2010 Chiny2023-10-21T21:03:20+01:00
1709, 2010

Lot do Chin

Wstęp – Lot do Chin

Rozdział pierwszy

w którym czytelnik poznaje osoby dramatu, drobne perypetie i przeboje związane z wylotem i ogólnie przelotem a także o tym, że w samolotach KLM’u człek się może najeść.

– Czy ta taksówka wreszcie przyjedzie? – piekliła się Nina. – Przecież się spóźnimy! To niebywałe, nie możemy się spóźnić, nic nie wiemy, mamy tylko te drukowane bilety, nie wiemy jak droga na lotnisko, nie wiemy jak…

– CICHO KOBIETO! – zagrzmiał Lipek. – Nie wyjechaliśmy jeszcze a Ty już siejesz panikę. Usiądź na tyłku i czekaj.

– Ale…

– Nie ma żadnego ALE. Siedź!

Iwona grzebała w plecaku sprawdzając po raz siedemnasty, czy wszystko wzięła. Adam beztrosko sprawdził, czy zapakował pieniądze i kartę kredytową – wszak jak czegoś się zapomni, to zawsze kupić można. Lipek zaś dumał, jak wspaniale będzie za trzy i pół tygodnia, gdy już wróci do domu.

Adam zszedł na dół. Przecież taksówka powinna już być, a Lipki guzdrały się niemiłosiernie, zakładając kolejne majtki, koszule, kurtki, plecaki. Pod domem, tak jak się spodziewał, stała już taksówka. Schowana tak, że wypatrzeć mogło ją tylko oko sprawne i umysł wnikliwy. Podjechać pod okno, aby Nina mogła ją wypatrzeć wydawało się zbyt skomplikowanym zadaniem. Całą czwórka zapakowała się więc do auta i pomknęła ulicami stolicy w stronę Okęcia. Kierowca kluczył, by ominąć korki, dzielił się z pasażerami swoimi opiniami na temat budowniczych stolicy, ich inteligencji i prawości pochodzenia. Podobne zdanie miał o aktualnych planistach i wykonawcach remontów, którzy potrafili tak słodko zorganizować ruch w mieście, że przejazd z jednego końca miasta na drugi był traumatycznym przeżyciem i śnił się jeszcze długo. Aczkolwiek tym razem szczęście sprzyjało zuchwałym i już w niecałą godzinę grupa znalazła się na lotnisku. Do odlotu zostało hoho i jeszcze więcej czasu, więc Lipek triumfował:

– Widzisz? I po co gnaliśmy na złamanie karku? Po co wstawaliśmy skoro świt? Musimy Ninuś przez Twe fanaberie teraz tkwić na lotnisku, jak jacyś bezdomni.

– No ale przecież, jakby coś się stało, to mielibyśmy zapas – słabo broniła się Nina. – Zresztą mam Cię gdzieś, trzeba było spać dalej i samemu jechać!

Dwie godziny przed odlotem zebraliśmy się w sobie i stanęliśmy w kolejce, by oddać bagaż. Kolejka wiła się jak wąż, długa była jak droga do bogactwa a prędkość miała autobusu 511 w porannym szczycie. Czyli w miarę w miarę się przesuwało. Nina z Adamem mieli plecaki po niecałe 10 kg każdy. Lipki, ze względu na to, iż zabrali ze sobą dodatkowe „buty, dresy, piżamę, majtki termoaktywne, garnitur, smoking i płaszcz wyjściowy” mieścili się w okolicach 14 kg. Bohaterowie, po pozbyciu się bagażu, udali się do odpowiedniej bramki. Tam odbyły się standardowe zabawy w wyciąganie wszystkiego z kieszeni, pozbywanie się paska i wszystkiego co da się zdjąć, ale bez obmacywanek się nie obyło. W przypadku Adama piszczał uparcie zamek w spodniach, do odpinania nogawek. Lipek klął pod nosem i zarzekał się, że ostatni raz bierze pasek do podróży samolotem. Nina wyciągała laptopa i machała przed oczami celników. Iwona – Iwona po prostu zdjęła kangurzą torbę i przemaszerowała przez bramkę. Ogólnie przejście na drugą stronę nie sprawiło większych problemów, więc dla zabicia czasu zwiedzali sklepy, z zainteresowaniem oglądając o ile drożej może być na lotnisku to, co można kupić w normalny sklepie… za pół ceny. Okęcie udawało nowoczesny terminal pasażerski, więc bardzo szybko została znaleziona miejsce z napisem „Amsterdam 13:30″. Samolot który stał przy rękawie, wyglądał podobnie do tego, który usiłował lądować w Smoleńsku. Aczkolwiek trza mu przyznać, że posiadał więcej części. W środku okazał się boleśnie niewielki. Miejsca do siedzenia było tyle, że nogi drętwiały już na sam widok przestrzeni przeznaczonej na nie. Był to co prawda Boeing 737-400 ale nazwa jest bardziej dumna od tego, co w środku.188 miejsc dla pasażerów, ale przy 30 metrach długości samolotu i czterech fotelach w rzędzie, dawało miejsca do przewozu średniej wielkości gnomów, a nie osobników rasy ludzkiej. Ale nie było co marudzić.

– Lot do Amsterdamu, to nie wieczność, dwie godziny da się przeżyć – filozoficznie stwierdziła Nina, najmniejsza z całej ekipy. Znaczy taka, co najbardziej gnoma wielkością przypomina.

W samolocie poza napojami, dawano kanapeczki. No smaczne to było pieruńsko. I sok. I orzeszki. Żeby jeszcze można było te nogi rozprostować… Lot minął szybko i raźnym krokiem ekipa powstała ze swoich miejsc. Krew natychmiast wykorzystała okazję i dopłynęła do miejsc, w które w wcześniej nie mogła. Od razu człowiek czuje, że żyje. Jak boli, znaczy, że się żyje. Amsterdam – to lotnisko nie budziło dobrych wspomnień – dwa lata wcześniej cała czwórka spędziła tam noc, lecąc do Indii. To tu uciekł im samolot, to tu zapewne zapodziały się ich bagaże. Dlatego też Amsterdam nie jest najszczęśliwszym lotniskiem, acz dzięki tym wspomnieniom, nie trzeba było mapy, by dotrzeć do bramki wejściowej do kolejnego samolotu. Trzy godziny minęły szybko i zostali zapakowani do kolosa – do Szanghaju leciał bowiem Boeing 747-400 Combi.

– Lipek, słuchaj. To, że on jest combi, to znaczy, że jest dłuższy, czy że może leci z przyczepką – usiłował być zabawny Adam.

– Nie nie, zobacz, on tu na garbie jeszcze ma miejsca, na pięterku – wyjaśniła Nina.

– Aaaaa, to takie buty.

Miejsca w teorii trafiły się świetne – ostatni rząd, w środku – można było bezkarnie się rozkładać. Jedyny problem, to odległość, a raczej jej brak między siedzeniami. Poza tym ostatni rząd nie może do końca rozłożyć siedzonek… taka niespodzianka. Jeśli w poprzednim samolocie miejsca było na średniej wielkości gnoma, to w tym starczało tylko na małego skrzata. I to skrzata, który już do śmietany nasikał, bo takie są mniejsze. Jakieś biedne kobieciny z boku zaczepiły Adama, by coś zrobił.

– Umgh hr hry uhm, plis plis – poprosiła babcia wskazując swój plecaczek znajdujący się na półce.

– Eeeee? – elokwentnie zapytał Adam.

– Book. Ju Book. Mi. Not mi. Szi. – babcia pokazała najpierw na swoją książkę, a następnie na swoją koleżankę.

