Rinca, O 5 rano mieliśmy ruszyć w drogę. Jakoś tak koło 6 rozpoczęły się pierwsze próby odpalenia silników. Załoga jakaś taka wymęczona strasznie była. Kacyk, khe khe khe.
Continue reading06.05.2013 Dzień XVI Na łodzi, wyspa Mojo, powrót na Lombok
Cały dzień spędziliśmy na spaniu i doglądaniu Lipka, niczym sępy. Znaczy chciałem napisać jak siostry miłosierdzia. L: prawie cały. Rano dopołynęliśmy na wyspę Mojo, gdzie po półgodzinnym marszu dotarliśmy nad wodospad. Sam wodospad miał jakieś 5 metrów i charakteryzował się rozwieszoną nad nim liną „tarzanówą”. Połowa całej wycieczki rzuciła się do skoków polegających na chwytaniu liny, rozbujaniu się nad wodospadem i puszczaniu jej w odpowiednim momencie, czyli za wodospadem a nad głębokim zbiornikiem pod nim. ALE CZAD! Pozostali przyglądali się sceptycznie, a Adam pochwalił się posiadaniem wszystkich pięciu klepek, czego z pewnością nie można powiedzieć o ludziach skaczących – jego zdaniem. Pewnie dlatego nie opisał tego wydarzenia, po złości. Michał zaś zaliczył achievement „Waterfall Pumpkin”. Potem po drodze było jeszcze jakieś nurkowanie, ale nie jestem pewien, bo byłem skupiony w kabinie na oddychaniu.
Continue reading04.05.2013 Dzień XIV Na łodzi, Komodo
Przed siebie, byle dalej! | 04.05.2013 Dzień XIV Na łodzi, Komodo
Tadam! Dziś wielki dzień. Dziś zobaczymy (lub nie) warany. Poranne powstanie, śniadanie i przeprawa na wyspę poszły szybko. Jeszcze tylko zebranie kasy za aparaty i za możliwość moczenia się na czerwonej plaży i ruszyliśmy w stronę pawilonów rangersów. Tam podzielono nas na 2 grupy i udaliśmy się na bezkrwawe łowy. Idziemy. Idziemy. Tup, tup, noga za nogą, skradamy się niczym Indianie, nikt nawet nie szepnie. W nagrodę zobaczyliśmy jelonka. Jest nieźle! Początek wyprawy i już coś żywego! Potem przebiegła drogę czarna świnia. Albo dzik, ale raczej czarna świnia. Doszliśmy do jakiegoś pawilonika i zostaliśmy uraczeni wigilijnymi opowieściami o waranach, o ich rozmnażaniu, ilości waranów na wyspach, o jadzie, o innych pierdołach. I… zobaczyliśmy warana!!! Hura!!!
Minusem tego był fakt, że zobaczyliśmy go na ekraniku telefonu rangersa, który pokazywał, jak „przedwczoraj” 3-5 waranów zaatakowało jelenia. I jak szybko sobie z nim poradziły. I wy turyści musicie być bardzo ostrożni. Bo kiedyś jakiś turysta się odłączył i znaleziono tylko jego aparat. A jego nie, olaboga. No… Ahaaaa…
Podchodzimy pod jakąś górkę, bo przecież warany specjalnie dla nas będą się przechadzać po skale. No. Zapewne. Chyba jak je ktoś na smyczy pociągnie. Warany głupie nie są, chodzić po skałach to chodzą, ale z samego rana, a nie jak słońce pali tak, że pot spływa na oczy. Znaczy ludziom spływa, waranom raczej nie. No i zupełnym przypadkiem na górce nie było waranów. Ale zobaczycie jaki piękny widok… Piękny, to może on i byłby, ale jakby miał 20 stopni Celsjusza mniej. Albo 30 mniej.
Jakimś dziwnym sposobem nasza polska grupka z jednym z rangersów odłączyła się od całej grupy i świńskim truchtem pobiegła w miejsce, gdzie jeszcze niedawno był widziany jakiś. Niestety – faktycznie (ponoć) był, ale się zmył. Jak partyzant w Wietnamie… Wystawia łeb, pokazuje się jednej grupie, a potem chowa się w tunelach. Jaaasne. Poszlajaliśmy się jeszcze po lesie, niby to szukając śladów smoka z komodą, ale nie znaleźliśmy. Wobec tego wróciliśmy w stronę kuchni i… jeeeeest! Sukces!!! WARAN!!! Zupełnym przypadkiem leży koło baru i kuchni. I drugi pod schodkami. I trzeci przy drzewie, tak, żeby turyści mogli sobie z nim zrobić zdjęcie. No ja pier&$$… Ja wiem, że turysta zapłacił, to warana zobaczyć musi, ale do jasnej cholery, to wygląda tak sztucznie, że brakowało mi tylko łańcucha za który te warany były przymocowane. Ewentualnie 2 były sztuczne, a jeden przywiązany bo się lekko ruszył. Sprawdzić prawdziwości warana nie dałoby się, bo rangers czuwał i nie dał podejść za blisko.
Warany żyją w naturze – i jakbyśmy nie spotkali ani jednego – nie przejmowałbym się – dzikie zwierzęta dlatego są dzikie, że nie są dostępne dla każdego. A taka cepelia spowodowała u mnie taką niechęć do Komodo, że aż coś do gardła podchodzi. I jeszcze kurfa kup pan na pamiątkę drewnianego warana. Ech, komercja.
Delikatnie o tym żenującym spektaklu dało się zapomnieć w czasie wizyty na czerwonej plaży. Lekko czerwonawy odcień nadawał jej starty czerwony koral. I tu rafa była ładna, rybki śliczne, dużo, a woda miała zimne prądy. No chyba pierwszy raz nie weszliśmy do zupy o temperaturze otoczenia, tylko było zimnawo. Naprawdę fajne miejsce, warte było zapłacić trochę (60K Rs / 20 PLN) za możliwość posnurkowania tam.
