Dziś dzień trochę odpoczynkowy. Mamy kupiony bilet do Palenqe, nocny, o 22:00, za prawie 450 pestek. Autobus jedzie bodaj 9 godzin, więc będziemy tam na rano. Zaoszczędzimy na noclegu, ale przede wszystkim na czasie. Wobec tego wymeldowaliśmy się z hostelu i zostawiliśmy w nim bagaże (po 10 pestek).Jako że miało być łatwo, i mieliśmy się zamożno nie spocić, do wyboru mieliśmy rezerwat flamingów oraz zwiedzanie zrujnowanej hacjendy oraz 3 cenotów. Wahaliśmy się jakiś czas, ale argument, że w cenotach słońca będzie mniej, niż pływając łódką po jeziorze (dalej mam spalone nogi i to dość ostro – panthenol jednak działa).
Pojechaliśmy lokalnym autobusem, prawie z kurami, do Cozuma (bilet 18pestek). Tam gdy wysiedliśmy, dopadli nas chłopacy z motorykszami. Nie targując się, ustaliliśmy kwotę na 30pestek od głowy. O ile jednak z Niną mieliśmy dość wygodnie, to Michał jechał na motorku, za chłoptasiem. W pewnym momencie motor zdechł. Rozmowa była dość ograniczona, w większości składała się z poświstywań Meksykanina oraz naszych no habla. Po chwili chłopak zadzwonił do kogoś, pogadał, zrozumieliśmy tylko gazolina. Oho. Na środku drogi… to będzie dym… Jednak szybko dojechała druga motoryksza, chłoptaś się przesiadł na nową i nas też tam posadził. Szybko i sprawnie załatwione.Dojechaliśmy do hacjendy. Faktycznie zrujnowana. Ostał się jedynie budynek, gdzie prawdopodobnie robiony był sznurek sizalowy z agawy. Nawet były jeszcze maszyny.Następnie zamówiliśmy sobie platformę. Platforma to coś jak drezyna, ale ciągnięta przez małego konia, po wąskich torach. To pozostałość po czasach świetności hacjendy. Świetna sprawa i dość tania jak na tyle czasu – 250 pestek za platformę, w tym bez limitu czasu w cenotach. Właśnie fajnym jest to, że platforma wiezie od cenoty do cenoty.

Olaboga! Wiecie jak to trzęsie? W pierwszej chwili myślałem, że wysiadły mi oczy albo stabilizacja obrazu. Zresztą widać po zdjęciach, jak te tory są proste. Niby platformy mają sprężyny, ale nie ma szans. Zanim się przyzwyczailiśmy, minęło trochę czasu. Ciekawy jest inny patent. Tor jest jeden, a pojazdy jadą w dwie strony. Chłopaki tak to zorganizowali, że jeśli z jednej strony jedzie więcej wagoników, to z tej co jedzie mniej wszyscy schodzą platformy, kierowca zdejmuje wagonik i odstawia na bok. Platformy przejeżdżają, wagonik wraca na tory i jedziemy dalej.

Dojechaliśmy do pierwszej cenoty. Co to jest cenota? To coś jak podziemne jezioro, powstałe zapadlisku lub jamie krasowej. Często nie jest widoczne z powierzchni. Pierwsza, do której dojechaliśmy była częściowo otwarta. Po stromych schodkach schodziło się około 10 metrówna platformę, gdzie można było się rozebrać i zostawić rzeczy. Była dość obszerna, więc nie było problemu z suchym miejscem na bagaże. Woda była niebieska, chłodna i rewelacyjnie orzeźwiająca. Pływając widać było dno, jakieś 30 metrów poniżej.

Drugą cenotę zrobiliśmy na końcu, bo było sporo osób przy niej, pojechaliśmy do trzeciej. I ona dla mnie stanowiła największą atrakcję. Wejście do niej było po 8 metrowej drabinie, w wąski, ciemny otwór. Wchodziło się jak do bardzo wąskiej studni, miejsca było tyle, że plecak przeszkadzał schodzić.

W środku zaś miejsca było bardzo mało. Mała platforma, ogromna wilgotność i na środku lustra wody dziura suficie, przez którą wpadało słońce. Przepiękny widok. Woda też rewelacyjna. I chyba najgłębsza, bo ponad 40 metrów głębokość wody miała.

Nasza trzecia, a tak naprawdę to druga cenota była dość duża, ze zwisającymi z sufitu lianami i korzeniami.

Wróciliśmy najpierw platformą, potem motorikszą do Cozuma. Tam złapaliśmy colectivo – taki busik – podstawowy transport na krótkie odległości i wróciliśmy do Meridy. Nina z Michałem trochę się jeszcze po placu poszlajali i znaleźli nasz dworzec autobusowy. Na autobus można nadawać bagaże jak na samolot, w poczekalni. Wygodne, bo później siedzi się spokojnie, bez tabunów bagażu. Autobus ruszył o czasie, w pełni komfortowy i jak zwykle z klimatyzacją ustawioną na -25stopni. W nocy rozpętała się burza. Lubię burze! A ta była jedna z najlepszych jakie w życiu widziałem. Pioruny biły tak, że czasem przez kilka minut nie robiło się ciemno. Przepiękny widok. Wiało też solidnie, bo przewracało wszystko co tylko mogło – barierki, nawet niektóre znaki. Aż zasnąłem i obudziłem się wypoczęty o 5:30. Koło 7 zaś dojechaliśmy do Palenqe.

Zostaw po sobie ślad