Adam okazał się mężczyzną w każdym calu. Wiele tych cali nie było, ale nie w tym rzecz. Usiłował ściągnąć plecak, lecz machanie łapkami i krzyki „book book” i gesty wkładania dłoni do worka lub sprawdzania płodności krów były aż nadto jasne. Wygrzebał książkę z przepastnego plecaka, natknąwszy się na jabłko, szalik, pończochy, coś lepkiego i długiego oraz sweterek. Panie okazało się były z Norwegii (Lipek ukradkiem sprawdził im paszporty) i wyglądały na kółko wzajemnej adoracji książki, lub sabat bibliotekarek. Takie miłe staruszki. W samolocie podawano napoje różnorakie, wina piwa soki, herbaty oraz jadła w brud. Brud w sumie też był, ale na podłodze, po jedzeniu, acz uczciwość kronikarska zmusza do napisania, że brud podłogowy czyniony przez chińczyków do pięt nie sięgał syfowi robionemu przez hindusów. Dziesięć godzin mijało szybko i przyjemnie. Nastał czas lądowania i Adam obudził się, zerknął na zegarek i zdechł – minęła dopiero godzina lotu. Bibliotekarki dalej czytały sagę o ludziach lodu, napoje były roznoszone, filmy leciały na ekranach. Druga godzina lotu. Trzecia… Koszmar trwał. Zamknąć oczy, zasnąć, przespać to. Soki trawienne wydzielały się leniwie, rozkładając składniki pokarmowe na substancje proste, przyswajalne przez organizm. Jedyną rzeczą, której człowiek był świadom, to czas. Mijający, upływający. Minuta wlokła się za minutą. Każda minuta składała się z wielkich jak ogry sekund, które wyskakiwały przed oczy, przedstawiały się, wykonywały utwór wokalny lub tańczyły i chowały się. O marnej zresztą choreografii. Sekunda za sekundą. Co jakiś czas, jakiś wredny chochlik przestawiał wskazówki zegarka o pięć minut w tył. Nienawiść do świata pulsowała w skroniach. Po piątej godzinie rozpoczęły się wędrówki ludów, po samolocie. Każdy przechodzący stawiał sobie za punkt honoru trącać ludzi w fotelach, usiłujących spać. Ja nie mogę spać, to wy też nie będziecie! Cierpcie i umierajcie! Piekło było o krok. Po 7 godzinach minęli piekło i posuwali się w głąb. Babcie bibliotekarki miały wielkie zęby i przekrwione oczy. Jedna z nich stanęła przy fotelu Adama i gdy tylko ktoś przechodził, trzaskała go swoją chudą rzycią w twarz.

– Don’t touch me, kurwa please!!!! – po ośmiu godzinach Adam nie wytrzymał i wydarł się na babcię.

Sabat zawrzał, ale mord w jego oczach spowodował, że schowały swe pazury, skuliły się za miotłami i umilkły spłoszone. Lipek odkrył zapasy batoników i napojów, którymi starał się częstować przyjaciół. Ostatnie dwie godziny gehenny upłynęły w miłej i przyjacielskiej atmosferze wzajemnego zrozumienia.

Szanghaj przywitał naszych wędrowców słońcem.

I po burzy czasem nadchodzi piękny dzień…

Jak już Adam zdradził gdzieś w postach, przez cały pobyt pisałam wersję analogową wrażeń z pobytu w Chinach. Ponieważ dzielnie przepisuję ją teraz na kompie, zaczynam ją wklejać, choć nie ma jeszcze całej. Zachowany zostanie czas i forma jej pisania, mimo iż już od 2 tygodni jesteśmy w Polsce. W końcu to jest dziennik wyprawy, więc nie będę niczego zmieniać.
Relacja będzie moim punktem widzenia tych samych wydarzeń, będzie więc babską przeciwwagą dla tej pisanej przez Adama, a uzupełnianej przez Grzesia. Co oznacza to w naszym przypadku? Nie będzie pewnie aż tak dowcipnie, bo tu im nie dorównam. Będzie natomiast dużo danych typu nazwy miejsc, hoteli, numery autobusów, ceny, czyli wszystko to, co może się przydać kolejnym podróżnikom. I będą moje odczucia i opinie, które czasem (choć chyba nie drastycznie) mogą się różnić.

A jak to się zaczęło, że zaczęłam pisać?

16.09.2010 czwartek Amsterdam

Kupiłam notesik! W Amsterdamie na lotnisku, bo oczywiście w Siem-cach zapomniałam. Zapomnieliśmy też latarki, kart do skata i kłódki. I nie wiem czy czegoś jeszcze.
Samolot przyleciał tym razem bezpośrednio do Amsterdamu, choć jak jeszcze na Okęciu pilot powiedział, że wystartujemy pół godziny później, bo Amsterdam na razie odmawia przyjęcia nas, to trochę nam miny zrzedły. No i po przylocie, jak weszliśmy na ruchomy chodnik i usłyszeliśmy „mind your step”, to poczuliśmy się jak 2 lata temu, gdy mieliśmy tu przymusowy nocleg. Czekamy na samolot do Szanghaju.

Iwona
1709, 2010

Chiny – Shanghai – The Bund

Olaboga!
Jesteśmy! Zaraz otoczą nas całe masy małych skośnych brzydali( męskich) usiłujących wepchnąć nam kiepskiej jakości towary, bądź superhiperlasek, rodem z mangi (oby w wersji kobiecej)!
Niestety.

Tabun z samolotu grzecznie poczłapał do środka budynku lotniska, załatwić formalności. Podreptaliśmy i my. Trochę nam się powpychali przed nas, ale że wszyscy poza Niną jeszcze w miarę kojarzymy poprzedni ustrój, gdzie kolejki były czymś naturalnym, nie daliśmy sobie zbyt w kasze dmuchać. W każdym razie wylądowaliśmy gdzieś około połowy kolejki. W międzyczasie poza kolejką byli przepuszczani rożni ludzie, na zasadzie – strażnik chodził, pokazywał palcem i osoba z kolejki biegła z prędkością nadświetlną ominąć kolejkę i iść do okienka. Nas niestety nie wybrał. Albo stety, nie wiadomo. W każdym razie, stanęliśmy na żółtej linii, odgradzającej nas od państwa środka. A właściwie od kantorka z oficerem imigracyjnym. Całe życie chciałem do Chin wyemigrować normalnie…

Trafiło mi się pierwszemu iść. Oddałem paszport, żółtą karteczkę którą wypisywaliśmy w samolocie ( żółtą… ciekawe czemu, kolejna rzecz żółta…) Oczywiście miły uśmiech na twarzy, Hello My name is bla bla bla… Niestety pani nie była łasa na me wdzięki, co lekko zbiło mnie z tropu, lecz człowiek nie robi się młodszy i przystojniejszy, czas sobie uświadomić, że wszystko przemija…

Pani kazała popatrzeć w monitor. Popatrzyłem w monitor, a na monitorze był obraz z kamery. A, cfaniaki, zapisują moje dane biometryczne i potem po zdigitalizowaniu będę aktorem w jakich chińskich filmach! niedoczekanie! Wykonałem kilka grymasów, a pani chrząkała wyraźnie zadowolona. W międzyczasie Lipek trafił do innej budki i także dokonywał pląsów przed kamerą.
Na szczęście pani o nic więcej nie pytała, oddała paszport i pooooszli.

Z uwagi na to, że te podłe dusigrosze nie chciały jechać Maglevem ( 431km/h) twierdząc, że metrem będzie lepiej bliżej fajniej, to postanowiliśmy poszukać metra. Znaczy ja swoje 1,8 metra mam, ale metra jako kolejki podziemnej. No więc, dla niepoznaki, do metra, czyli kolejki podziemnej, trzeba było iść na pierwsze piętro. To w sumie dość logiczne, prawda? Potem pokonując liczne zakręty i przeszkody dotarliśmy do metra, które było na poziomie ziemi. Człowiek się przyzwyczaił, w Warszawie wszystkie linie metra są pod ziemią, więc tu od razu człowiek był zaskoczony…
Oczywiście spędziliśmy trochę czasu kupując bilet – gdyż tu najpierw wybiera się linię metra, a potem stację docelową.

Biada temu, kto nie sprawdzi wcześniej, jak to metro jeździ…

Co nas bardziej zaskoczyło? płotek oddzielający tory od peronu. Co jakiś czas miał przerwy, ale ogólnie by wypaść na tory, trzeba by się postarać.
Nadjechało Metro. No i w jakiś magiczny sposób zatrzymało się tak, że drzwi trafiły w te przerwy w płotku. Szaleństwo. Na kolejnych stacjach było jeszcze lepiej, całość była oddzielona taflą PCV i drzwi otwierały się, jak już metro stanęło i otworzyło drzwi – absolutnie nie ma możliwości wypadku.

Wsiedliśmy, ludzi za dużo nie było, tak więc nawet miejsca siedzące mieliśmy. w Sumie miłe i fajne te Chiny. Metro ruszyło po szynach ospale. Znaczy tak gdzieś ze dwa razy tak szybko jak nasze metro.