I teraz jeszcze jedna uwaga. W rejsie uczestniczyła też Włoszka. W wieku mniej więcej takim, że pamiętała początek budowy piramid. Znaczy chyba młodsza była, ale setki operacji plastycznych, miliardy papierosów wypalonych oraz 16 godzin dziennie solarium nie robi dobrze na wygląd. No i posługiwanie się międzynarodowym językiem włoskim w stosunku do każdego też jest super. To jedna z tych, które robią z siebie takie biedne istotki, którymi trzeba się zaopiekować, kupić im to, podać to, zrobić to, zanieść suchą nogą na plażę. Przepraszam, ale takich typów nie trawię i jad sączył się z mych ust. Zresztą nie tylko moich. W każdym razie, oczywiście, zebraliśmy się z Komodo, wszyscy bez problemów, poza Włoszką. Wsiąkła. Bo oczywiście trzeba sobie coś kupić nowego. Drażniła baba całą wycieczkę i jak nasz szef wyprawy przywiózł naszą zgubę specjalnym kursem z nabrzeża, Michał skomentował do niego, że jest bohaterem, bo uratował włoską księżniczkę. Garemu (L: nasz przewodnik) bardzo się to spodobało. Ale nieopatrznie Michał na czerwonej plaży wpadł suchej Włoszce w oko, zabrała go ze sobą w celach użycia w celach fotograficznych. Kazała robić sobie zdjęcia w pozach różnych, gibała się jak glista, to pokazywała plecy to te plecy z przodu, to tyłek (który podobno był jedyną fajną rzeczą – nie wiem, całokształt mnie tak przerastał, że nie byłem w stanie ocenić). Michał dzielnie spełniał jej zachciewajki puszczając mimo uszu nasze docinki…
Następnie dopłynęliśmy do Labuanbajo. Tam kończyła się pierwsza część wycieczki, część osób schodziła na ląd, część osób nowych się pojawiała. W związku z tym mieliśmy 3 godziny aktywności polegającej na chodzeniu po wiosce, która po jakimś czasie skończyła się w lesie. Zawróciliśmy i w knajpie wypiliśmy soki i zjedliśmy jakieś kanapki. Zdołaliśmy nawet użyć kawałek Internetu, kiedy wyłączyli w wiosce prąd. No tak, zaszło słońce to i po co prąd, po dobranocce już więc spać czas. Zebraliśmy się i wróciliśmy na statek, gdzie powoli zaczynała się impreza pożegnalno-powitalna. Część osób która przypłynęła tu z nami, przybyła na party więc spora grupa była, były tańce, swawole, pierwszy tańczył kapitan i załoga. Impreza jak na Ibizie. Chyba. Załoga się wyluzowała, zapewne wpływ na to miała butla araku którą pochłonęli. Koło 23 co trzeźwiejsza część załogi odwiozła łódką gości na ląd, a reszta zebrała się do snu. I bezczelnie wyłączyli silniki, co za tym idzie nie działała woda – a planowałem się umyć jak człowiek w nocy, żeby po umyciu choć przez 30 minut się nie kleić…
L: trzeba przyznać, że impreza na łodzi była zacna. Dużo ludzi, muzyka, lasery, odpłynęliśmy z portu. Wykończyliśmy resztki naszego przepysznego Jamaica Rum z Coca-colą… Załoga zatańczyła zbiorowego synchrona, my zaczęliśmy rozmawiać z innymi ludźmi, niż Polacy (oprócz nas była jeszcze dwójka). Niestety rum się skończył, ale Michał znowu stanął na wysokości zadania! Jak powiedział później – „Mnie możesz zostawić na środku oceanu, a ja i tak coś wykombinuję”. Kilka słów do załogi i już arak zmieszany ze sprite’m leje się strumieniem dla każdego, kto chce. Bimberek taki, po tym rozcieńczeniu jakieś 25 procent, może 30. Końcówka butelki szła im wyjątkowo opornie, pili po pół łyczka i niemal popychali się do picia. Wybawiłem ich od tego trudnego obowiązku przy dźwiękach „Sweet Child of Mine” oraz ich pełnym i głośnym aplauzie 😉 . To był dobry wieczór, ale kiepska noc, bo statek stał koło portu całą noc i powietrze w kabinach stało w miejscu jak woda w słonym jeziorze.
Wysypkę mam już na rękach i plecach.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
03.05.2013 Dzień XIII Na łodzi
Przed siebie, byle dalej! | 03.05.2013 Dzień XIII Na łodzi
Obudziliśmy się przy Satonda Island. Po śniadaniu popłynęliśmy na wyspę. Najpierw weszliśmy na punkt widokowy, z którego widać było z jednej strony zatokę, w której zacumowaliśmy, a z drugiej słone jezioro w kraterze.
Michał nie byłby sobą, jeśli nie wskoczyłby do jeziora. Oczywiście na dyńkę. Za jego przykładem poszedł Lipek. Iwona użyła standardowego sposobu dostania się do jeziora – na kopytkach.
Wyglądali jak wielkie żaby. (L: pływanie w słonym jeziorze jest dziwne. Jak to w słonej wodzie jest duża wyporność (nb. jezioro to nie ma połączenia z morzem i powstało prawdopodobnie przy wybuchu pobliskiego wulkanu, który zresztą zniwelował sam wulkan o dobre dwa kilometry, co nie przeszkadza mu być najwyższym wzniesieniem w okolicy ~2400m), natomiast nie ma fal, jak w morzu. Prawdę mówiąc (pisząc?) woda kompletnie stała, w związku z czym można było klasycznie położyć się w jeziorze w kompletnym bezruchu i dryfować).
Z uwagi na to, że nie było jakichś ciekawych widoków podwodnych, zebraliśmy się i przeszliśmy nad morze. Tam z godzina pływania po rafie i powrót na statek. Michał pomagał załodze wyciągać kotwicę – nie dość, że jest w lokalnym kolorze to jeszcze odbiera lokalnym pracę. Kolejne godziny spędziliśmy na spaniu, bądź opalaniu się, bądź spaniu, albo spaniu. Ewentualnie dla chętnych było opalanie albo spanie. L: można jeszcze było pić piwo z baru po 15K za puszkę0,33 (jakieś 5 PLN), spać, albo jeść chipsy i spać).
Pod wieczór przypłynęliśmy na żenującą plażę Killo albo Donggo Beach – nie wiem która to była, ale woda była średnia, plaża syfiasta. Miała ta plaża dwa plusy. Jeden z nich to fakt, że można było poszukać sobie muszelek – część ludzi znalazła takie większe od złożonych dłoni. Drugim plusem byłby zachód słońca za wulkan, jednak chmury trochę ten widok popsuły. Jak widać, dzień XIII naszej wyprawy spędziliśmy tak, jak powinno się spędzać wakacje. Zabrakło tylko drinków z palemkami. Bo bez palemek to sobie sami zrobiliśmy… L: był jeszcze trzeci plus, przynajmniej dla niektórych (dokładnie dla 3/5 naszej wyprawy: skoki do wody. Zanim zesłali nas na wyspę, kapitan zatrzymał statek i pozwolił skakać z górnego pokładu, poręczy (tak, wiem, to na pewno ma jakąś specjalną nazwę…), a nawet z dachu sterówki! Prym wiódł Michał, który jako jeden z nielicznych skoczył z dachu na „dyńkę”. Ja „tylko” na nogi, ale wysokość była spora i mój kręgosłup i tak chrząknął znacząco po skoku. Iwonę musiałem niemal wypchnąć z górnego pokładu ;). Na brzuchu pojawiła mi się jakaś dziwna wysypka.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
02.05.2013 Dzień XII Na łodzi
Przed siebie, byle dalej! | 02.05.2013 Dzień XII Na łodzi
Dziś się prawie wyspaliśmy. Pod biurem mieliśmy być na 9-9:30 więc szaleństwo snu. Poprosiliśmy panią o zamówienie nam dużej taksówki na 5 osób i bagaże. Jednak zobaczyliśmy dokładnie tą samą taksówkę, co wczoraj wieczorem. Na bank to jakiś pociotek właścicielki. Znów zapakowaliśmy się do taksy i znów jedna osoba jechała z właścicielką na skuterze. I wcale nie było zaskoczeniem, że Lipek na skuterze był dużo wcześniej niż samochód. W biurze odczekaliśmy grzecznie na autobus. Załapaliśmy się na drugi (L: A w tzw. międzyczasie zamówiliśmy bilety na samolot powrotny z Denpasar do Jakarty). Na rejs płynie razem 31 osób. Zapakowani w busiki pojechaliśmy do pierwszego miejsca zwiedzania – wioski garncarskiej. Nie ma co się rozpisywać – pani pokazała jak robi miskę czy coś podobnego, jeden uczestnik wycieczki wykonał prawie popielniczkę – jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia.
W autobusie dostaliśmy tradycyjne ciastko ryżowe, chyba z bananem. Dało się zjeść.
Następnie „wioska rybacka” gdzie pokazano nam budowany od 3 lat trójkadłubowiec. Ponoć za 2 miesiące ma być skończony. Jak dla mnie wyglądało, jakby za 2 miesiące to mógł ulec biodegradacji. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby ten statek do wypłynięcia. No chyba, że jako łódź podwodna, to możliwe.
