo więcej widoków wybrzeża oraz statków czekających na przejście przez cieśninę Bosfor.
Na lotnisku spędziliśmy kilka godzin, przed lotem do Ankary. Zjedliśmy nasze zapasy, znaleźliśmy źródło wody i ogólnie odpoczywaliśmy w oczekiwaniu na nowe przygody. W końcu nadszedł czas i wsiedliśmy do samolotu do Ankary.
Nocny lot do Ankary
Następny etap naszej podróży to lot nocny do Ankary. Pomimo zmęczenia, nie mogliśmy się doczekać, aby zobaczyć, co jeszcze nas czeka w Turcji. Startowaliśmy już po zmierzchu więc udało nam się zobaczyć fragment oświetlonego wieczornego Stambułu wraz z Bosforem.
Brak bagaży na lotnisku w Ankarze: Niespodzianka Po Przylocie
Po wylądowaniu w Ankarze zostaliśmy skierowani w inną stronę niż reszta pasażerów. Doszliśmy do taśmy z bagażami, gdzie po dłuższej chwili oczekiwania nie zastaliśmy naszych bagaży. zostaliśmy zaskoczeni informacją, że nasze bagaże zaginęły. To był pierwszy moment, w którym nasza determinacja była wystawiana na próbę. Było już grubo po 23, byliśmy zmęczeni a pracownicy lotniska niespecjalnie współpracujący. W sumie chyba też mający problemy z angielskim. Najciekawszym pomysłem obsługi było, żebyśmy wybrali sobie jakiś bagaż z tego co stoi pod okienkiem… W końcu po dłuższym czasie udało nam się ustalić, że zostaliśmy wysłani do odbioru bagaży z lotów międzynarodowych, kiedy przylecieliśmy lotem lokalnym. Trochę dziwne tłumaczenie, skoro nad taśmą wyświetlał się nasz lot Stambuł – Ankara… Ale cóż – co poradzić… To była chwila, w której na własnej skórze doświadczyliśmy, że podróżowanie to także umiejętność radzenia sobie w nieplanowanych sytuacjach. jak się okazało dopiero pierwsza.
Wypożyczenie auta: Nieoczekiwane problemy
Mieliśmy zarezerwowane auto w Rentalcars. Wybraliśmy Ford Tourneo lub podobny. Niestety, ze słów przedstawiciela wypożyczalni Alamo wynikało, że jest to samochód ciężarowy zamiast pojazdu osobowego. Oczywiście, jechać można było na prawie jazdy kategorii B, ale były ograniczenia prędkości na autostradzie oraz co ciekawe, było to auto 4 miejscowe (rezerwacja na auto 5 miejscowe) . Kontakt z Rentalcars okazał się dodatkowym elementem naszej przygody. Wymiana samochodu była wyzwaniem, ale w końcu udało się nam zdobyć Hyundaia Bayona, którym mogliśmy kontynuować naszą podróż. Niestety wygenerowało to dodatkowe koszty, lecz około północy stwierdziliśmy, że nasze nerwy nie są warte awantur i walki o pieniądze. Z plusów, to Hyundai był w automacie, co jest jednak dużą wygodą.
Nocleg w hotelu Dr Aslan Apart Hotel: Czas na Odpoczynek
Na koniec dnia dotarliśmy do hotelu Dr Aslan Apart Hotel. To byłaby chwila, w której mogliśmy opaść w łóżka i zastanowić się nad tym, co przyniesie nam kolejny dzień. Jednak najpierw trzeba było się do niego dostać. Hotel okazał się jednak zamknięty. Dzwoniliśmy domofonem, dzwoniliśmy telefonem. Nic. Po chwili zainteresował się nami (w środku nocy) pan pod „mocnym wpływem” – usiłował wejść do budynku – jednak nie wyszło mu to i zmył się jak niepyszny. W końcu udało nam dodzwonić się do właściciela który po 10 minutach przyjechał. Pokój z salonem okazały się istnieć, szału nie było, ale też nie było dramatu. Nie mieliśmy tu mieszkać, mieliśmy tylko przenocować i jechać rano dalej. Chwilę po 1 w nocy wszyscy już smacznie spali.
