Dziś urodziny Gabriela. W związku z tym wczoraj na kolacje mieliśmy mało zjeść, bo rano mieliśmy iść na czekoladowe cuś. Wstaliśmy rano i wyszliśmy z domu punktualnie. Tak wiem, zaskakujące, ale to najszczersza prawda. I nawet Nina nie maczała w tym swych paluszków. Pojechaliśmy do centrum, zostawiliśmy auto koło bazaru i ruszyliśmy pieszo dalej. W pewnym momencie nawet miałem wrażenie, że chcą byśmy się zgubili, ale twardo szliśmy. Okazało się, że restauracja znajduje się w Hiltonie… Ja kiedyś zabiję ich. Najpierw Martę, a później Gabriela. W sandałach, krótkich spodenkach… i jeszcze ten wredny Gabriel na nasze stwierdzenie, że znów nam nie powiedzieli, że idziemy w eleganckie miejsce, żebyśmy się ubrali jak ludzie (co byłoby trudne, ale pomarudzić zawsze warto) odparł, iż po prostu będziemy wyglądać jak Amerykanie. Łyżeczką do herbaty go pokroję normalnie za te zniewagi. Albo zawiozę na Śląsk i powiem, że jest z Zagłębia. O! To może być dobre. Taki jest plan. Zemsta będzie słodka
W życiu bym nie pomyślała, że na wyprawę jakby nie bądź trekkingową opłacało się zabrać coś eleganckiego.
Na początek dostaliśmy bułeczkę, do tego twarożek i spienioną, gorącą czekoladę do picia
Pan najpierw spieniał czekoladę w dzbanku za pomocą specjalnego mieszadła a następnie lał do kubeczka z wysokości 0,5m, żeby było jeszcze więcej piany. Pycha!
Bułeczka była taka, że palce lizać. Mięciutka, rozpływała się w ustach, do tego twarożek, coś jak nasz homogenizowany, ale bardzo smaczny. A może to śmietanka była? Cholera wie. Albo Marta. Acz po tym numerze z Hiltonem to na jedno wychodzi. Następnie dostaliśmy inne potrawy. Ja dostałem omlet z suszonym mięskiem, Nina coś z kwiatami dyni
Omlet z kwiatami dyni i pieczarkami. Również pycha
a Michał dostał wsad do pieca hutniczego. Znaczy normalnie ponoć nie jest to takie ostre, ale podpadł Marcie ostatnio twierdząc, że mało ostre rzeczy je w Meksyku. Marta specjalnie poprosiła obsługę o doprawienie dania. Dostał swoje danie bulgoczące i zastanawialiśmy się czy bulgocze powodu tego, że jest gorące, czy dlatego, że jest tak ostre. W każdym razie spocił się odrobinę przy jedzeniu. Do tego zamówiliśmy sobie wodę dnia, którą okazał się jakiś czarny owoc z pomarańczą. Owoc zaczyna się na z i kojarzy mi się z zapateria
Wydaje mi się, że to nie była woda dnia tylko m. In. taki sok był do wyboru. Tak czy owak kolejna pycha.
czy jakoś tak, ale z innej strony tak było napisane na sklepach z obuwiem, więc to raczej nie to. Marta, pomagaj!
I nie pomogła…
Napasieni po noski poszliśmy zwiedzać okoliczne ulicę, w tym dzielnicę chińską
Składającą się z dwóch ulic. Ponieważ jak wszyscy wiedzą Chińczycy źle się czują w mniejszych grupkach niż po milion, a że nie ma ich tutaj dużo, to zmieścili się na dwóch ulicach.
Powoli kierowaliśmy się na ryneczek. Na ryneczku spędziliśmy kawał czasu. Właściwie na dwóch ryneczkach, bo jeden warzywno–owocowy odwiedziliśmy z uwagi na zakupy na dzisiejszego grilla, a następnie ryneczek z pierdółkami. W sumie to był początek zemsty na Gabrielu za nazywanie nas gringo! Nachodził się bidulek, nastał na tym ryneczku. Przeciętny normalny facet już po 15 minutach porzuca maskę dobrego męża i idzie w cholerę, a ten musiał wytrzymać dłużej, przecież nie mógł pokazać ludziom z innego kraju, że nie jest macho. Mucho, czy inne takie (talent do języków ma Nina nie ja. Ja jak wspominałem mam inne talenty, głęboko ukryte).
Historyjka. Ponoć kiedyś przypłyną kontener kurczaków, które po wyjęciu były żółte. Z jakiegoś powodu, przyprawy czy czegoś, co było wcześniej w kontenerze. Myślano, że nie sprzeda się, jednak takie kurczaki zrobiły furorę. I do dziś dnia kurczaki barwi się na żółto.