Dostaliśmy kawę/herbatę/ciastko bananowe i pojechaliśmy na nabrzeże. W momencie, kiedy chcieliśmy zabrać na pokład swoje plecaki, powiedziano nam, że nie, że zajmie się tym załoga. AAaaaaaa! Jesteśmy na wycieczce zorganizowanej, ratunku! Nina, Iwona i Lipek dostali kajutę zaraz za kuchnią. Chyba ktoś słyszał o tym, że żona moja co 3 godziny zwykła przyjmować pokarmy, a przy zaburzeniu tego rytmu robi się zła, tupie, gryzie i pluje. Michał i ja dostaliśmy swoją miejscówkę na dolnym pokładzie – wszak wybraliśmy wersje ekonomiczną, bez kajuty. Gdy nasza kabinowa grupa się rozpakowywała, wparował do kajuty jeden z członków załogi i powiedział, że ta kajuta jest za mała na 3 osoby i 2 mogą iść do drugiej, większej, która akurat jest wolna. Super, bo kajuty są małe i gorące, więc tym lepiej. Później Nina się dogadała i ściągnęła mnie do swojej kajuty – ta to ma gadane. Mieliśmy tylko nie mówić reszcie pasażerów. L: pierwsze wrażenie na statku (łodzi? Kutrze? Nie wiem, nie rozróżniam pierwszy raz tu jestem) dość pozytywne. Plecaki zanieśli nam do samej kajuty, prowadzący przedstawił krótko zasady tutaj panujące, przedstawił ośmioosobową załogę. Sam obiekt pływający jako taki, raczej nie przecieka ;p , warunki mniej więcej takie, jakie w hostelach. Tyle tylko, że sama kajuta faktycznie malutka (spodziewałem się) i strasznie gorąca (nie spodziewałem się). Może dlatego, że byliśmy na dolnym pokładzie chyba w pobliżu sinika, a maluteńki wiatraczek raczej nic tu nie mógł wskórać. Trzy ubikacje z prysznicami i tu o dziwo wszystko ładnie zaplanowane i miejsca jest wystarczająca. Główne miejsce spotkań, a zarazem dolny „deck” do spania to stołówka z barem.
Po niedługim czasie dopłynęliśmy do małej wysepki, Perama Resort. Tam małą łódką zostaliśmy przetransportowani na plażę. Od razu zaczęliśmy pływanie i oglądanie korali, rybek i okolic podwodnych. Było to o tyle łatwe, że prąd sam pchał wzdłuż wyspy i nie trzeba było za mocno machać łapami i nogami. Następnie wysuszyliśmy się a Michał dołączył do gry w siatkówkę. Z uwagi na to, że kolorem skóry zaczyna powoli przypominać lokalesów, trafił do ich drużyny. Udało im się nawet jeden set na 3 wygrać – nie był w stanie grać za całą ekipę. A grał ofiarnie, rzucał się, padał, skakał, otarł sobie nogi o koral… (L: trzeba nadmienić, że Michał (Iceglaze) uczciwie pracuje na swoją rolę tanka nie tylko w grach MMORPG, ale i na wszystkich naszych wyjazdach i stara się jak może zbierać wszystkie obrażenia na swoje ciało, ozdobione zresztą pokaźną już kolekcją blizn).
Następną aktywnością była replantacja koralowca. Dostaliśmy betonowe bloczki z rurką, trzeba było do tego zamocować żywego korala, za pomocą taśmy zaciskowej a następnie wypłynąć w morze i utopić korala w docelowym miejscu. Takietam odtwarzanie rafy dla turystów. Aczkolwiek trzeba przyznać, że robią to już chyba 7 lat i przynosi to efekty – widzieliśmy miejsca, gdzie z rafy tylko delikatnie wystawały rurki do których mocowany by koral – tak więc – przyjęło się. (L: jako miłośnicy natury (tutaj nie ma między nami różnic) wszyscy zasadziliśmy swoje koralowce i co więcej, nazwaliśmy je: Samuel, Klaus, Halina, Czesio oraz Lewandowski. Należy nadmienić, że po ostatnim zwycięstwie Borussi nad Realem osoba Lewandowskiego jest natychmiastowo wymieniania, gdy tylko rozmówca dowie się, że jesteśmy z Polski (wyprzedzając Wałęsę i Jana Pawła II). Mamy nadzieję, że nasi potomkowie przyjmą się ładnie na indonezyjskiej ziemi 😉 ).
Następnie załoga ugrilowała tuńczyka. Co dziwne, upiekli go i zanim go dostaliśmy, był już całkiem zimny. Nie wiem co z nim robili ani po co, ale lepiej byłoby jakby sałatki i inne rzeczy przygotowali wcześniej, a rybę podali na ciepło. Zachwycić mnie ta ryba nie zachwyciła, ale reszta grupy była szczęśliwa, a Iwona miała uśmiech na okrętkę. Co prawda jakby im tak smakowało, to nie dzieliliby się rybą z kotem, który wylazł z krzaków i żebrał o jedzenie.
Zachód słońca był całkiem ładny – szczególnie, że słońce zachodziło za wulkan Mt Rinjani.
Zrobiło się już kompletnie ciemno. Chodząc po plaży zobaczyliśmy, że coś się świeci na piasku. Człowiek stawiał stopę, podnosi a tam świeciło się na zielono kilka – kilkanaście punktów. Przy szybkim chodzeniu widać było ślady świecące. To plankton.
Kolejną rzeczą były gwiazdy. Miliardy gwiazd, droga mleczna ścieżka jogurtowa i autostrada maślankowa widoczne jak na dłoni. Taki widok mogę mieć codziennie. Albo conocnie.
Na statku Michał dostał swój materac i uwalił się przed mostkiem kapitańskim. Ten to ma widok do snu. Ja tam cieszyłem się z zamiany miejsca na kabinę – materac jednak jest odrobinę grubszy, a po leżakowaniu na plaży przydatne to będzie…
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
01.05.2013 Dzień XI Ubud – Mataram
Przed siebie, byle dalej! | 01.05.2013 Dzień XI Ubud – Mataram
Obudziliśmy się standardowo wakacyjnie czyli koło siódmej. Po śniadaniu zapakowaliśmy się w auto i pojechaliśmy nad rzekę, by wykonać kolejną rzecz z checklisty Iwony – rafting. Do wyboru mielismy dwie rzeki – jedna mniej ekscytująca i druga bardziej. Oczywiście, wybraliśmy tą bardziej. Ponoć jakiejś skali ma trochę ponad 3 cokolwiek by to nie było. L: kolejna fajna rzecz w Indonezji to punktualność. Umówieni byliśmy na 9:00 i jak zwykle kierowca czekał na nas w hostelu już o 8:45. Droga do miejsca rozpoczęcia spływu zajęła jakieś 90 minut. Na miejscu dostaliśmy powitalne napoje, przebraliśmy się i zapakowaliśmy na Michała kamerę. Uznaliśmy, że jest najbardziej stabilny z nas wszystkich. I w sumie fakt, że miał zasłonięte uszy paskami od kamery nie psuł nikomu humoru. Chce się chłopak lansować w pracy, to niech cierpi. Po stromych schodkach zeszliśmy w dół kotlinki, gdzie między krzakami ledwo widoczny płynął strumień. Nad nim leżały dwa pontony, w tym jeden w trakcie pompowania. L: jeden z przewodników objaśnił nam jakie komendy będzie wydawać i co należy robić. Forward – wiosłować w przód, back paddle – wiosłować w tył, lay down – uwaga na głowy, bum bum – zaraz w coś wyrżniemy i trzeba trzymać się liny na pontonie, jump – nie, nie trzeba wyskakiwać, tylko skakać w pontonie. To tak z grubsza ;). Nasze bagaże podręczne zostały zapakowane w nieprzemakalne worki, ponton dopompowany i zasiedliśmy do pływania. Nie wyglądało to źle. Mi i Michałowi trafiło się 2 gości, Ninie, Iwonie i Lipkowi jeden. Ruszyliśmy. Drużyna Lipkowa szybko nabrała pędu i zniknęła za zakrętem. Jednak mimo tego, iż wąsko było, dało się płynąć i to dość szybko. Nasi przewodnicy okazali się jacyś dziwni. Na 5 komend które mieli podawać podawali tylko dwie – do przodu i bum bum, z tym, że najczęściej bum bum było już po bumbumie.