Jezioro krasowe Obruk [TURCJA2023]
Budzik w hotelu dzwonił cicho, lecz uparcie. Gdy otworzyłem oczy, promienie wschodzącego słońca powoli przemywały wnętrze naszego pokoju. To był początek dnia, który obiecywał nam kolejne pasjonujące rozdziały naszej wyprawy. Banda jeszcze spała.
Po szybkim prysznicu otworzyłem Google Maps w poszukiwaniu idealnego miejsca na śniadanie. Wskazało nam małą, rodzinna knajpkę w okolicy. Obok była inna kebabownia, więc ustaliłem, że głodni nie będziemy. Dalej po drodze też jakąś otwartą rano knajpkę dostrzegłem.
Zebraliśmy się niechętnie, spakowaliśmy i udaliśmy do auta. Jednak wszyscy byli chyba jeszcze niewyspani, gdyż poszukiwania knajpek w realnym świecie nie poszły za dobrze. Z innej strony chyba też nie byliśmy nadmiernie głodni. Pamiętałem, że na wyjeździe była otwarta restauracja, jednak tym razem nawigacja poprowadziła nas w inną stronę niż proponowała rano – tym razem bliżej Ankary – i cały plan diabli wzięli. Jechaliśmy obwodnicą Ankary. Droga była szeroka, dość pusta a okolica malownicza. W oddali mijaliśmy wysokie wieżowce mieszkalne stolicy. Zaskakiwały nas swoją ilością i wielkością, nowoczesnością. Cały czas rozglądałem się wypatrując mitycznych problemów na drodze. Przed przyjazdem do Turcji straszono nas, że ruch jest okropny, kierowcy jeżdżą jak chcą. Nie zaobserwowałem tego. Jechało się dużo przyjemniej niż po miastach europejskich. Ale uznałem, że trzeba być czujnym.
Śniadanie w drodze
Jechaliśmy sobie spokojnie po tureckich drogach, podziwiając piękno krajobrazu i marząc o pysznym jedzeniu. Nie było to łatwe zadanie, bo nasze żołądki były puste jak portfele po zakupach na lotnisku w Stambule. Zaczęliśmy więc rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie moglibyśmy się posilić i napić gorącej herbaty. Nie chcieliśmy jednak tracić czasu na zbaczanie z trasy i szukanie jakiejś dziurawej knajpy w zapomnianym przez Boga miasteczku. Woleliśmy coś szybkiego i sprawdzonego, co nie zrujnuje nam żołądków ani budżetu.
Na szczęście nasze modlitwy zostały wysłuchane i po kilkunastu kilometrach natknęliśmy się na MOP’a, czyli miejsce obsługi podróżnych. Był to duży budynek z kilkoma restauracjami, sklepami i toaletami. Wybraliśmy największą restaurację, która oferowała standardowe śniadanie tureckie za przystępną cenę. Zamówiliśmy po jednym zestawie dla każdego i oczywiście herbatę – bez niej nie ma śniadania w Turcji.
Śniadanie okazało się być bardzo obfite i smaczne. Na stole pojawiło się chrupiące pieczywo z lokalnymi serami, oliwkami i różnymi pastami – hummusem, ajvarem, tahini i innymi. Były też jajka gotowane, pomidory, ogórki oraz słodkie dodatki – miód i dżem. Krzyś zachwycił się oliwkami z serem, które były tak soczyste i aromatyczne, że aż mu łzy stanęły w oczach (możliwe, że to z powodu tego, iż były baaardzo słone). Tomek natomiast nie mógł się najeść sera z miodem oraz kanapeczek z czekoladą – twierdził, że to najlepsze połączenie na świecie. Wszyscy zajadaliśmy się wszystkim, co było na stole – trzeba było spróbować każdego elementu.