Opuściliśmy gościnne lotnisko i rozpoczęliśmy drogę w stronę centrum. Metro było napowietrzne, więc można było oglądać więcej niż tylko nornice, dżdżownice i inne krety.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Trafiliśmy pod ziemię. Znaczy żyjemy, ale wjechaliśmy pod ziemię. I skończyły się widoki. na szczęście pojawiło się spore grono współpasażerów, którzy oglądali nas, a my, w ramach odwetu, oglądaliśmy ich. W pewnej chwili wszyscy przygotowali się do wyjścia. Drzwi się otworzyły i wszyscy zaczęli ewakuację wagonika. Uznaliśmy, ze pewnie jakaś fabryka, czy coś, a przed nami jeszcze na tej linii z 10 przystanków jak nie lepiej, więc siedzimy dalej. Podeszła do nas jakaś staruszka i pokazuje, żebyśmy wyszli. jasne. My wstaniemy a ona nas podsiądzie. Co prawda wagonik opustoszał, ale jednak…
Coś zaczęliśmy mieć złe przeczucia. Zza szyby jacyś ludzie nam machali i po Chińsku coś pokrzykiwali gardłowo. Nie, nie, dziękuje, nie jestem głodny, nie chce zupki. Będą nas nagabywać, phi. Drzwi się zamknęły i metro pomknęło dalej.
Z tym, że nastąpił pewien zgrzyt. Metro pomknęło, ale z powrotem, w stronę lotniska. Po dokładnym zbadaniu planu metra, stacja na której właśnie byliśmy, oznaczona była dużym kołem. Teraz zrozumieliśmy, że to oznaczało, że powinniśmy się przesiąść – wysiąść z tego wagonika i udać się na tym samym peronie, ale po drugiej stronie, do drugiego. Tak wyjechaliśmy z tunelu, dojechaliśmy na stacje, wysiedliśmy, przeszliśmy na drugą stronę, poczekaliśmy na wagonik i pojechaliśmy. Na stacji nam pokazywali wyjście, ale już będąc światowcami, pokazaliśmy że wiemy, że ok. że dziękujemy. Znaczy, że wtedy nie chcieli nam sprzedać zupek chińskich, tylko chcieli nam pomóc. Ot, jaki uczynny naród. Przesiedliśmy się i pojechaliśmy dalej. Niestety Lipek doznał ataku głupawki.

Przesiedliśmy się jeszcze raz, tym razem do innej linii metra i już bez większych niespodzianek dojechaliśmy do stacji, przy której znajdował się hostel. Wychodząc, automat zżera bilety i dopiero wtedy wypuszcza z dworca, więc przydaje się pilnować bilet. Po wyjściu na powierzchnię pierwszym skojarzeniem było – o rany, znów jesteśmy w Indiach. Budynki w nie najlepszym stanie, masa brudnych motorów, ogromny ruch na drodze. jedyną różnica była hen w górze, nitka autostrady. Mieliśmy wydrukowaną mapkę jak dotrzeć z dworca do hostelu, ale od razu okazało się, że faktycznie Chińczycy z kartografią są na bakier… W każdym razie ustaliliśmy z grubsza kierunek i poszliśmy raźnym krokiem, spływając potem. Minęliśmy wielka klinikę walki z bezpłodnością, przeszliśmy jeszcze z pół kilometra i tknęło nas, że to miało być blisko.

Przeanalizowaliśmy mapkę i uznaliśmy, że ta mała uliczka pół kilometra wcześniej, to było miejsce, gdzie trzeba było skręcić. Pełni szczęścia i w permanentnie spoceni dotarliśmy do uliczki, skręciliśmy w nią i powlekliśmy się w dal. Minęła nas młoda europejska parka, od której się dowiedzieliśmy, że idziemy dobrze – 300 metrów dalej trafiliśmy na hostel. A nazwa jego brzmiała Blue Mountain HongQiao Youth Hostel

W recepcji powiedzieliśmy kim jesteśmy, dowiedzieliśmy się, że są zarezerwowane dla nas miejsca, ale niestety zmieniła się cena pokoju, za co przepraszają. No normalnie jak w Indiach. na same dzień dobry też chcieli nas &*^%^ z kasy. Już się bojowo nastawiliśmy, że do jasnej anielki zarezerwowaliśmy po takiej cenie i będziemy się awanturować ( tak, a co, popolaczkujemy sobie). Na szczęście zanim się zaczęliśmy awanturować, okazało się, że cena jest niższa. No, jak tak, to awanturować się nie będziemy, trzeba pokazać się z jak najlepszej strony, swoją ogładę, cywilizację itp. Dostaliśmy kartę do pokoju i raźno podreptaliśmy na górę. tam zalegliśmy na łóżkach, a w wolnych chwilach zwiedzaliśmy łazienkę, udając się pod prysznic, by zmyć z siebie pył codzienności. Mi najbardziej podobał się zapach mydła pod prysznic. Ech…

Po pewnym czasie niestety zostaliśmy przez nasze cerbery płci żeńskiej doprowadzeni do przytomności, że dziś będziemy zwiedzać The Bund. Bezdyskusyjnie, teraz natychmiast. Co jak postanowiły, tak niestety uczyniliśmy. A świat mógłby być taki piękny, oglądany z objęć Morfeusza…

Podróż metrem mamy już opanowaną, więc nie było problemów. Dopiero po dotarciu na miejsce problemy wystąpiły. Problem był z naszymi szczekami, które po wyjściu z metra na powierzchnię, opadły nam i poturlały się radośnie w bok. Pierwsze co się rzuca w oczy, to wysokie, niebotyczne budynki, miliony kolorowych, świecących reklami i miliony Chińczyków przechadzające się deptakiem

Byliśmy oczarowani. Wszędzie coś się działo. Człowiek miał problem, bo nie był w stanie patrzeć we wszystkie strony.

Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że deptak nazywa się Nanjing Road, a The Bund to nabrzeże – więc udaliśmy się w jego kierunku. Robiło się coraz ciemniej, a ludzi nie ubywało. Za to coraz bardziej było widać neony. Zastanawialiśmy się, jak jest koszt oświetlenia czegoś takiego – ale po milionie dolarów nam się rachunki pomyliły.

Oczywiście trzeba było ustalić w którą stronę jest ten Bund i gdzie jesteśmy. Ustaliwszy, z której strony wieje wiatr, gdzie jest północ i takie tam ( od północnej strony mech rośnie, jakby ktoś nie wiedział…) zerkneliśmy w nasz Looney Planet na mapkę i uznaliśmy – TAM! w strone McDonalda!

Szliśmy, mijaliśmy ludzi, morze ludzi. Wtem do naszych uszu dobiegł dźwięk trzeszczącego na maksymalnej głośności magnetofonu. Po paru krokach, oczom naszym ukazał się następujący widok

Na środku chodnika, grupa ludzi tańczyła, w rytm dźwięków wydobywających się z plastikowej myśli chińskiej techniki magnetofonem zwanej. czasem dołączali do nich przechodnie i po jakimś czasie już cały tłumek tańczył. jakby nie patrzeć, dość oryginalne i egzotyczne dla nas zachowanie – w podobnej sytuacji na polskiej ulicy spotkaliby się z wrogimi spojrzeniami, ewentualnie marudzeniem, że przejść nie można.

Ulica dość długa jest, więc idąc nią można się lekko zmęczyć, ale w końcu jesteśmy turystami, backpackersami i innymi takimi, więc niewygody mamy we krwi(albo powinniśmy). Dzielnie tupaliśmy do przodu chłonąc Chiny wszelkimi porami ciała. Na szczęście było już chłodniej, więc tymi samymi porami nie oddawaliśmy naszego europejaskiego klimatu za dużo…

The Bund

Tak… doszliśmy.

Na końcu Nanjing Road krzyżuje się z szeroką ulicą, którą jest właśnie Bund… 1,5 km nabrzeża, z oświetlonymi budynkami w kolonialnym klimacie.

Po dojściu tam, nasze oczy zrobiły się wielkości banknotów 100Y… Do tej pory myśleliśmy, że było ciasno, że widzieliśmy tłumy Chińczyków. Nie. Dopiero to, co kłębiło się w tym miejscu można określić mianem DUŻO. Wejść na schody wiodące na promenadę było wyzwaniem. Posiłkując się godnością osobistą (nisko i łokciami) udało nam się wejść na promenadę. ukazał nam się widok… nie, wróć. Ukazał nam się WIDOK

Udało nam się po jakimś czasie dobić do barierek, żeby w kadr nie wchodziły tysiące chińskich główek, a zaręczam – nie było to łatwe. nasyciliśmy się widokiem i postanowiliśmy iść dalej. Po przejściu może z 70, może maksymalnie 100 metrów kolejne zaskoczenie. Tłum się skończył. Tłum kłębił się tylko na wyjściu z Nanjing Road i w promieniu parudziesięciu metrów uniemożliwiał poruszanie, a dalej było, oczywiście jak na Chiny, względnie pusto. Po raz kolejny okazało się, że Chińczycy, to istoty stadne – gdy jeden się zatrzyma, za chwilę pojawia się tłum.