Po spłynięciu małego kawałka kazano nam zejść z pontonu – pierwszy wodospad pokonywaliśmy pieszo. Za wodospadem nurt był szerszy i jakby szybszy. Pojawiło się coraz więcej kamieni, które czuć było całym ciałem. Uznałem, że aparat schowany z tyłu dopłynie w drzazgach. Ogólnie nawet się z nim pożegnałem. Co chwilę płynęliśmy bokiem, tyłem, robiliśmy bumbum o kamienie. Nagle przy którymś bumbumie z naszego pontonu wyrwało Michała. Był i się zmył. Najpierw poleciał na plecy do pontonu, trafiliśmy bokiem na kamień i wyleciał świńskim lobem w stronę lepszego świata. Zniknął mi z oczu, ale nie było to dziwne, bo miałem swoje problemy – ponton pozbawiony jednego z balastów rozpoczął walkę . Zaliczyłem szlif kaskiem po kamieniu zanim udało mi się wyprostować i ogarnąć sytuację. Do Michała biegł (L: Jezus? 😉 ) już jeden z przewodników, Michał wydostał się spod pontonu i spływał radośnie w dół rzeki. Zanim sytuacja została opanowana, minęło trochę czasu i trochę metrów. Bohaterski Michał nie stracił nawet kamery – decyzja o zamontowaniu mu na uszach, pod kaskiem była dobrą decyzją. Gdy później się zatrzymaliśmy, okazało się, że Michała kask jest rozłupany na 2 części – taka była siła uderzenia. W międzyczasie przewodnik Lipków zarządził zmianę – Nina z Iwoną, jako najlżejsze poszły do naszej łodzi, a my z Michałem do łodzi pierwszej. Wyszło, że nasi chłopacy dopiero się uczą i mają problem z opanowaniem takiego ciężaru jak my. Z nowym przewodnikiem reszta spływu okazała się bułką z masłem. Dziewczyny za to miały więcej kręcenia się, ale nie marudziły. W pewnym momencie mieliśmy ubaw – jeden z przewodników kierował łodzią dziewczyn, a drugi pompował. Wyglądało to trochę jak Titanic…
Fajną rzeczą po drodze, oczywiście poza obijaniem się o kamienie, były momenty przepływania pod wodospadami. Od razu człowiekowi się chłodniej robiło.
Mieliśmy dwie przerwy – jedną przeznaczyliśmy na spływanie kawałek wpław, a następną na odpoczynek. Całość spływu trwała około 2,5h i miała 12km.
Przed końcem jeszcze spłynęliśmy z progu, z wysokości jakichś 3 -4 metrów – świetne uczucie, aczkolwiek plecy Lipka nie były z tego powodu zbyt szczęśliwe.
Niestety, po wyjściu z pontonu okazało się, że do auta trzeba iść pod górę, dość ostrymi schodami, całkiem niezły kawałek. Na szczęście na górze czekały na nas prysznice, pachnące ręczniki i woreczki na mokre rzeczy. Do tego obiad w formie szwedzkiego stołu. Lipek: jedną rzecz muszę tutaj absolutnie uzupełnić: dawno nie widziałem Iwony z takim bananem na twarzy. Uśmiech nie schodził jej z ust przez cały czas spływu. Czy była tyłem, czy przodem, wiosłowała, skakała – dziwię się, że ją szczęka po tym nie bolała ;). Innymi słowy, nawet jeśli komuś się nie podobało (a za cenę 250K, czyli niecałe 90 PLN to był naprawdę udany zakup), to warto było zrobić rafting choćby ze względu na nią ;).
Najedzeni pojechaliśmy na nabrzeże, aby dostać się na Lombok – przeprawą promową. Wiedzieliśmy, że ostatni szybki prom odpłynął godzinę temu (o 13) ale były też promy normalnej komunikacji – i nim chcieliśmy płynąć. Po dotarciu do portu zostaliśmy otoczeni przez naganiaczy, oferujący nam bilet promowy za 175 000 irs. Za 200 000 można dostać bilet na szybki prom, więc nie daliśmy sobie zabrać plecaków i olawszy naganiaczy poszedłem z Iwoną w stronę biura. Jeszcze w czasie spaceru słyszałem, że prom nie pływa, nie jest bezpieczny, spalił się i inne bzdury – poirytowany namachałem na tuchtona aż sobie poszedł. Oczywiście – bilety na prom były o to w cenie 36 000irs. Niezła przebitka jak na spacer 50 metrów. Zapakowaliśmy się na prom, opanowany przez głośne przekupki. Uwaliliśmy się w klimatyzowanym pomieszczeniu na wygodnych fotelach i czekaliśmy na odpłynięcie. Trochę martwiło nas, że akurat przemalowywali prom na inny kolor, ale zmartwienie nie było jakieś wielkie. Uznaliśmy, że nie mamy się co martwić, i tak nikt nie zapłaci za nas okupu, jeśli nas porwą. Zresztą jakby nas porwali, musieliby po pierwsze nas karmić, co nie byłoby ekonomiczne, a po drugie musieliby słuchać gadania Niny i marudzenia Lipka – obstawiam, ze po 3 dniach otrzymalibyśmy równowartość stada owiec i transport do dowolnego miejsca świata, byleby tylko nas się pozbyć.
Rejs trwał 4h – można było sobie pospać, pozwiedzać prom, ponudzić się, czy napisać kolejny kawałek relacji. Gdy dotarliśmy do portu docelowego, było już ciemno. I jeszcze była kolejka do portu. Przed nami 5 promów. Tak więc jeszcze godzina spędzona na promie, a jeszcze droga przed nami daleka.
Po zejściu z promu zorganizowaliśmy sobie transport za 200 000irs – zapewne można było taniej, ale nam się śpieszyło, a była to kwota o której słyszeliśmy, że jest odpowiednia na przejechanie tego kawałka.
Droga zaczynała przypominać drogę w Indiach. Wielkie ciężarówki, ruch – Indonezja do tej pory wyglądała jak Indie, bez wad tego kraju, a tu coraz bardziej była podobna – łącznie z wadami. Na miejscu (w Mataram) okazało się, że nasze docelowe miasto jest dość spore – kazaliśmy zawieźć się pod biuro Paramy – w okolicach miały być jakieś hostele, a dodatkowo chcieliśmy zarezerwować bilety na samolot z Bali do Jakarty. W biurze natknęliśmy się na ekipę usilnie usiłującą ćwiczyć angielski i średnio komunikatywną. Załatwienie biletów zajęło nam z godzinę. W międzyczasie Lipek z Michałem załatwili nocleg W pobliskich hostelach ceny były niewspółmierne do standardu, ponadto wyjaśnienie obsłudze, że chcą 5 łózek będąc w 2 osoby, przekraczało zdolności albo komunikacji chłopaków, albo percepcji personelu. Kolejnym tropem hostelowym był hostel Oka – mający być w odległości, zależnie od osoby mówiącej – od 100m do 3km. Odległości to nie jest dla lokalnych najłatwiejsza sprawa. Z Niną poszliśmy do sklepu 400m, to byli przerażeni, że taki kawał drogi chcemy iść piechotą.