Za 4 osoby zapłaciliśmy 275 lir, co w przeliczeniu na nasze dało 59,22 PLN. Biorąc pod uwagę jakość i ilość jedzenia to było prawie darmo. Byliśmy bardzo zadowoleni i najedzeni, gotowi na dalszą podróż.
Ruszyliśmy dalej. Droga była prawie pusta, bardzo szeroka i wygodna. Zatankowaliśmy auto za 590 lir (ze 30 litrów weszło) i jechaliśmy dalej. Naszym najbliższym celem było jezioro Obruk. Leży ono na tyle blisko drogi z Ankary do Kapadocji, że postanowiliśmy zrobić tam postój na rozprostowanie nóg. No i w internecie widzieliśmy, że wygląda całkiem ciekawie.
Jezioro Obruk
Jezioro Obruk to tajemnicze zjawisko przyrody, które powstało, gdy ziemia postanowiła zrobić sobie dziurę. Dziura ma kształt koła o średnicy kilometra i głębokości 50 metrów. Jego woda jest tak przejrzysta i błękitna, że można by się w niej zakochać. Do tego dochodzi malownicza sceneria: drzewa oliwne i migdałowe, które dają cień i orzechy, oraz urocza wioska z meczetem i kilkoma chatkami. To miejsce jest idealne na odpoczynek od zgiełku i hałasu cywilizacji.
Droga była trochę wyboista, ale nasz samochód dał radę. Zatrzymaliśmy się przy meczecie i zachwyciliśmy się panoramą: w dole, otoczone skałami, leżało jeziorko jak z bajki. Zastanawialiśmy się, czy można do niego zjechać, ale stwierdziliśmy, że lepiej nie ryzykować.
Zaparkowaliśmy nasz wypasiony samochód na parkingu nad jeziorem i ruszyliśmy na rekonesans. Nie było tu tłumów, tylko kilku tubylców. Podziwialiśmy cudowny widok jeziora i jego okolicy, robiliśmy sobie selfie i nagrywaliśmy filmy dronem. Znaleźliśmy też drogę w dół, która prowadziła do jeziora. Postanowiliśmy się tam wybrać. Michał zdecydował się zostać na górze, a reszta poszła na dół. Nad brzegiem jeziora poza tubylcami spotkaliśmy żaby, które skakały i rechotały. Słyszeliśmy też świerszcze, które grały nam koncert. Było bardzo przyjemnie. Zauważyliśmy jaskinię i postanowiliśmy ją zbadać. Towarzyszył mi Tomek, a Krzyś z Niną poszli obejrzeć jezioro z innej strony.
Wejście do jaskini wyglądało na łatwe, ale okazało się być pułapką. Tomasz kilka razy się poślizgnął i prawie spadł. Na szczęście udało nam się wejść bez większych problemów. W jaskini czekała nas niespodzianka: była tam mała izba, w której w niepogodę chronili się pasterze owiec. Było tam nawet miejsce na ognisko i jak zwykle góra śmieci.