Nagle krzyk pisk w naszych okolicach. Dwie nastoletnie Chinki dostrzegły fryzurę Lipka. Dwa warkoczyki spowodowały, że aż przysiadały z radości, szczęścia podniecenia i innych zachwytów. Zaczęły robić Grześkowi miliony zdjęć, z przodu, z profilu, z przodoprofilu, z przodolewegoprofilu z kucykiem, z przodoprawegoprofilu z kucykiem i takie tam. Niczego nieświadom Lipek oglądał sobie widok na Pudong w najlepsze, gdy jednak któreś z dziewczątek zebrało się na odwagę i poprosiło o możliwość zrobienia sobie zdjęcia z Nim. Szczęściem Grzesiowi się Chinka spodobała i raźno przystąpił do obłapiania… znaczy do pozowania z Nią, oczywiście Grzesiu, pozowania (wszak Iwona to może przeczytać i po co masz mieć w domu problemy…)

Posiedzieliśmy sobie na jednej z licznych ławeczek, aż nagle dotarło do nas, że ten dzwięk który słyszymy, to nie mruczenie kota… to burcza nam brzuchy… Głód pojawił się znienacka.

Nienacek się nie pojawił. Postanowiliśmy wracać w stronę stacji metra. Tam coś się znajdzie. Po drodze spotkaliśmy jeszcze sesje zdjęciowe młodych par – dziewczątka ubrane w czerwień

W sumie ze dwie czy trzy takie parki widzieliśmy – jak zwykle hurtem…

Kolacja

Wracając okazało się, że powoli wszystkie lokale są zamykane – a jeszcze wcześnie było. Chyba nawet 21 nie było… na nasze szczęście idąc drogą, nieustraszony tropiciel dzikiego pokarmu, czyli ja we własnej osobie, hen hen po drugiej stronie wypatrzyłem jadłodajnie. Znaczy Nina wypatrzyła inną, ale były tam kurze łapki i inne smakowite rzeczy, a jakoś nie było chętnego na sprawdzenie, czy i na jak długo jest to jadalne. Wielki neon z napisem YON HO zapraszał do środka. Weszliśmy. taki McDonalds, tylko wszystko po chińsku. No i nie było kanapek i innych rzeczy tylko chińskie dania.

Dziewczyny, jako bardziej wybredne, wdały się w dyskusję z obsługą. Zresztą dyskusja nie była jakaś zaawansowana. Na wszelkie usiłowania zagadania, pani wskazywała na zeszyt, gdzie ktoś narysował chińskie znaczki a obok – angielska nazwę. Więc dziewczyny zabrały się za studiowanie menu. Lipek zdał się na mnie z zakupem. Dylematu nie było jakiegoś wielkiego – poprosiłem żonę, żeby pokazała pani, że chcemy to duże w talerzu, co na plakacie wisiało i to drugie co wisiało obok – wyglądało najrozsądniej. No i mleko sojowe też byśmy chcieli. Po spełnieniu swojego obywatelskiego, męskiego obowiązku zdecydowania, co się zje, usiedliśmy z Lipkiem przy stoliku. Dziewczyny usiłowały jeszcze przez dobre pięć minut coś wybierać, ale w końcu pokazały palcem, pani pokręciła głową więc zdały się na panią. Znaczy wybrały coś, ale jakoś bez przekonania.

Dziewczyny wybierając z menu po angielsku nie do końca wiedziały, co dostaną, Dostały zupę z pulpecikami. To oznacza, że tłumaczenie z chińskiego na angielski, które restauracja miała w zeszyciku, nie było do końca poprawne…

O dziwo było to nawet smaczne i nawet dało się zjeść pałeczkami. Tak tak. Zupę je się pałeczkami. Znaczy pałeczkami wybiera się kąski a potem wysiorbuje się zupkę. Kwestia przyzwyczajenia – można szybko się nauczyć. Szczególnie jak człowiek jest głodny…

Następnie jak grzeczne przedszkolaki po dobranocce pojechaliśmy do hostelu i poszliśmy spać…

Okiem Iwony

17.09.2010 – piątek – Shanghai

No i jesteśmy w Chinach! Ja już szczęśliwa, bo wykąpana, a w sumie to wszyscy szczęśliwi, bo hostel okazał się o wiele przyjemniejszy niż pamiętny Vivek w Delhi. Po pierwsze obsługująca nas Chinka bardzo miła i pomocna, chociaż przez chwilę mieliśmy stresa, bo pokazujemy rezerwację, a ona zaczyna do nas mówić, że ceny się zmieniły od czasu jak wpłaciliśmy zaliczkę. No to ładnie! Juz się zaczyna – pomyśleliśmy chyba zgodnie. A Chinka tymczasem kontynuuje, że cena się … obniżyła, dlatego musimy dopłacić tylko 1020 yuanów (skracanymi w dalszej części mojej relacji do literki „Y”), zamiast 1080 (zaliczka była 120). Co za uczciwy kraj na razie! A po drugie – kontynuując dawno rozpoczętą myśl – pokój, choć skromny, jest czysty, schludny, ma klimę i nie brzydzimy się dotknąć czegokolwiek. Łazienka to samo.

Cofając się trochę w dniu dzisiejszym …

Lot samolotem składał się głównie z jedzenia i usiłowania spania. Karmili nas intensywnie: był obiad z chińską wołowiną i ryżem lub makaron ze szpinakiem. Do tego oczywiście sałatki i ciasteczka. Potem zupka chińska (a jakże!) lub lody. A na przekąskę migdały jeszcze były. Rano, czyli o jakiejś 3 w nocy polskiej śniadanie z jajecznicą, kartoflami (!), owocami i jogurtem. Dodając do tego dość ciasne niestety siedzenia, czuliśmy się jak tuczone gęsi. Ale było smacznie. A spać, jak zwykle, dawałam radę, choć – również jak zwykle – najmocniej przed samym lądowaniem. Bagaże tym razem były wszystkie 4, ale mój się otwarł i wypadł ręcznik. Grześ: „O, jakiś ręcznik leży na taśmie! Oo, taki jak nasz!; Ej, to nie jest przypadkiem nasz?”. No więc był. Otworzyła się kieszonka i wypadł. Potem wymieniliśmy po 500 $, po kursie 656,5, co po odjęciu prowizji (59Y) dało 3.223,50 Y. Ruszyliśmy do metra, kupiliśmy bilety (8Y) i wsiedliśmy jak kazano na stronie hostelu w linie metra nr 2. Zadowoleni z siebie siedzieliśmy sobie w metrze, wiemy gdzie jechać i w ogóle wszystko jest cool, aż nagle na jakimś 6-7 przystanku wszyscy wysiadają i kiwają nam że też powinniśmy. Hm, przecież my jedziemy dalej, wiemy co robimy, więc zostajemy w metrze, które po chwilę ponownie zapełniło się ludźmi i … pojechało w stronę lotniska. No tak! Poniewczasie zrozumieliśmy, co Chińczycy mieli na myśli. Wysiedliśmy na następnym/poprzednim przystanku i wsiedliśmy do metra w przeciwną stronę. Dalej już normalnie dojechaliśmy na docelową stację i – po tylko jednym zabłądzeniu – dotarliśmy na piechotę do hostelu. Teraz czekam aż wszyscy się wykąpią i – o ile nie skończy się na spaniu, bo mam koło siebie zwłoki, sztuk 2 – ruszamy na podbój Szanghaju.

Nazwa hostelu: Blue Mountain Hangqiao Youth Hostel, nocleg w 4-osobowym dormitorium z łazienką 95Y/osobodoba.

Udało się rozpocząć podbój Szanghaju, metro nr 2 zawiozło nas niedaleko Bundu, czyli nadbrzeża, które dziś chcieliśmy zobaczyć wieczorkiem, bo ponoć warto. Już samo wyjście z metra sprawiało niezłe wrażenie – szeroki deptak, nowoczesne budynki, chińskie neony i czysto! Nagabywaczy też raczej niewielu i niezbyt natrętni. Coraz bardziej nam się podoba. Ulicą East Side przeszliśmy się w tę i z powrotem i doszliśmy do Bundu, z którego naprawdę imponujący widok rozpościera się na drugą stronę rzeki HuangPu, czyli na Pudong – nowoczesną dzielnicę Szanghaju z wieżą TV Perła Orientu – bardzo ciekawą. Tłumy były dzikie przy wejściu, ale już 200 m dalej spokojnie dął się stanąć przy nadbrzeżu i porobić zdjęcia, pokontemplować widok. Duże miasto, ale rzeczywiście ładne i przyjemne. Gdzieś po drodze mimo wszystko byliśmy atrakcją dla Chińczyków, mamy na koncie zdjęcie z chińskim małżeństwem, a Grześ był obfotografowywany z każdej strony, bo wzbudzał powszechny zachwyt swoimi warkoczykami. Na to konto już ma zdjęcie z całkiem niczego sobie Czikulinką. Widoki widokami, ale już nerwowo zaczęliśmy się rozglądać za jedzeniem i ostatecznie trafiliśmy do Yun ho – chińskiego fast-fooda. Mimo prób pań przy kasie podania nam po angielsku napisanego menu, niespecjalnie umieliśmy się dogadać co chcemy, więc w rezultacie czekaliśmy na jedzenie z małą obawą. Dania moje, Niny i Adama okazały się być zupami z makaronem, dobrymi, twardymi warzywami i mięsnymi klopsikami nasze, a Adama z jakiś innych mięsek i na ostro. Grześ dostał makaron na gęsto – z wieprzowina chyba i z warzywami. Jedzonko było całkiem smaczne, walczyliśmy dzielnie pałeczkami i łyżką, co zakończyło się sukcesem. Aa, chłopaki jeszcze pili mleko sojowe – im smakowało, mi nie bardzo. Metrem wróciliśmy do hostelu i już padamy na ryjki, więc idziemy spać. Jest tutejsza 22.30, czyli nasza 16.30. Dobranoc!