Wracając do hostelu Oka – nasi bohaterowie dzielnie pokonali ze 2km bez sukcesu, kiedy postanowili zasięgnąć języka. Parkingowy okazał się słabym rozmówcą, lecz do Lipka podeszła młoda muzułmanka i czystym angielskim zapytała, czy czegoś nie potrzebują. Lipek jeszcze długo nie mógł wyjść z szoku. Pani wiedziała gdzie jest hostel – co więcej – podwiozła tam naszych supermenów. W hostelu cena za 2 pokoje ze śniadaniami wyszła 200 000 irs – i z szoku chłopaki zapomnieli się targować. 200 000 irs to jakieś 60pln, do podziału na 5 osób. I to ze śniadaniem. Dodatkowo pani zamówiła taksówkę i pojechała skuterem po nas – bo w 5 osób do taxi się nie zmieścilibyśmy. L: to w ogóle była niesamowita akcja, tyle szczęścia na raz rzadko ze sobą chodzi. Kobieta muzułmanka miała dziecko na ręku, wypasione auto i kierowcę (męża?). Próbowałem grzecznie odmówić, gdy chciała nas podwieźć, ale nalegała. W samochodzie się rozgadała, była w Australii jeden rok i stąd tak dobry angielski. Znała jedno słowo po polsku (ma jakąś koleżankę Polkę): gówno :D. „I found gówno in the toilet!” i cały samochód się śmieje. Sądziliśmy, że była bardzo sympatyczna, dopóki nie spotkaliśmy właścicielki hostelu… pokoje w fantastycznej cenie, a potem na pięć różnych sposobów pytała, jak może pomóc nam przywieźć naszych „friends”. Padła nawet propozycja wsadzenia mnie i Michała na skutery jako kierowców. Stanęło na taksówce (zamówiona przez właścicielkę telefonicznie), która w dwie strony kosztowała jakieś 5 PLN, a ja przejechałem się jako pasażer skutera. Pani byłą na tyle mała, że bez problemu siedząc za nią widziałem wszystko jak na dłoni i musiałem odmachiwać innym tuchtonom na skuterach. Wiatr we włosach (oops, ja nie mam włosów), jazda pod prąd… Iiiiii-haaaa! Na koniec jeszcze zakupiliśmy u Pani w hostelu trzy duże piwa po 25K, czyli tyle co w sklepie. Skąd się biorą tacy ludzie?
Tak oto zakończył się kolejny dzień… Aaa… jeszcze delegaci kupili papu w McDonaldzie, na wynos. Bez szału. L: w KFC jest tanio, ale porcje są o połowę mniejsze. Mają za to WiFi i stanowisko na 8 komputerów dla klientów.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
30.04.2013 Dzień X Ubud
Przed siebie, byle dalej! | 30.04.2013 Dzień X Ubud
Iwona w dniu wczorajszym zapomniała wydać polecenia wczesnego wstania. To zaskakujące, zważywszy na jej wrodzone ADHD (ale bardziej popołudniowe niż poranne, więc może dlatego). W związku z tym, wstaliśmy o godzinie dowolnej – uśredniając całą naszą grupę, wstaliśmy przed 10. Śniadanie – już przyzwyczailiśmy się do tego, że na śniadanie jest tost/2 tosty + jajecznica/omlet i talerzyk świeżych owoców. Plan na dziś – zorganizować wyprawę na Komodo, zobaczyć małpy, zrobić jakiś spacer 8km, załatwić powrót samolotem z Bali do Jakarty, zobaczyć jakieś tańce, napić się rumu i iść spać. W związku z brakiem porannego wstawania, wycieczka była rozmemłana i z hostelu ruszyła dopiero po 12. Nie ma to jak zwiedzać w pełnym słońcu. Sadystyczną radość po cichu czerpaliśmy z cierpienia Lipka. Spalił się poprzedniego dnia i każdy dotyk słońca powodował u niego ekstremalną reakcję alergiczną, zaczynającą się od sykania. Ale skoro boi się żonie postawić i zwiedza w pełnym słońcu… to niech cierpi. My musimy to on też niech cierpi. L: spaliłem się dwa dni wcześniej na nurkowaniu, co wiele nie zmienia bo jak ja się spalę to cierpię co najmniej sześć dni. Jak ja nie lubię ciepłych krajów 😉
Droga do biura sprzedającego rejsy na Komodo była długa i zabawna. Szliśmy najpierw my, a następnie, jak nasz cień, jak ninja, jak snajper, pomykał Lipek. Długimi komandoskimi skokami, od cienia do cienia. Dłuższe kawałki słońca dało się rozróżnić bo długotrwałym syku i złorzeczeniach. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie jest aby wampirem, bo tak się wystrzega światła. Coś jest na rzeczy, bo jak potarłem go srebrną obrączką to syczał. Co prawda w tym momencie był akurat na słońcu, ale to nie jest jakiś wiążący argument.
Po dotarciu do biura, rozpytaniu o wycieczkę i otrzymaniu 5% zniżki stwierdziliśmy, że nie satysfakcjonuje nas to. Zawsze zniżki mamy 30-50% więc coś nie tak. Jednak nie było managera, który miał pojawić się za jakieś 2-3 godziny, więc nie było z kim dyskutować. Dlatego też udaliśmy się do kolejnego punktu wycieczki, lasu z małpami. Znaczy to jakaś świątynia jest, ale małpy są, więc małpi las. Ulica nazywa się Monkey Street, więc las też jest monkey. W sumie ulica ta fajną jest. Przy prawie każdym sklepie stoi posąg jednej czy kilku małp, każdy inny – fajnie to wygląda.
Po opłaceniu wejścia do lasu i zapoznaniu się z regulaminem (jeśli wskoczy na ciebie małpa, rzuć jedzenie na ziemię, nie panikuj i staraj się spokojnie odejść) udaliśmy się alejką do środka. Już od początku lasku widać było tabuny małp. Lipek usiłował się wmieszać w tłum, ale wyróżniał się plecakiem. Zdołaliśmy zrobić kilka zdjęć, kiedy coś szarpnęło mnie za plecak i usłyszałem stłumiony okrzyk przerażenia z ust żony mojej, Niny, siostry Michała. Udało mi się obrócić głowę o 180 stopni i zobaczyłem siedzącą na moim plecaku małpę. No co za parówa! Małpa, skoro została zdemaskowana, zaprzestała udawania, że jest motylkiem i zaczęła wdrapywać się po plecaku. Po chwili siedziała mi na ramieniu jak papuga. Fajne toto, lekkie, mogę wymienić za kota. Fajne delikatne łapki ma. Ale złodziejskie. Usiłowała otworzyć plecak – ale nic z tego, nie ma tak dobrze – nawet ja mam z tym problemy. Usiadłem i drugi małpiszon wdrapał mi się na kolana i z niewinną miną rozpoczął procedurę odpinania mi rzepa w kieszeni i zaglądania tam. Też jej nie szło za dobrze. Reszta wycieczki w międzyczasie przestała popiskiwać i poszła w moje ślady – znaczy Michał poszedł i usiadł. Po chwili na nim pojawiła się jego małpa i zaczęła po nim łazić. Zazdrosny Lipek postanowił pobawić się moją małpą i przyklęknął przede mną i zaczął macać moją małpę po dłoniach. Tej się spodobało na tyle, że zostawiła mój oporny plecak i przeskoczyła na Lipka plecy a następnie na Lipka głowę. Mimo chwytnych paluchów, trochę się zsuwała, bo nie było się czego trzymać. Michałem natomiast zainteresował się stary samiec, który uznał Michała za całkiem niezłą przekąskę. Najpierw usiłował ugryźć go w kark, czy tam fałdę na karku, a następnie w rękę. Uznaliśmy, że co za dużo to niezdrowo i jeśli nam zje Michała, to kto nam będzie bagaże nosić? Małpa? Nie wiemy, czy nie je więcej niż Michał… L: fajne te małpki. Fakt, że nie są to jakieś duże małpy, tylko zwierzęta wielkości kota. Niesamowicie delikatne (jak chodzą po człowieku, to mimo spalonych pleców nie czułem dyskomfortu), mają miłe w dotyku łapki no i są sprytne. Zaglądają wszędzie i chwytają wszystko, dostrzegają szczegóły. Innymi słowy, nie jest to kot (a z kotem mam najlepsze porównanie) i naprawdę trzeba uważać. A jak już zaczyna być agresywnie, to trzeba się zaraz wycofać, nie wiadomo co takiej przyjdzie do głowy. Wagowo przegra, ale ma zęby i nie wiadomo co jeszcze…
Podreptaliśmy ścieżką wśród całego plemienia małp, musieliśmy uważać, żeby im po ogonach nie deptać. Dotarliśmy do świątynki, później do centralnego punktu, gdzie była fontanna. Fontannę małpy używały do skoków na dyńkę do wody oraz do moczenia się. Zostawiliśmy tu Michała i zeszliśmy schodkami w dół, w stronę strumienia. Klimat jak z Indiana Jones – ogromne drzewa, liany, zielone światło przefiltrowane przez liście, na dole strumień. Do tego kamienny mostek, omszałe głazy – nim się spostrzegliśmy, minęły 2 godziny i trzeba było wracać do biura.