Po chwili do nas dołączył Krzyś, który opowiedział nam o swojej przygodzie. Okazało się, że on i Nina spotkali żółwie. I to nie byle jakie żółwie – były to żółwie miłosne, które uprawiały seks na środku drogi. Krzyś nagrał to na telefon i pokazał nam filmik. Było to bardzo zabawne – była to naprawdę „wolna miłość”
Po zdobyciu jaskini, która był naszym celem, nie mogliśmy się długo cieszyć naszym sukcesem. Czekało nas bowiem kolejne wyzwanie – zejście z góry. Nie było to proste, ponieważ ścieżka była bardzo stroma i pełna kamieni. Nie mieliśmy czasu podziwiać pięknych widoków, bo musieliśmy skupić się na utrzymaniu równowagi. Niektóre odcinki były tak strome, że nie mogliśmy iść normalnie, tylko biegliśmy lub zjeżdżaliśmy na tyłkach. Było to dość zabawne, ale też niebezpieczne. Na szczęście nie mieliśmy żadnych wypadków i udało nam się dotrzeć do Niny, która czekała na nas na dole z uśmiechem i gratulacjami. Potem wróciliśmy do naszego samochodu i pojechaliśmy dalej. Naszym następnym celem była Kapadocja – region w Turcji słynący z niezwykłych formacji skalnych i jaskiń. Tam mieliśmy zarezerwowany nocleg w uroczym hotelu o wdzięcznej nazwie KEMAL STONE HOUSE HOTEL. Pokoje były przytulne i klimatyczne, a personel bardzo miły i pomocny. Byliśmy bardzo ciekawi, co nas czeka w Kapadocji i poprosiliśmy obsługę o zapoznanie się z naszym planem podróży i ewentualne wprowadzenie poprawek. Do tego od razu przypomnieliśmy, że chcieliśmy kupić lot balonem o świcie. Niestety, wiedzieliśmy już od kilku dni, że będzie to prawie niemożliwe – pogoda była słaba. Deszczowa i zimna. Ale nie traciliśmy nadziei. Gospodarz obiecał nam dać znać jak tylko warunki pozwolą na lot, oraz zaproponował niewielkie zmiany naszej marszruty po Kapadocji – dał też namiar na „polecaną prze niego” knajpę. Jak zwykle w Azji popełniliśmy błąd i pierwszy raz daliśmy się naciąć 😊
Tajemniczy zamek w Kapadocji – Uçhısar Castle [TURCJA2023]
Obiad
Zajechaliśmy do serca Uchisar, gdzie skusiliśmy się na obiad w poleconej restauracji BBQ HOUSE restaurant (hamburger& Testi &makarna), którą polecano nam jako najlepszą w okolicy. Nie było tam nikogo poza nami, co nie wróżyło dobrze, ale zignorowaliśmy ten fakt. Jedzenie było smaczne, ale drogie jak na tureckie warunki. Nie mieliśmy ochoty na dalsze poszukiwania, więc zadowoliliśmy się tym, co mieliśmy. Za obfity posiłek dla piątki głodnych podróżników zapłaciliśmy 980 lir, czyli ponad 200 złotych.
Zamek Uçhısar
Zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na podbój zamku Uchisar, który wyglądał jak gigantyczny kaktus z dziurami. Zamek był wydrążony w skale i panował nad całą okolicą. Zamek Uchisar to najwyższy punkt Kapadocji, ma aż 60 metrów wysokości. Jest też bardzo stary, bo podobno jego historia sięga 100 lat przed naszą erą, a w czasach bizantyjskich, ludzie musieli się bronić przed najeźdźcami. W środku skały jest wiele pokoi i tuneli, gdzie kiedyś żyli ludzie i zwierzęta. Niektóre z nich są nadal zamieszkałe przez ludzi, którzy lubią mieć chłodno latem i ciepło zimą. Może są tu jakieś tajne przejścia albo ukryte skarby? Niestety nie udało nam się ich dostrzec.
Za wejście na zamek zapłaciliśmy 400 lir (około 85 złotych) za naszą piątkę.
Szczyt zamku
Zdobyliśmy szczyt, skąd widzieliśmy całą Kapadocję jak na dłoni. Nad nami wisiały groźne chmury, które sprawiały, że krajobraz wyglądał jak z filmu o końcu świata. Na szczycie dumnie powiewała turecka flaga. Wiatr był tak mocny, że prawie nas porwał. Zrobiliśmy masę zdjęć i filmów, a potem zbiegliśmy na dół, nie przestając robić pstryków. Po drodze spotkaliśmy kilka kotów, które były bardzo przyjazne i chętnie pozowały do zdjęć.