Iwona
1809, 2010

18.09.2010 Chiny – Shanghai – Ogrody Yuyuan i Pudong

Dzień II Ogrody Yuyuan i Pudong

Dziś rano zwlekliśmy się o 11 z hotelu i poszliśmy na lokalne żarcie. Zresztą nie ma co pisać, że lokalne, bo innego nie chcemy. Fajne, bo tam nawet nie było po angielsku i na podobnej zasadzie zamówione. Dostałem zupę… No chyba zupę. Konsystencja była taka, jakby ktoś budyń polał 1/3 szklanki tłuszczu do tego dodał jakieś skwareczki i szczypiorek – ale smaczne .Przynajmniej mniej więcej. No może smaczne to lekka przesada, zjadliwe i egzotyczne, to na 100% .
Dziewczyny zamówiły sobie pierogi lokalne. Nie były w stanie dogadać się z obsługą, więc nie wiedziały, ile zamówiły, nie wiedziały do końca co zamówiły. I właśnie przecież o to chodzi. W rezultacie, dostały jeden talerz z ośmioma pierożkami, pałeczki i miseczkę do maczania z dziwnym sojowo-sezamowym sosem. Pierożki smakowały, ale jednak stwierdziły, że cztery pierożki na 2 cycki (albo jedną głowę) to trochę mało.
Grześkowi zamówiłem rosołek. Wyglądał w sumie najbezpieczniej, a skoro mi zaufał, nie chciałem pokładanego we mnie zaufania zawieść.
Napasieni egzotycznym jedzeniem, zebraliśmy się w stronę metra.

Ogrody Yuyuan

Plan był prosty. Ogrody Yuyuan. Łatwiej zaplanować niż zrobić, ale skoro jest metro, są mapki, to w sumie po ustaleniu w którą stronę jechać metrem (opinie były różne) wyszliśmy na powierzchnię ziemi. I tu nastała pewna zgryzota i problem. W która stronę iść. Po ustaleniu północy po mchu na budynku (a może była to pozycja słońca? nie pamiętam) i wykręceniu przewodnika do góry nogami zapadła decyzja, by udać się za tłumem Chińczyków. Po drodze spotkaliśmy danie obiadowe, to znaczy kota dokarmianego przez turystów. Oznaczałoby to, że jednak koty mogą swobodnie biegać po ulicach i nie są od razy łapane i na miejscu jedzone. kamień z serca, bo jednak i Lipki i my jesteśmy w posiadaniu kotów, więc jednak to jakaś ulga… (jesteśmy w posiadaniu kota, gdyż nie posiada się kota, tylko kot łaskawie zezwala na przebywanie w swoim towarzystwie…)
Poszliśmy dalej, idąc za tłumem, ulegając jego falowaniu i zastanawiając się, czy słońce zabije nas przed dotarciem do celu, czy już na miejscu. W sumie po wyjściu z metra droga była cały czas prosto. na pierwszych światłach już było widać po prawej stronie “stare miasto” – i tam należało skręcić. Tak więc jakby ktoś tam chciał trafić, to już teraz będzie miał łatwiej, niż my.
Przedzierając się przez wąskie i pełne ludzi uliczki trafiamy na wejście do ogrodów Yuyuan. Wejście 40Y od osoby, kolejka nawet niewielka, jak na chińskie standardy, w kolejce kilka europejsko wyglądających osób. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka przez bramę.
W wejściu już był tłok, gdyż wszyscy musieli sobie zrobić zdjęcie w wejściu, zdjęcie z kamieniem, zdjęcie z palcami w V, zdjęcie z palcami w V podniesionymi do góry zdjęcie z… AAArgh… dziewuchy bezczelnie przepchały się do kamienia i zarządały tam zdjęcia. Oni mogą, to my też chcemy! natychmiast robić fotkę! Raz!
Błądziliśmy dość długo wąskimi alejkami między pawilonami. Od razu taka uwaga. Ogród w chińskiej wersji nie wygląda jak to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Alejki nie są chodniczkami jak się przyzwyczailiśmy, tylko otoczonymi murem połączeniami między budynkami, gdzieniegdzie wychodzi się tylko na otwarta przestrzeń, gdzie równie wiele jest zieleni, jak kamieni…
Fajne, mało miejsca, fajny koloryt… Takie w sumie bardziej jak japońskie, ale to może zboczenie z japońskich filmów.

Nowoczesne miasto

Następnie pojechaliśmy do centrum, wjechaliśmy na 88 piętro i oglądaliśmy Szanghaj. Fajnie, tylko jak na +- 40 pln za to, to lekko drogo… Ale co tam raz się ma wakacje…

Kolacja

Wracając znaleźliśmy grilla na powietrzu i na patyczki nadziane różne cusie do jedzenia, owoce, ryby mięso… Lipki tam pozamawiały, my poszliśmy kawałek dalej i weszliśmy do knajpki gdzie dostaje się koszyczek i wybiera różne produkty. Potem podliczają to i gotują we wspólnym garnku i dają w misce. Oczywiście z pałeczkami, żeby nie było. Koloryt maksymalny – w takiej typowej lokalnej knajpie, gdzie białego nie widzieli chyba od dawna :-) no i po piwie na łebka. Smaczne było wszystko. A i Pałeczkami nawet ja się nauczyłem jeść. Da się jeść, nawet zupę. Znaczy makaron i inne takie pałeczkami a wodę się siorbie. Jutro jedziemy z 2 lokalesami na Expo – zobaczymy. Aaaa i sami kupiliśmy bilety na pociąg do Hangzhou – dało się, choć uwierzcie nie było proste. Ps. Chińczyków jest jakieś 100 miliardów. I wszyscy Tu! Ps2. Przeprowadzam się tu – Chinki są fajne :-DPs3. Lipek wyrywa wszystkie Chinki na warkoczyki!

18.09.2010 – sobota – Shanghai

Pospaliśmy z 10,5 h nadrabiając zaległości z samolotu. Zapytaliśmy w recepcji gdzie najlepiej zjeść śniadanie i trafiliśmy w efekcie do lokalesowej knajpki z mnóstwem Chińczyków i żadnym napisem po angielsku. Zamówiliśmy pokazując na obrazki i dostaliśmy 2xpierożki (ja i Nina) i 2 różne zupy, przy czym u Adama pływało jakieś białe coś o dziwnej konsystencji. Pierożki nawet smaczne, choć było ich całe 4 sztuki na osobę, a jeszcze wtedy nie wiedziałam, że musi nam starczyć do późnego wieczora.

Iwona

Ogrody

Po śniadaniu zaznajomionym juz metrem pojechaliśmy do ogrodu YuYang (wstęp 40 Y). Ogród w środku miasta nieco mniej zatłoczony niż drogi, które tam prowadziły. Przyjemnie, różne roślinki, budynki pagodowate, choć w środku w większości nic ciekawego nie było (no w jednym czadowe krzesełka i stolik z jakiegoś metalu chyba, ale wyglądało jak obrośnięte jakąś pozaziemską substancją), woda, rybki i żółwie. Malownicze miejsce i dość sporo czasu w nim spędziliśmy. Po wyjściu przeszliśmy przez Mostek Dziewięciu Zakrętów, co jest o tyle dziwne, że ja naliczyłam ich 14. Zatłoczony był konkretnie, co chyba powinno przestać nas dziwić. Sławną herbaciarnię ostatecznie zignorowaliśmy, choć chwilę dumaliśmy nad lodami lub jakąś herbatką. Przecisnęliśmy się przez jakiś milion Chińczyków do metra i pojechaliśmy do Pudongu. Po drodze widzieliśmy 3 koty i parę małych piesków – żywe i nie jako obiady w sosie słodko-kwaśnym :) . Co zabawne, dużo ludzi chodzi tu w słońcu pod parasolami, prawie tyle co u nas przy deszczu. Pewnie pielęgnują żeby mieć białą cerę, podczas gdy my się opalamy, albo w jakiś inny sposób pociemniamy skórę.