W biurze okazało się, że nie ma mowy o większym rabacie. 5% to ostatnie słowo. Nie byliśmy do końca przekonani, ale by wytargować ostatnie 100 000 irs nasz menager dzwonił do biura głównego. Oczywiście, to nic nie znaczy, mógł zadzwonić i pogadać o pogodzie, ale przynajmniej bardziej wiarygodnie to wyglądało. I teraz przyszło do płatności. Za rejs, za 3 osoby w kabinie i 2 osoby na decku wyszło 17 milionów. Płatne gotówką, albo kartą, ale doliczają do tego 3%. Z przewalutowaniem zjadłoby cały rabat, ponadto mieliśmy jeszcze cały tabun dolarów, których nie wymienialiśmy. Dlatego też zapytaliśmy o najbliższy bank. I dupa. Znaczy tyłek, dla wrażliwych. Banki pozamykane, ale jest zaufany kantor – przy naszym hostelu. Co oznacza kolejne 2 km drogi. Tup tup, Iwona szczęśliwa, bo tuptamy. Lipek powoli zaczął odżywać (słońce jakby lekko zaszło, czyli wampir się ożywił) i przestał sykać. Zaszliśmy po drodze do hostelu, zrobiliśmy zdjęcia dolarów (dobry sposób na wszelki wypadek, jakby ktoś chciał nas oszukać – pokazujemy policji zdjęcia z numerami i jeśli u oszusta znajdą, to sprawa jest łatwa) i ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru i jedzenia. Misja znalezienia pokarmu przypadła Lipkowi i nie było nawet źle (jak na niego) już po 45 minutach zdecydował się na lokal. Przypadkiem nawet smacznie mu wyszło, dostaliśmy coś pośredniego między zupami a drugim daniem, wszystko z rybą i wszystko bardzo smaczne. Mi trafił się świetny napój – miał w nazwie coś z gwiazdami i jak go otrzymałem, to pływały w nim kawałki czarnego owocu lub galaretki a także jasne gwiazdy – jakby wnętrze agrestu wyciągnąć i wrzucić do drinka. Moim zdaniem był to Dragon Fruit.
W kantorze dostaliśmy 2 wielkie pliki pieniędzy – prawie 20 milionów rupii… w banknotach po 100 000. Super. I z tą gotówką znów do biura, przez całe miasto. I z powrotem do hostelu.
Na szczęście zrobiło się za ciemno, aby Iwona zmusiła kogokolwiek do kolejnych aktywności – tak więc Ubud mamy zwiedzone średnio, ale nie żałuję – jak dla mnie wygląda jak Krupówki czy Sopot. Nawet nie chcę wiedzieć jak jest w Kucie – największej imprezowni Bali.
L: Ubud jest dziwne, naganiacze proponują tu tylko dwie rzeczy: taksówki oraz tańce. Niekoniecznie w tej kolejności. Uliczka z naszym hostelem dość przyjemna, wąska i chyba tylko dla pieszych motorowerów, ale kilka samochodów oczywiście też tam widziałem. Na głównych ulicach oczywiście ruch jak w Jakarcie, ale są jakieś chodniczki chociaż. Dużo sklepów z pamiątkami, na pewno można tu coś kupić do domu (kupiliśmy z Iwoną sobie koszulki).
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
29.04.2013 Dzień IX Pemuteran – Ubud
Przed siebie, byle dalej! | 29.04.2013 Dzień IX Pemuteran – Ubud
Kolejnym etapem podróży było oglądanie tarasów ryżowych, ale z auta, gdyż nie bardzo dawało się zatrzymać. Po tych, które widzieliśmy w Chinach, nie robiły wrażenia. Ciekawostką jest to, że ryż tu sadzi się cały rok – na poletkach obok siebie może być ryż zdatny do zbioru, jak i młode rośliny. L: a zbiera się jakieś trzy razy, wszystko zależy od ilości wody.
Dojechaliśmy do plantacji kawy. Pokazano nam luwaka – zwierzątko podobne do łasicy, które żywi się ziarnami kawy, ale nie trawi ich. Za to radośnie wydala bobki kawowe, które zbiera się, suszy, praży i sprzedaje za masakryczne pieniądze. Kilogram takiej kawy to bodaj 5000$. Dodatkowo oglądaliśmy, jak w przyrodzie rośnie trawa cytrynowa, imbir, goździki, wanilia, cynamon i hibiskus. L: RANY BOSKIE zakochałem się w drzewie goździkowym. Po pierwsze, nie wiedziałem, że goździki rosną na drzewie, a po drugie liście tego drzewa pachną, a jakże, goździkami! Podobnie zresztą z drzewkiem cynamonowym (który dla odmiany robi się z kory). Mógłbym zasadzić te dwa drzewa koło domu i leżeć między nimi resztę życia ;). Zapewne więcej rzeczy, ale pojemność mojej pamięci za wielka nie jest. Myślę, że korekta jak coś wymyśli, to tu dopisze. Dostaliśmy do pociamkania kawę. Po wyciągnięciu ze skórki ma się 2 ziarenka na których jest trochę miąższu. Słodkie w smaku. Zaproponowaliśmy, że za niewielką opłatą możemy zastąpić luwaka. Odchody białych powinny być wszak bardziej cenne. Panu pomysł się spodobał, aczkolwiek mieliśmy odrębne zdaniana temat pomieszczeń, w których byśmy przebywali. Pan dysponował jedynie klatkami o niewielkich wymiarach i ja z Michałem mielibyśmy problemy z przetwarzaniem kawy. Oczywiście na koniec była sugestia zakupów, gdzie kupiliśmy jakies pierdołki, ale zaproponowano nam napicie się kawy… I to było to.
To nie była kawa. To był orgazm w ustach (kolejny raz mam wrażanie, że moje słowa zostaną źle zinterpretowane…). Część wzięła sobie mrożoną kawę, część gorącą. Każda była dobra, ale moja, gorąca, waniliowa była przegenialna. L: moja gorąca czekoladowa też była fantastyczna. Zresztą odniosłem wrażenie, że wszystkie były na tyle dobre, iż każdemu smakowało to, co zamówił. Ach, byłbym zapomniał, była jeszcze patera ciasteczek w trzech rodzajach z użyciem lokalnych przypraw… WOW! Michała natomiast musieliśmy odciągać na siłę od półki z przyprawami 🙂 I jeszcze podana w przepięknych ręcznej roboty czarkach, kubeczkach i dzbanuszkach z drewna. Kupiłbym sobie taką zastawę, jeśli byłaby szansa to przewieźć… a jeszcze kawał drogi przed nami. Nasz kierowca odebrał wielką torbę tej zastawy, zamówił sobie 3 tygodnie wcześniej. Nina ukradła nawet jakieś sadzonki, ale gremialnie nakazaliśmy jej pozostawienie roślinek tu, bo do domu nie dowieziemy. I usłyszeliśmy „papa aloesik, papa imbirek, do widzenia cynamoniku…” Dobrze, że nie ponazywała ich już jakimiś imionami…
Kolejnym punktem wycieczki był wodospad. W drodze w dół, ze ściany skalnej wystawał drewniany penis, zza którego wypływała woda. Nasz naczelny komando Lipek podreptał tam, aby zrobić mu zdjęcie. Wpadł w poślizg, złapał się penisa i go zepsuł… Później co prawda naprawił, ale te ostatnie 3 razy szybko pozostawiły na nim pewne ślady… między innymi ciśnienie wody, która zaczęła mocniej tryskać. Wodospad fajny był. Żeby jeszcze nie trzeba było iść w dół, byłoby lepiej (bo jeśli idzie się w dół, to potem wracać trzeba pod górę). Wpakowaliśmy się w pobliże wodospadu i Michał, cygan jeden wynajmował swoje klapki, żeby nikt inny nie musiał sobie nóg moczyć. Proponuje sobie wyobrazić dziewczyny biegające jak nimfy po wodzie, w klapkach o 6 numerów za dużych… Oczywiście każdy musiał mieć zdjęcie na tle wodospadu. To było dobre. Droga pod górę dobra nie była.
Pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na jakiś szczyt, na punkt widokowy, gdzie za niewielką opłatą można było zrobić sobie zdjęcie z nietoperzem o rozpiętości skrzydeł z 1,5m, wężem z zaklejonym taśmą klejącą pyskiem czy innymi gadami. Jako że gardzimy męczeniem zwierząt, zrobiliśmy sobie tylko zdjęcia przyrody odległej.
Ostatnim etapem była świątynia nad jeziorem. Bardzo ładna, bardzo malownicza i bardzo oblegana przez turystów. I panowie robiący zdjęcia i drukujący od razu odbitki…
W Ubud mieliśmy trop hostelowy – Jaga i Łukasz nocowali w Goutama Home Stay i polecali. Zajechaliśmy tam, faktycznie ładnie, czysto i jak zwykle cena nam nie pasuje. Nie to, żeby była jakaś wysoka, ale nie można poddawać się bez walki. Dziewczyny wytargowały 300.000 irs za 2 pokoje, w tym jeden z klimą. W każdym łazienka, prysznic, wanna, europejska toaleta. I własne marakuje z drzewka. I śniadanie w cenie. L: odstawiliśmy z Michałem standardowy numer „to my idziemy dalej szukać czegoś tańszego” 😉 .
Rozpakowaliśmy się i poszliśmy do lokalu obok na obiad. Tanio nie było, ale było ładnie podane. Ryż nawet był w serduszko ułożony. A ja dostałem super zupę ziemniaczaną, z czosnkiem. REWELACJA, muszę skombinować przepis. Nina za to wciamała wielkiego burgera z mięchem.
Przeszliśmy się po wieczornym Ubudzie, dla mnie takie Krupówki… Michał szukał sklepu z napojami procentowymi, pan od taxi powiedział, że blisko nie ma, ale może zawieźć – został zignorowany i znaleźli na własną rękę jakąś lokalną whiskey. L: Drum Whisky – pierwsza whisky produkowana w Indonezji. Mają nawet odmianę „green label”.
Wieczorową porą wypróbowaliśmy whisky w celach leczniczych, żeby ameba nie wyszła z wody i nas nie opluła. Tak skończył się kolejny dzień.
I co najciekawsze… na następny dzień nie została ustalona pobudka! Po prostu sporą część planu wycieczkowego na Bali, odwaliliśmy właśnie dziś.
Czas na reklamę.
Chcemy gorąco polecić hotel Suka Sari Homestay w Pemuteran. Jak można zobaczyć na zdjęciach poniżej i w poprzednich wpisach panują tam fantastyczne warunki. Standardowa cena za dwójkę wynosi 350000 i taką oficjalnie zapłaciliśmy, tyle że dostaliśmy spory rabat. Nie przypominam sobie, kiedy spałem w tak dobrych warunkach za tak niską cenę. No i ta kamienna łazienka na otwartym powietrzu, z widokiem na palmy lub gwiazdy. Czysto, schludnie, fontanna, basen, chodniczki, rośliny…
Dodatkowo właściciel (nazywa się Suki) to bardzo miły, pomocny i uczynny człowiek. Podróż z nim do Ubud była czystą przyjemnością.
Namiary:
Suki
HP. 081 338 262 829 (telefon do rezerwacji)
DS. Pemuteran, Kec. Gerokgak
Buleleng 81155 Bali
sukasariwarung@gmail.com
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
28.04.2013 Dzień VIII Pemuteran
Przed siebie, byle dalej! | 28.04.2013 Dzień VIII Pemuteran
Po powrocie do hotelu mieliśmy UWAGA!!! WOOOOLNE POPOŁUDNIE! Iwona nie przygotowała ani jednej aktywności. Pierwszy wolny czas od 8 dni. Po prawdzie nie wiedzieliśmy co z nim zrobić i poszliśmy spać. L: po pierwsze, nie wszyscy poszli spać. Na ten przykład ja nie poszedłem. Po drugie, była wymyślona aktywność przez Ninę – balijski masaż ciała. Niestety, połączenie wodnych sportów z klimatem równikowym w przypadku białych ludzi dość często kończy się tragicznie – poparzeniami słonecznymi. Jak zwykle osobą najbardziej „opaloną inaczej” byłem ja, ale Iwonie i Ninie też się dostało. Adam wprawdzie był troszkę różowy, ale on to nawet porządnie ponarzekać nie potrafi. Michał za to od razu nabiera rumieńców w kolorze mahoniowym, szczęściarz. Tak czy siak, masaż, jak sami widzicie a nawet czytacie odpadł). Obudziliśmy się na kolację, na którą znów dziewczynom pani pokazała świeżą rybę wielkości ¾ wieloryba. Oczywiście zaświeciły im się oczy i nie było dyskusji – biorą rybę. Lipek w ramach oszczędności, skoro ma rozrzutną żonę, zamówił sobie 2 tosty z owocami. Po obiadokolacji ja udałem się do łożnicy, kontynuować pisanie relacji, reszta wycieczki poszła zobaczyć morze w ciemności. Na szczęście przyszli przynosząc rum jamajski i coca-colę, więc przegrupowaliśmy się na basen popływać pod gwiazdami. To był dobry wieczór…
Łyżka dziegciu w beczce miodu czyli wycieczka do West Bali National Park oczami Michała:
Jak Adam wcześniej nadmienił całość była podzielona na dwie cześć trekking i pływanko. Co do trekkingu to ograniczę się do kilku łagodniejszych zdań. Jakby ktoś nie wiedział co to trekking, to wytłumaczę. Jest to spacer lub wycieczka np.: po lesie lub górach. Postępująca amerykanizacja powoduje, że mamy trekkingi, kołczów, kejsy itp. Dobra, ale nie o tym. „Spacerek” rozpoczął się od oglądania wg założenia lasu namorzynowego, jednak chciałbym zaznaczyć, że ilość różnego rodzaju śmieci znajdujących się tam spowodowała, że był to las śmiecio-morzynowy. Prócz śmieci można tam było zobaczyć jakieś insekty i przez pół sekundy jakiegoś gada i krowę, która wg przewodnika była przeznaczona na mięso. Urzekający początek. Po 30 min spacerek przeniósł się na drugą stronę jezdni. Ładna jednopasmóweczka ciągnie się przez Park. Weszliśmy w las, dla podkręcenia blogaska możemy nazwać to dżunglą :] (L: to był las 😉 ). Wydeptaną ścieżką poszliśmy eksplorować Bali. Mimo wczesnej godziny temperatura i wilgotność powietrza spowodowała, że lało się ze mnie maksymalnie. Skracając te bóle o „dżungli” powiem, że prócz 4 zajefajnych drzewek 2,5 h było żenującym spacerkiem w ekstremalnych warunkach dla BIAŁYCH. Nadmienię, że spotkanie pod koniec wycieczki małpy ożywiło ekipę, ale po lekkim zastanowieniu stwierdzam, że miejsce i czas był dokładnie wyreżyserowany. Dało się zauważyć, że na Bali małpy siedzą wprost przy drogach. Siedzą tam, bo coś do jedzenia spadnie z ciężarówki lub głupi turysta rzuci do jedzenia, więc zaplanowanie spotkania dla „przewodnika” było dziecinnie proste.
