Jak dobrze być stonogą, stonogą, stonogą, wstawać o 7 z łóżka lewą nogą…
Zebraliśmy się o poranku, zabierając wszystkie bambetle potrzebne do zwiedzania. Udaliśmy się na dworzec, z którego odchodzą colectivo do Chiapa de Corzo – miasteczka z którego zaczynają się rejsy kanionem. Przed tym jednak, trzeba było napełnić braki pokarmu. Szliśmy i szliśmy, zwiedziliśmy okoliczne uliczki, lecz wszystko było zamknięte. Trafiliśmy na mały ryneczek, gdzie sprzedawali tacos, ale jakość mięsa mnie nie zachwyciła. Poszliśmy dalej i trafiliśmy na kolejne tacos. 3 tacos za 10 pestek. A obok stoisko kurczakami, a koszach jakieś gnijące mięcho. Jakoś nie wzbudziło to w nas zbytniego zachwytu, ani głodu
We mnie wzbudziło pewne uczucia ale ponieważ miałam pusty żołądek to uczucia jednak pozostały wewnątrz.
Za to znaleźliśmy niedaleko coś lokalnego. W bramie, na jakimś prywatnym podwórku, w głębi stały 3 stoliki. Na zewnątrz był szyld, że mają coś do jedzenia. Zaryzykowaliśmy. Okazało się standardowo, że angielskiego ni w ząb, ale to już przyzwyczajeni jesteśmy. Ale tu okazało się, że dodatkowo nie ma menu. Wcale. Po co? Przecież mają tylko potrawę a, b, c, d i e. I żadna z tych, co wymieniała miła pani z dzieckiem na ręku nam nic nie mówiła. Nina się zesprytniła i zaciągnęła panią do ich szyldu, pokazała paluchem na coś omletopodobnego
Pokazałam na napis oznaczający jajka. Wtedy pani zaczęła znowu coś wymieniać, chorizo okazało się znajomą nazwą więc dodałam „Si chorizo”, potem wydawało mi się, że zamówiłam 3 cole, ale okazało się, że były 3 kawy. Na szczęście udało się zmienić na 2 spritepodobne napoje oraz na pepsi.
I butelkowaną pepsi, w szklanych półlitrowych butelkach. Danie okazało się bardzo smaczne. Jajecznica z chorizo oraz … ryż. Dziwne zestawienie, ale bardzo syte
Michał uparł się, że jak jajecznica to musi być pomidor .Po 3krotnym powtórzeniu, że na pewno chodzi o pomidora, pomidora i nic więcej dostał jednego pomidora pokrojonego w plasterki, na którego rzuciliśmy się we trójkę. Ciekawe, czy będą o nas anegdotki opowiadać,
Potem podreptaliśmy na colectivo i pojechaliśmy do Chiapa de Corzo. Bez problemu trafiliśmy, kupiliśmy wycieczkę i zaprzyjaźniliśmy się z parą szwedzko-meksykańską. Wsiedliśmy na łódkę (zostaliśmy zmuszeni do założenia kapoczków. Niech ich jasna cholera) i popłynęliśmy. Łódka zabierała 32 osoby i pomykała jak mały diabeł. Dwa 200konne silniki dają sporą moc… w jedną stronę trasa to 42 kilometry i wracając zrobiliśmy ją bez zatrzymania w naprawdę krótkim czasie.
Kanion jest bardzo fajnym miejscem, wartym zobaczenia. Wysokie na 200-500 metrów urwiska robią wrażenie. Najwyższa różnica poziomów między wodą a szczytem, to ponad 1000 metrów. I to naprawdę prawie pionowej ściany. Plusem była pogoda, nie paliło słońce
Znowu opaliłam sobie tylko nos!
Widać to nie od słońca masz ten czerwony nos…koniec z podpijaniem wody po 18!
nie padał deszcz – więc było całkiem przyjemnie.
Kaplica umieszczona w jaskini na rzece, na wysokości kilku metrów. Przy tablicy po lewej stronie widać coś jak postać ludzką.
Bandy sępów opanowały okoliczne brzegi wypatrując turystów, którzy wypadliby za burtę.
Krokodyl sztuk raz. Zapewne przymocowany łańcuchem, żeby za daleko nie uciekł.
I na dziś praktycznie koniec. Trzeba się polenić, bo jutro lecimy do Ciudad de Mexico – i tam wieczorem idziemy oglądać tańce. A oglądanie tańców jest wybitnie męczące!
A my z Michałem podreptaliśmy w stronę placu, na którym podobno coś się dzieje wieczorami, bo do tej pory miasto wydawało nam się raczej bezludne. Po drodze zakupiliśmy serniczek sztuk raz (nawet jest zdjęcie, ale na nim głównie wybija się mój czerwony nos więc nie zostanie tu umieszczone) oraz hedalo grande, czyli duże lody, które były na tyle duże, że musieliśmy je zjeść na spółkę. A na placu grali sobie panowie na cymbałkach – jak to mówi Michał „muzyczka trulululu” oraz mnóstwo straganików lokalnych, nie lokalnych oraz z Peru i Kolumbii. A potem grzecznie, wolniutkim kroczkiem wróciliśmy do hotelu