Iwona

Wieżowce w Pudongu są dosłownie niebotyczne! Najwyższy ma 468 m, trudno się patrzy w górę tak, by go zobaczyć w całości od podnóża. Wahaliśmy się czy wjeżdżać na Perłę Orientu czy JingMao, wygrał ten drugi, bo tańszy (co nie przeszkadzało mu i tak kosztować 88 Y). Trochę kluczyliśmy zanim doszliśmy do właściwego wieżowca, ale w końcu znaleźliśmy „maluszka”. Kupiliśmy sobie śmieszne soki zrobione owoców i nie tylko, bo np. mój był z kiwi i ogórka. Całkiem smaczny, choć lód byłby wskazany. Potem wjechaliśmy windą z 30 Chińczykami na 88 piętro JingMao i z góry podziwialiśmy widok na niższe, a i tak przecież olbrzymie budynki oraz na Bund i w zasadzie cały Szanghaj. Miasto jest ogromne, no ale w końcu mieszka tu 17 milionów ludzi (najwięcej na świecie podobno). Widoczność nie była najlepsza co prawda, ale i tak kawał miasta był w zasięgu wzroku. Obfotografowaliśmy na około wieży wszystko. W środku duże wrażenie robił widok w dół na najwyżej na świecie położony hotel, oczywiście max ekskluzywny, który zajmował piętra od 54 do 87. Pod koniec to my staliśmy się główną atrakcją JingMao, bo jak jeden Chińczyk odważył się podejść do nas, by zrobić sobie z nami zdjęcie, to natychmiast rzuciło się chyba z 10 kolejnych amatorów zdjęć z białymi (bo nowa „dostawa” Chińczyków windą była) – faceci i kobitki, młodzi i starzy, wersja w okularach słonecznych i bez. Zabawne to było w sumie, bo tak masowego zainteresowania nami to nawet w Indiach nie okazywali.

Po Pudongu już jeść nam się chciało, ale postanowiliśmy pojechać najpierw na South Shanghai Railway Station, żeby kupić na poniedziałek bilety do Hangzhou. No i na miejscu okazało się, że wygląda dokładnie tak, jak na filmikach w necie: milion Chińczyków, napisy tylko po chińsku, nikt nie kuma po angielsku i ogólnie nic nie wiadomo. Na domiar złego, zostawiliśmy w hostelu rozpiskę pociągów, więc nawet numeru pociągu (co jest tu podobno ważne) nie znaliśmy. Przy pomocy jednego Chińczyka, który pokazał nam palcem na rozkładzie, które to pociągi do Hangzhou (już samo ustalenie nazwy miasta było trudne, bo wymawialiśmy to kompletnie źle i do czasu jak nie pokazaliśmy miasta w przewodniku, nikt nie wiedział o jakie pytamy) oraz drugiego, który w sumie nie wiem co zrobił, ale próbował pomóc, a także naszemu sprytowi :P , napisaliśmy na kartce co i na kiedy chcemy i zakupiliśmy 4 bilety. Baaardzo byliśmy z siebie dumni, czy słusznie – okaże się w poniedziałek.

Wymęczeni już intensywnym dniem, wróciliśmy w okolice hostelu i postanowiliśmy pójść coś zjeść (już głód dokuczał strasznie, spanie brało, a mnie w dodatku bolała coś głowa i oczy piekły od soczewek). To, jak bardzo lokalesowe żarcie wybraliśmy, zaskoczyło chyba nawet nas samych. Ja z Grzesiem wybraliśmy sobie na stoisku do grillowania rybę, szaszłyki z mięs, które robią muu i meee (w więc nie kot i nie pies, uff), grzyby, bakłażana, jakieś zielone i białe warzywka. To wszystko nam pięknie zgrillowali, choć czekaliśmy długo. Nina z Adamem wybrali w sąsiedniej knajpce składniki, które następnie wrzucono im i ugotowano w zupie. Całość została podana w misce obłożonej folią! Wszyscy byli zadowoleni, ale najbardziej chyba zachwycałam się ja, bo rybka była przepyszna, a i warzywka też rewelacyjne (no może z wyjątkiem jakiejś białej podeszwy, którą trudno było ugryźć). Do tego wypiliśmy po piwku 0,61 i osiągnęliśmy prawie błogostan.

W hostelu już Grześ zdzwonił się z Annie (ze swojej firmy) i jutro wstajemy z rana, żeby spotkać się z nią i razem pójść na Expo. No właśnie, rano, a jest 1:06 więc czas spać (a łóżko twarde jak cholera i muszę sobie śpiwór dodatkowo rozłożyć).

Iwona
1909, 2010

Chiny dzień III – Shanghai – EXPO 2010

Żyjemy dalej.

Właśnie wróciliśmy z całodniowego zwiedzania Expo. Byliśmy w pawilonie polskim, holenderskim i chińskim. Oprowadzali nas Chinka z czildem i Chin z czildem – od Lipka z pracy. Bardzo fajnie, ale nogi mi się starły do kolan. Expo jest OGROMNE. Nie mam sił na więcej pisania – jutro wylatujemy do Hangzhou nad jezioro

PS. Kupie mało używane nogi…

Dobra, nie dało się wysłać wczoraj, więc dziś jadąc do Hangzhou wypasionym pociągiem kurpiowska strzała, wyglądającym jak PKP za jakieś 1500 lat mogę dopisać różne rzeczy.

Adam, Wyjazdowo.com

Wysiedliśmy na dworcu metra lotnisko jakieś tam, nie Pudong tylko to drugie. Za barierkami czekała na nas Ani wraz z córką – jakkolwiek by się nie nazywała, jej nickname był Mała Rybka. Przywitaliśmy się, daliśmy prezenty – Ani dostała srebrny z bursztynem, taki ładny nawet, czild dostał misia ubranego w polską flagę i puzzle z widokiem gdańska. Dziewczyny dostały w zamian wachlarze – naprawdę ładne! Mieliśmy się jeszcze spotkać ze specjalistą od unixa z RA ( Lipkofirmy) Jud’em. Okazało się, że Jud jest wolontariuszem na EXPO, więc może nas oprowadzić. Ani została poinformowana, że możemy autobusem pojechać na Expo, więc poszliśmy na dworzec autobusowy. Pytała się o drogę każdego napotkanego mundurowego, ale i tak okazało się, że wyszliśmy nie tam, gdzie trzeba. Trzeba było wracać na dół i przejść/przejechać do kolejnej stacji metra i tam zapakować się w autobus. Postanowiliśmy przejść się – cały czas droga wiodła pod budynkiem lotniska – korytarzami długości ze 400m każdy, szliśmy jakieś 15 minut – więc całkiem spory kawałek – to daje obraz ogromu budynku. Potem odczekaliśmy prawie godzinę na autobus i pojechaliśmy na EXPO – bilet na autobus, dla lokalesów 2Y, dla nas po 5Y. może dlatego, że więksi jesteśmy.

Dzień wcześniej Lipek ustalił z czikulinką Ani, że spotykamy się o 8:30. Znaczy przestawił to na 9, bo uznał, że nie jesteśmy w stanie wstać o 7. I tak kupiliśmy śniadanie dzień wcześniej, by w miarę się wyrobić. Pobiegliśmy do metra, wsiedliśmy, podjechaliśmy z jedną stacje i nagle światło w metrze wyłączyli i wszyscy wyszli. I pokazują nam, żeby wyjść… Nauczeni doświadczeniem dnia pierwszego, kiedy po takim manewrze metro pojechało z nami w druga stronę, postanowiliśmy natychmiast wysiąść. I faktycznie, wagon zaczął być sprzątany i pojechał dalej bez ludzi, a my czekaliśmy na kolejny pociąg. Dlatego tez mieliśmy wymówkę, dlaczego się spóźniamy.

Autobus przez Szanghaj jechał dobre 40 minut, obwodnicami, drogami po 4 pasy… i innymi… Skrzyżowania były 3-4 poziomowe… Cywilizacja… Ale co się dziwić, 17mln mieszkańców, 10 linii metra.

Przed budynkami EXPO spotkaliśmy Jud też z dzieckiem. Jud, to nickname męski, żeby nie było. Dostaliśmy od Niego wejściówki na EXPO – na każdej było napisane 160Y… to jakieś 80 pln… kupa pieniędzy! Chcieliśmy im oddać, ale powiedzieli, że oni jakąś pule dostają, na rodzinę czy jakoś tak, i mamy nie oddawać – nie jesteśmy za bardzo do tego przekonani, mamy bardziej wrażenie, że nawet jeśli tak jest, to musieli tych rodzin kilka obrabować.

Na EXPO wchodzi dziennie jakieś 0,5mln ludzi. Przy okazji wiemy jak wygląda napis ludzia po chińsku – taki jak ludzik bez główki i rączek J.