Pływanie: Tak, Michałek w swoim żywiole. Woda i słońce to coś co lubię najbardziej. Tak, jak Adaś opisał ludzi fpytkę. Tu też dało się zaobserwować duże ilość śmieci unoszące się na wodzie jednak mniej to kłuje w oczy jak się patrzy w dół ale świadomość pozostaje.
Pierwsza miejscówka obfitowała w fajne rybki a druga w bardzo ładne korale. Obydwie warte wydanych rupieci. Dodając jakieś jedzonko pomiędzy było FAJNIE. Właśnie płyniemy na Lombok a później kierunek Komodo. Wszyscy twierdzą, że tam będzie dużo nurkowania i lepsze rafy!!
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
27.04.2013 Dzień VII Droga do Pemuteran
Przed siebie, byle dalej! | 27.04.2013 Dzień VII Droga do Pemuteran
W jakiś bliżej nieokreślony sposób dotarliśmy na nadbrzeże. Nie pamiętam zbyt wiele z tego okresu. Możliwe, że spałem, albo zapadłem się w sobie, w swoją traumę. I jeszcze Lipek powiedział, że nie lubi, gdy mu mówię, że go nienawidzę (standardowy tekst przy górzystym terenie, gdzie mnie ktoś ciągnie). L: no bo po co on to mówi, skoro i tak wszyscy wiedzą, że mu się podoba. A uczucia trzeba uzewnętrzniać, bo człek może pęc. Albo pęknąć. Albo cokolwiek. Nie to nie, pęcne se sam, jak on taki jest. Dojechaliśmy do portu, zapłaciliśmy ostatnią część płatności za wycieczkę i Michał triumfalnie spojrzał na Lipka – nie zabili nas, było dobrze – więc o co było tak schizować? Grześ udał, że zapina plecak i jest tym śmiertelnie zajęty.
Przeprawa na Bali kosztowała nas po 6000 irs. L: dwa złote za prom… Nieźle! Prom był duży, muzyka trululała, nawet tekst do śpiewania karaoke był. A zespoły jakie, a jakie teledyski! Nasze diskopolo sprzed 15 lat. I artyści, wystylizowani na światowe gwiazdy… Wypas.
Na Bali jednak humor klapł lekko. Autobusu brak, transportu brak. Na dworcu zaproponowali nam albo publicznego busa, który odjedzie jak się zapełni, zapewne za jakieś 3 tygodnie, albo prywatny transport za 300.000 (jakieś 100 pln). Nie ma mowy, mamy czas, czekamy na Bemo (lokalny busik – ichni standardowy środek transportu). Pan od prywatnego transportu zszedł do 150.000, niżej nie chciał. Poczekaliśmy sobie grzecznie z godzinę, ale nikt nie pojawił się na dworcu – zero chętnych by jechać gdziekolwiek. Z kierowcą busa wynegocjowaliśmy, że płacimy 150.000 i wiezie nas już teraz. Znaczy może nie z kierowcą, a z jakimś lokalesem, który robił za translator i zapewne dostał swoją dolę, ale jednak zostały nam tylko 2 tygodnie urlopu i perspektywa spędzenia ich na tym urokliwym dworcu autobusowym nie przekonała nas. Najlepsze, że targowaliśmy się zajadle, myśląc, ze do Pemuteran jest 12 km – okazało się, że jest 2 albo 3 razy dalej. L: to prawda. Mapy Lonely Planet nigdy nie były najlepsze, ale te dla Indonezji już nie raz wprowadziły nas w błąd. Może to dlatego lokalesi niechętni byli do zejścia z ceny… Kurowozem na kołach pojechaliśmy w siną dal. Przez dziury w blachach, wyżarte korozją widać było asfalt pod nogami, ale jechaliśmy. I z sukcesem dojechaliśmy.
Wysiedliśmy pośrodku wioski i ekipa odpowiedzialna za rekonesans (Iwona, Michał i Adam) udała się na poszukiwanie noclegu. Trwało to z godzinę, albo półtorej i nie znaleźliśmy nic ciekawego, w rozsądnej cenie. Najtańsze były chyba 2 pokoje jadące wilgocią, 500 m od drogi, 1 km od plecaków, za 550.000. Wytargowaliśmy, że jeśli weźmiemy u właściciela snurklowanie, to zejdzie nam do 500.000 i da pokoje z klimą. L: w tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy z Niną kupić i wypić soczek, sprawdzić menu cafe naprzeciwko, pooglądać, jak pewna pani chodzi i rozstawia buddyjskie (?) kadzidełka na ulicy i przed sklepami oraz porozmawiać z panem, który miał uroczego małego pieska wożonego między nogami na skuterze. Dowiedzieliśmy się, że na Bali większość stanowią buddyści, którzy lubią wszelkie żywe istoty, a na Jawie mieszkają muzułmanie, dla których podobno psy to zwierzęta plugawe. Po powrocie do Niny i Lipka zapytałem grzecznie i uprzejmie, czy może jednak nie warto dorzucić po 10 pln od osoby i w lepszych warunkach spędzić 2 dni… Chyba dopiero wtedy dotarł do wszystkich absurd sytuacji – nie zawsze musimy spać za grosze. Wobec tego Iwona i Lipek udali się w stronę bankomatu – bo rezerwy zostały tak uszczuplone, że ledwo na jakieś zakupy podstawowe starczyłoby, nie mówiąc o noclegu. Zaczepił ich człowiek przy jedym z hoteli, które odwiedziliśmy na początku, że ma pokoje. Tak, widzieliśmy, masz fajne pokoje, ale drogie i nie masz dla 5 osób. Pan powiedział, że on jest właścicielem i że można z nim ponegocjować, a co do pokoju to można dać materac…
Dostaliśmy taką cenę, że nie dyskutowaliśmy, tylko spakowaliśmy plecaki i podreptaliśmy szybko, by nikt nam nie zajął miejsca (od miejsca pobytu plecaków było to niecałe 100 m).
Nocleg jest w domkach, w ślicznym parku, jest basen, własne papaje do zjedzenia prosto z drzewa… Pokoje super czyste, ładne… a najlepsza jest łazienka. Otwiera się drzwi do łazienki, a tam prysznic, muszla, umywalka – na otwartym powietrzu (znaczy bez daszka, a nie bez ścian bocznych). Siedząc na sedesie można patrzeć w gwiazdy… L: łazienka zrobiła na mnie chyba najlepsze wrażenie, ale cały hotel jest fantastyczny. Zresztą sądzę, że jeszcze pojawi się w naszych relacjach, bo zarówno miejsce, jak i właściciel okazali się być więcej niż fantastyczni. Dość powiedzieć, że po zakwaterowaniu i prysznicu, a przed rejestracją, Suki (właściciel) podwiózł Iwonę do bankomatu tam i z powrotem na skuterze.
Po prysznicu poszliśmy jeszcze na obiad. I przynieśli jako sugestię obiadu ogromną rybę – w sam raz na 3 osoby… Iwona uznała, że umarła i jest w raju.
Na koniec dnia jeszcze zorganizowaliśmy sobie na jutro trekking po parku i snurklowanie z łodzi. Dzień skończyliśmy na basenie, pod gwiazdami, pijąc rum jamajski z colą. Takie wakacje, to ja rozumiem. Nawet już trochę mniej nienawidzę Lipka, ale ćssiii, nie mówcie mu.