Suszone owoce
Na dole Nina kupiła suszone owoce, którymi zajadaliśmy się po drodze. Były przede wszystkim różnokolorowe mango – czyli słodkie smakołyki. Znaleźliśmy też bankomat, gdzie wypłaciliśmy 7000 lir na zapas. Znaleźliśmy też lodziarnię, gdzie sprzedawano magiczne lody. Niektórzy z nas nie wiedzieli, co to znaczy, więc byli zaskoczeni, gdy sprzedawca robił z nimi sztuczki i zabierał im lody w ostatniej chwili. Dzieciom to nie przypadło do gustu… chciały po prostu zjeść swoje lody bez zbędnych ceregieli. Po tej lodowej przygodzie pojechaliśmy do wąwozu gołębi, gdzie czekały nas kolejne atrakcje.
Pigeon valley [TURCJA 2023]
Pigeon valley
Postanowiliśmy zwiedzić wąwóz gołębi. To niesamowite miejsce, pełne skalnych formacji, jaskiń, gołębników. Nasza wycieczka zaczęła się od dojazdu na parking przy wąwozie, gdzie podzieliliśmy się na dwie grupy. Nina i Michał postanowili iść górą wąwozu, żeby podziwiać widoki z wysokości, a Krzyś, Tomek i Adam wybrali się dołem, żeby zwiedzać jaskinie. Dzieciaki poszły ze mną chętnie i żwawo.
Nasza trasa była dość łatwa więc dzieci postanowiły ją utrudnić – wspinały się na strome skały i usiłowały spaść. Niektóre fragmenty były tak wąskie, że ledwo się mieściliśmy. Dobrze, że Nina tego nie widziała, bo dostałaby zawału. Albo by nas zabiła. Albo oba. Nie wiem, co gorsze.
Winniczki
Po kilku minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie można było zobaczyć winniczki pełzające po całym dnie doliny. Były tak urocze, że chcieliśmy jednego zabrać do domu. Tomaszek mówił ślimak ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi. Ale pomyślałem, że może nie będzie się czuł dobrze w naszej lodówce. Poza tym nie wiem, czy lubią ser. A ja lubię ser. Bardzo lubię ser. A ponadto ustaliliśmy, że nasze dzieci nie będą miały zwierzaków do pełnoletności… za mało przy nich pomagają.
Widok na zamek Uçhısar
Po chwili ruszyliśmy dalej w stronę zamku Uçhısar – w sumie nie widzieliśmy go do wyjścia zza któregoś zakrętu – wcześniej tylko widzieliśmy wysokie skały po bokach i umieszczone w skałach otwory domostw i gołębników. Zastanawiałem się, jak ludzie tam żyli. Czy mieli prąd? Czy mieli telewizję? Czy mieli winniczki? Czy mieli ser? Czy mieli lodówkę? W sumie winniczki musieli mieć…
Zamek Uçhısar wyglądał imponująco. Wyglądał jak z Indiana Jones. My byliśmy jak Indiana. Tylko bez kapelusza. I bez latających talerzy. I bez świętego Graala.
Wracając spotkaliśmy się z Niną i Michałem, którzy też byli zachwyceni widokami. Opowiedzieli nam o swojej trasie górą wąwozu, która była prawie równie ciekawa jak nasza. Pokazali nam zdjęcia. Ale ich opowieści nie były tak urocze jak winniczki.
Wracając do parkingu, byliśmy bardzo zadowoleni z naszej wycieczki. Wąwóz gołębi to naprawdę magiczne miejsce, które warto odwiedzić. Polecam każdemu, kto lubi przyrodę, historię i winniczki.
Tak… winniczki to jest to.