Wchodzimy i zoonk – prezent dla męża Ani – żubrówka jest u nas w plecaku, a na wejściu kontrola – kompletnie nie pomyśleliśmy o tym. Dokładna kontrola – prześwietlenia, obmacywanie itp. Lipkowi kazali napic się wody, którą miał, a do Niny przyczepili się o wódkę. Nie wiedzieli co to jest. Wyjaśniliśmy Ani, że to prezent dla Jej męża, że nie pomyśleliśmy itp. W pierwszej chwili tez nie załapała, co to jest – myślała, że jakiś specjalny olejek albo coś w tym guście. W każdym razie stanęło na tym, że nie wyrzucamy wódki, tylko Ani wyniosła ją i zostawiła w okolicznym sklepie.

I TERAZ COŚ, CO TRZEBA NAPISAC CAPSEM. IDZIEMY DO EXPO I MAŁA RYBKA WYRZUCIŁA MISIA ZA BARIERKI. ANI WRÓCIŁA SIĘ KAWAŁEK, MILICJANCI PRZEPUŚCILI JĄ ZA BARIERKI I PODBIEGŁA DO MISIA. PATRZYMY, A OBOK MISIA LEŻY 10Y – JAKIEŚ 5PLN. W PAPIERKU. MOWIMY, ŻE TAM LEŻĄ PIENĄDZE. COŚ ODPOWIEDZIAŁA I POSZŁA. GDY DO NAS WRÓCIŁA, MÓWIMY, ŻE TAM PIENIADZE LEZAŁY, CZEMU NIE WZIĘŁA. „TO NIE MOJE PIENIADZE PRZECIEŻ” ODPOWIEDZIAŁA. OPADŁY MAM SZCZĘKI I JESZCZE DŁUGO CIĄGNĘŁY SIĘ PO ZIEMI. DLA NIEJ BYŁO TO TAKIE NATURALNE, ŻE JAK NIE JEJ, TO NIE RUSZA.

W każdym razie Ani pobiegła z wódka, a my z Jud i 2 dzieciaków weszliśmy na teren EXPO. Lipek chciał nam zaimponować, i zaprosił nas na teren targów w Katowicach, że spory jest itp. Jakąś godzinę później usłyszałem – „pamiętasz co Ci mówiłem o naszych targach? Tak? To zapomnij co mówiłem. Nasze targi zmieszczą się w tym budynku co jest przed nami”

Przy automatach z napojami spotkaliśmy Polaka, pomogliśmy z obsługa – Jego automat nie chciał przyjmować generałów – jak mówimy na ichnie banknoty, z uwagi na ich zawartość. Następnie gdy Ani przyszła, poszliśmy do sali widowiskowej – futurystycznego spodka, w środku którego zmieściłby się ten katowicki. Weszliśmy do środka, przespacerowaliśmy się na górę, by z tarasu widokowego biegnącego dookoła, oglądać panoramę. Następnie zapytali nas, czy jesteśmy głodni. Nie byliśmy, ale ustaliliśmy, że idziemy się czegoś napić i jakieś przekąski wciamać. Gorąc niemiłosierny, 33 stopnie. Zaprowadzili nas do starbucksa – my nawet w domu nie bywamy w takich lokalach, uważając, że jest za drogi na normalnego ludzia… Ale nie dość, że nas zaprowadzili, mimo iż dla Nich pewnie było drożej, niż dla nas, to jeszcze chcieli za nas zapłacić! Makabra! Strasznie źle byśmy się z tego powodu czuli, więc udało nam się wynegocjować, że każdy kupuje sobie to, co chce – my kupiliśmy sobie frapuciono , z lodem, kawowe – mniam mniam i muf inki z blackberry i czekoladową, a Lipki frapuczino waniliowe, mufinkę i ciacho.. Oni 94, my 90Y. Posiedzieliśmy odpoczęliśmy i poszliśmy dalej

Dalej poszliśmy do eklektycznego autobusu i pojechaliśmy w stronę europejskich pawilonów.

Polski pawilon

Tak samo tłoczno, przy wejściu do pawilonów ogromne kolejki – do polskiego stosunkowo niedługa – ponoć 40 minut oczekiwania – do chińskiego są limity po 30k dziennie, a np. do angielskiego kolejka jest na 3h. Stojąc w kolejce, słuchając Chopina, Lipek stwierdził, że jest dumny, że tylu ludzi stoi w kolejce, czekając na wejście do naszego pawilonu, by zobaczyć coś o naszym kraju. Pawilon nie jest jakiś okazały, ale bardzo ładny – wygląda jak przykryty wycinanką łowicka – lepiej by się prezentował w innym miejscu, ale wciśnięty między szwajcarski z kolejką górską na szczycie, a futurystyczny niemiecki czy pokryty wycieraczkami trzcinowymi hiszpański, trochę ginie w tłumie. W kolejce było fajnie, daszek, co chwilę spryskiwacze robiły wilgotną mgiełkę – miło i sympatycznie.

Wejście do pawilonu robi ogromne wrażenie – wycinanka w środku, korytarzyk w którym widać otworki z wycinanki, na całości delikatne prezentacje pór roku chyba J

Dalej nie jest już tak fajnie – dość duża sala, gdzie na projektorze wyświetlane są filmy – takie dość średnie – co prawda sporo osób to ogląda, ale… Nie jestem przekonany. I dopiero na końcu przy samym wyjściu na pseudoschodach siedzą ludzie i oglądają prezentację Bagińskiego.

Gorszego miejsca nie można było znaleźć – nie dość, że nie słychać żadnych dźwięków, to jeszcze nie wiedząc nic na temat Polski, człowiek ogląda to jak mangę, anime czy inne takie. Nawet my mieliśmy problem by zdefiniować czasem to, co widzimy. Przydałby się komentarz, albo bardziej konkretne napisy. Dodatkowo, brakowało nam jednak wzmianki o JPII, a wizja polski 2100 była dziwnie podobna, do widoku Szanghaju…

Na wyjściu sklep z bursztynem – najmniejszy i najtańszy za 1000Y – jakieś 500pln… Ale zainteresowanie spore – przynajmniej oglądaniem.

Po wyjściu miałem już dość, ale że Ani i Jud chcieli jeszcze oglądać, poszliśmy do brytyjskiego pawilonu – gdzie faktycznie kolejka zniechęciła Ich, lecz obok była Holandia – na wysokościach, zrobiony tak dość ciekawie… ale po przejściu uznaliśmy, że nuda i niefajnie – nasze było dość średnie, ale to było o 3 nieba gorsze. Uwaliliśmy się pod budynkiem Holandii i odpoczywaliśmy. Przy okazji przypomniało mi się – czild Ani – to maksymalny łobuziak – wyglądająca jak kujon 6 letnia dziewczynka szokowała ilością pomysłów na mikrosekundę – przewróciła lalkę o wysokości 1,8m, rzucała różnymi rzeczami, ogólnie – łobuziak J. Pod budynkiem Holandii, przewracała owieczki z kamienia czy czegoś. W Tym miejscu miałem już ochotę wracać do hotelu, czując, że nogi mam starte gdzies do kolan. Ale poszliśmy jeszcze do pawilonu Chińskiego, na dół można było wejść, tam były prezentacje ichnich dystryktów – w jednym budynku, że 30 chińskich pawilonów, jeden ładniejszy od drugiego. Najbardziej chyba ujęło nas Gulin – Do lipka podszedł obsługant, pokazał na kucyki, stwierdził „very nice!” Chwilę potem zapytał, czy można byłoby zrobić sobie z Nim zdjęcie. Zaraz po tym, zrobili nam wszystkim zdjęcie i jeszcze hostessa zrobiła sobie z nami zdjęcie – pokazali prezentacje odnośnie Gulin, powiedzieliśmy, że wybieramy się tam – ucieszyli się strasznie, chcieli dać nam książeczkę z adresami restauracji, hotelami itp., ale nie znaleźli, to jeszcze nas dogonili, przeprosili, dali znaczki… naprawdę miło. W tym momencie miałem już wszystkiego dosyć. Mogłem usiąść i wyłączyć się. Na szczęście powiedzieli, że jeszcze tylko jeden mikropawilon, papu i papa. 

Poszliśmy na pierożki – nie byłem głodny, mimo iż od rana zjadłem nic nie jadłem, ale dobra, zjem 2 pierożki. A, pierożki miały być z octem.

Weszliśmy do jadłodajni i z Lipkiem zostaliśmy z 2 małymi chińskimi dziećmi. Trochę strach J Pierożki były gotowane na parze, w takich sitkach bambusowych, po 3 piętra. Na każdym pięterku 8 pierożków, pięterko 30Y. jedna osoba mogła kupić maksymalnie 3 pięterka – może wynikało to z tego, że to była samoobsługa – więc 9 pięterek kupowało 3 osoby. Do tego jeszcze po małym piwie. Kazało się tez, że zarówno Ani, jak i jud nie pija alkoholu – co gorsza mąż Ani też – ale żubrówkę dostaną Jej rodzice, więc jest ok.