O, tam w środku, na lewo od czerwonych papryczek, jest spleśniała kukurydza. Nawet smaczna! (tak wiem, zaraz Nina napisze, że FUJ, ale nie zna się)
Mam plan, że może uda się jeszcze spróbować empanadas z huitlacoche
Są zielone pomidorki. W osłonkach rosną. Ciekawostka. I są bardzo smaczne. Są też tortille i inne takie I rybki w cieście, w środku krewetki w chili a z lewej chrząszcze. Suszone i solone. Bardziej na lewo były chrząszcze czy tam świerszcze w czosnku, które mi bardziej smakowały. Michał miał jakieś wątpliwości co do nich, Nina zdaje się nawet nie chciała na nie patrzeć. Niby ssaki, a mięczaki.
Następnie Michał zebrał się z gospodarzami, a Nina i ja ruszyliśmy zobaczyć Dziewicę z Guadelupy. Zapakowaliśmy się w metro, jedna przesiadka i byliśmy na miejscu. Metro w Ciudad de Mexico jest naprawdę proste do ogarnięcia. Nawet dla niepiśmiennych. Każda stacja ma swój obrazek i wystarczy zapamiętać, że wysiada się na armacie. Albo skaczącym koniu. Albo piramidzie. Łatwe i wygodne
Linii metra mają jakieś 8 czy 9 i każda ma inny kolor. Ponadto bardzo dobrze oznaczone są stacje, kierunki, w których jedzie metro oraz przesiadek.
Ogólnie jeszcze jedna rzecz z metra. Praktycznie co stacja, to wsiada sprzedawca pierdółek i drze się, zachwalając swój towar. A to gumy do żucia, a to jakieś motylki, a to młoteczki. Albo trzy latarki za 10 peso (jakieś 2,5pln).Najlepsi jednak są sprzedawcy płyt CD. Noszą w plecakach ogromne kolumny, wsiadają, puszczają na pełen regulator muzykę, po parę sekund na utwór, pokazują jaką mają składankę i drą się, że 10 peso za płytę. Oryginalną inaczej.
Bazylika robi dobre wrażenie. Spodziewałem się raczej naszej Częstochowy, kipiącej złotem i miliarda zwiedzających. Ludzi było sporo, ale nie tylu, ilu się spodziewałem. Na terenie sanktuarium znajduje się kilka kościołów, kaplic i innych przybytków wiary (a pod tym wszystkim parking podziemny).Najładniejszy jednak jest kościół na dole, który niestety powoli się zapada. Na zdjęciu widać, jak bardzo jest przekrzywiony. Grzecznie wróciliśmy do Marty. W sumie nawet nam dobrze szło, przynajmniej do czasu wyjścia z metra. Tam, zobaczyłem zapamiętany punkt charakterystyczny – czyli lokal z matami do tańca i konsolami – i powiedziałem TU! Idziemy tak!
I poszliśmy. Okazało się, że chyba tych lokali jest tam więcej, bo nie doszliśmy do Marty. A co lepsze, nie mieliśmy jej adresu. Plus jest taki, że jej ulica idzie w koło, więc wystarczy trafić na ulicę i można iść w dowolną stronę. Okazało się, że poszliśmy dokładnie nie w tą, co było blisko. Ale przynajmniej dzięki temu kupiliśmy wino. Zeszło nam na tym spacerku z 1,5h. Tak więc mam tu dowód na piśmie, że do sierpnia 2016 roku limit spacerów mam wyczerpany
Po pierwsze nie pochwaliłeś mnie, że grzecznie szłam i nie marudziłam choć już mi nogi odpadały w okolicach kolan. Po drugie do końca lipca. Po trzecie 2012 roku)
Chyba kpisz? Tyle pracy i tylko lipiec? No way!
Gdy dotarliśmy na miejsce towarzystwo zaczynało imprezować na dachu. Cholerka, ale fajnie mają. Na dachu budynku mają z platformy z krzesełkami, stołami, leżakami, jakuzi! Oraz miejscem na grilla. Napaśliśmy się zieleniną, kiedy Marta przyciągnęła mięsko z grilla. Ale wypasione mięsko, marynowane w winie, rozpływało się w jeszcze na widelcu. Do tego wędzony serek na ciepło, przypieczony na zewnątrz, miękki, ciągnący się w środku. I jeszcze to mięsko położyli koło mnie nieopatrznie. Ledwo dotoczyłem się na leżak. Do picia było tym razem coś białego, z czego Michał wyłuskiwał pestki wcześniej, smaczne bardzo. Następnie towarzystwo wieczorem zebrało się jeszcze do marketu. I to koniec dnia pełnego wrażeń, w większości kulinarnych.
Przez te wstrętne cholery wrócę cięższy niż przyjechałem i się czepiać na granicy będą, że coś przemycam.