A poważnie. Fajny wąwóz na chwilę, może bez szału, ale na 30 minut spaceru z rozbieganymi dziećmi – idealny
Targ po drodze do Ihlary [TURCJA2023]
W drodze
Zaplanowaliśmy sobie wakacje w Kapadocji, ale pogoda była do kitu. Przez cały tydzień miało lać jak z wiadra. Piękne mi wakacje. Nie daliśmy się jednak zrazić i postanowiliśmy zwiedzić okolicę. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kierunku doliny Ihlary. Po drodze zauważyliśmy, że każda stacja benzynowa ma inną nazwę. Zrobiliśmy sobie zabawę, kto pierwszy znajdzie dwie takie same. Nie było to łatwe, bo stacji było mnóstwo, a nazwy były bardzo dziwne. Na przykład: Petrol, Petrola, Petrolina, Petrolis, Petrolum… Kto to wymyślał? Może jakiś fan Harry’ego Pottera?
– Może to jakieś zaklęcia? – zapytał Krzyś.
– Nie sądzę – odpowiedziałem. – Chyba że to zaklęcia na podwyższenie cen paliwa.
– A może to nazwy smoków? – zaproponowała Nina.
– Nie, to raczej nazwy trolli – powiedziałem. – Albo goblinów.
– A może to po prostu nazwy stacji benzynowych? – zasugerowała Nina.
– Nuuuuuuudaaaaaaaa!
Zjechaliśmy z głównej drogi i podziwialiśmy piękne widoki na ośnieżone góry. Było cicho i spokojnie. Aż do momentu, gdy zatrzymała nas policja. Chyba jechaliśmy ciut za szybko, ale nie dostaliśmy mandatu. Policjanci tylko spojrzeli na nasze paszporty, na nasze dzieci siedzących z tyłu i machnęli ręką, żebyśmy jechali dalej. Może nie chcieli się z nami kłócić, albo nie umieli po angielsku, albo po prostu uznali, że w czasie się z nami dogadają i dostaną łapówkę złapią 3 innych.
Targ
Dotarliśmy do miasteczka Gülağaç i tu nas czekała niespodzianka. Na głównej ulicy stał autobus poprzecznie do jezdni i blokował przejazd. Nie było nikogo w środku ani w pobliżu. Wyglądało to jak scena z filmu o zombie. Zastanawiałem się czy mamy w aucie jakiś toporek do samoobrony. Postanowiliśmy objechać przeszkodę boczną uliczką, ale tam też nie było przejścia. Gdy się przyjrzeliśmy, zobaczyliśmy, że cała ulica jest pełna straganów z warzywami, owocami, ubraniami i innymi rzeczami. To był targ! Prawdziwy! Nie wiemy, czy to był jakiś specjalny dzień targowy , czy tak jest częściej, ale postanowiliśmy skorzystać z okazji i poszukać czegoś ciekawego.
Targ był długi i kolorowy. W końcu ciągnął się całą główną ulicą miasteczka. Było tam wszystko, co sobie można wyobrazić. Nawet żywe kurczaki w pudełkach. Krzyś bardzo chciał kupić jednego i zabrać do Polski. Nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że to niemożliwe. Był bardzo smutny i marudny.
– Tato, proszę, kup mi kurczaka – błagał Krzyś.
– Nie mogę synku – odpowiedziałem. – Nie możemy go zabrać do Polski.
– A dlaczego nie? – pytał Krzyś.
– Bo nie przejdzie przez kontrolę na lotnisku – wyjaśniłem.
– A dlaczego nie? – dalej pytał Krzyś.
– Bo to jest żywy kurczak – powiedziałem.
– A dlaczego żywy? – nie dawał za wygraną Krzyś.
– Bo tak jest lepiej – powiedziałem.
– A dlaczego lepiej? – kontynuował Krzyś.
– Bo można go zjeść – powiedziałem.
– A dlaczego zjeść? – pytał Krzyś.
– Bo jest smaczny – powiedziałem.
– A dlaczego smaczny? – pytał Krzyś.
– Bo jest z kurczaka – powiedziałem.
Tak w uproszczeniu wyglądała nasza dyskusja. Może średnio wychowawcza, ale przynajmniej nie będzie nas budziła jakaś kura skoro świt.