Na małe spodeczki Ani nalała trochę octu balsamicznego i braliśmy pałeczkami pierożka, na miseczkę z octem, moczyło się i do ust. By nie kapało, pod spodem trzymało się łyżkę. Dało się jeść. Nawet dostałem od Ani pochwałę, że bardzo dobrze sobię radzę. Lipek powiedział Jej, że 2 raz w zyciu mam je w dłoniach. Kwestia do opanowania, to to, by pałeczka którą się porusza, łapała pieroga wyżej niż dolna – wtedy nie ma problemów. Musiałem się pochwalić, bo jak się człowiek nie zareklamuje, to kto go doceni? J

Pierożki były BARDZO SMACZNE – a z octem balsamicznym jeszcze bardziej. Następnie przegrupowaliśmy się do autobusu i do hotelu. Jesteśmy strasznie wdzięczni Ani i Jud’owi

19.09.2010 – niedziela – Shanghai

Dziś pobudka o 8.00, żeby zdążyć na umówione spotkanie z Annie na Expo. Zakupione wczoraj śniadanie zjedliśmy w hostelu. Smaczne, choć dziwne bułki na słodko z wędliną i serem i drugie, nawet lepsze, z czekoladą. Po kolei zaczęła nas dziś dopadać biegunka, nie jakaś masakryczna, ale jednak. Wzięłyśmy z Niną nifuroksazyd, więc może będzie spokój.
Annie zobaczyliśmy na przystanku metra, była z córeczką ale bez męża, bo pracować musiał, ponieważ dziś odrabiają jakiś dzień wolny. Annie drobniutka, w okularkach, podobnie jak dziecko, które na pierwszy rzut oka wyglądało na totalne niewiniątko, a potem okazało się diabłem wcielonym! Pokrążyliśmy dość trochę po stacji metra większej chyba od jakiegokolwiek polskiego lotniska, znaleźliśmy autobus na Expo, a już na miejscu spotkaliśmy się z Judem (i jego córką), który też pracuje w Rockwellu, a oprócz tego jest wolontariuszem na Expo. Mały problem wyniknął z prezentem dla męża Annie, bo przy Expo jest kontrola jak na lotnisku i nie pozwolili wnieść żubrówki do środka, w efekcie czego Annie szukała depozytu (najzabawniejsze było to, że Annie nie miała pojęcia cóż to takiego przywieźliśmy w butelce, pytała, czy to jest jakiś rodzaj oleju :D , musieliśmy biedulce wyjaśniać). My w tym czasie rzuciliśmy okiem na chiński pawilon z zewnątrz robiący niezłe wrażenie. Potem poszliśmy do podobnego do Spodka, tylko o wiele większego budynku, z którego było widać całą azjatycką część Expo. Przejechaliśmy na stronę europejską, gdzie zobaczyliśmy polski pawilon. Generalnie wygląda on całkiem ciekawie – jak wycięta mozaika z papieru, w środku zaczyna się też fajnie, ale to co jest dalej, już średnio nas zachwyciło, a lecące na ekranach hasła/statystyki robiły nas 20-tą potęgą gospodarczą świata. Taka skądinąd znajoma manipulacja danymi.
Myśleliśmy gdzie iść dalej i nasi Chińczycy wybrali Holandię – kiepska była w sumie, może i większa od polskiej, ale wystawione rzeczy jakieś takie odpustowe trochę. Ponieważ pawilonów było milion, wszędzie kolejki (do najciekawszych są ponoć kilkugodzinne kolejki, osiągając 6 h przy Arabii Saudyjskiej), a już później byliśmy zmęczeni, zdecydowaliśmy się wybrać jeszcze tylko jeden i Jude zaproponował pawilon z chińskimi prowincjami. Do głównego chińskiego wpuszczają „tylko” 30 tys. ludzi dziennie i trzeba sobie koło 5 rano zarezerwować wejście. Ogólnie każdego dnia Expo odwiedza ok. 300 tys. osób. Chińskie pawilony całkiem ładne, ale już trzeba przyznać, że byliśmy mocno zmęczeni i nie w pełni mogliśmy je docenić. Przyciągał nas tybetański, ale oczywiście był zrobiony przez jedynie słuszne chińskie władze, więc wszyscy mieszkańcy na zdjęciach byli szczęśliwi, a Dalajlamy się nie uświadczyło. Pozbieraliśmy po kilka pieczątek [tu w moim notesiku papierowym są one] i już mocno padnięci z ulgą podążyliśmy za Judem, który oznajmił, że idziemy na obiad. Obiad składał się z pierożków robionych na parze w beczułkach drewnianych i w nich też podanych – rewelacja! Obżarliśmy się, popiliśmy piwem (oboje Chińczycy nie piją alkoholu i – co najgorsze – mąż Annie też nie!), a w dodatku oni wszystko płacili wbrew naszym protestom (włącznie z biletami na Expo, które podobno załatwili dużo taniej, ale oryginalna cena to 160 Y). Co do kasy, to w sumie zaskoczyli nas dziś dwukrotnie. Najpierw Annie biegła za barierki, gdzie jej grzeczna inaczej córka wrzuciła misia i zobaczyliśmy tam chiński banknot. Pokazujemy i mówimy, że pieniądze tam leżą, a ona że to nie jej i zostawiła je w miejscu! Drugi raz, jak na krótką przerwę na przekąskę poszliśmy do Starbucs’a, gdzie za 2 ciasteczka i 2 kawy frappe zapłaciliśmy 94 Y, czyli prawie 4 x tyle co za wczorajszy obiad! Chyba wcale tak mało tu nie zarabiają jak myśleliśmy.
Oboje bardzo sympatyczni i ugościli nas naprawdę z wielkim gestem, aż nam głupio było. Dziecko Annie – „Mała Rybka” dokazywało strasznie, ciągnęło ją za rękę, zaczepiało nas, przewracało wszystko, wchodziło do lodówki po lody, ogólnie – masakra. Ale tu chyba bezstresowe wychowywanie dzieci jest jeszcze bardziej popularne, ze względu na politykę jednego dziecka (mogą mieć 2, jeśli sami są jedynakami lub jeśli bliźniaki się urodzą).
Pożegnaliśmy się z nimi po kolei, wróciliśmy do hostelu i jutro ruszamy do Hangzhou, gdzie na razie nie mamy noclegu i musimy coś wykombinować.

Iwona
2009, 2010

Chiny dzień IV – droga Shanghai-Hangzhou

Jedliśmy w mcdonaldzie. Jak u nas.
Potem pojechaliśmy na stacje, pokazano nam, że mamy czekać w klimatyzowanym pomieszczeniu do podstawienia pociągu. Gdy czas nastał zawołano nas i resztę pasażerów i poszliśmy na peron. Pominę, że stacja ma ze 4 piętra i wielkość 4 naszych centralnych… na peronie czekał na nas pociąg wyglądający tak, że PKP planuje zakup takich na rok 2145…
wsiedliśmy i szukaliśmy miejsc. na moim miejscu siedziała Chinka z dzieckiem. nauczeni, że Chińczycy siadają nie na swoich miejscach, pokazuje bilet, i mówię, że to moje miejsce. A ta do mnie po swojemu… jak czasem moja żona… ale zonę jednak łatwiej mi zrozumieć… Na angielski nie reagowała, więc uznałem, że równie dobrze mogę z nia dyskutować po polsku. Iwona ustaliła, że mam usiąść z Nina, na Jej miejscu, a Lipka tam wyślemy na Chinkę. Zanim dotarł Lipek, chińczyk spod okna pogonił Chinkę z dzieckiem i wózkiem, usiadł na miejsce gdzie ona siedziała, a Grześka puścił pod okno, gdzie okazało się, że jest Jego miejsce. Ja sobie spokojnie przez drogę pisałem. 200km przejechaliśmy w 1:20 – miło.
Gdy wysiedliśmy na dworcu, opadli nas naganiacze z hotelami, ale my mieliśmy jeden upatrzony, acz nie zarezerwowany. Zaproponowano nam transport za 80rmb… postanowiliśmy pojechać autobusem – kosztowało nas to 3rmb za osobę, acz kazali nam za wcześnie 2 czy 3 przystanki. Więc musieliśmy z plecakami iść przy jeziorze ze 2 km…
gorąco, ogromna wilgotność…  sauna.
Teraz jesteśmy w hostelu Hangzhou West Lake Youth House – http://www.westlakehostel.com/about-en.asp i na frazie całkiem fajnie wygląda. I Internet działa dobrze :)
Teraz zaraz będziemy szli na rekonesans.
Trzymajcie się ciepło w zimnej Polsce :P

20.09.2010 Hangzhou wieczór

Poleźliśmy pospacerować po zachodzie słońca. Lipek miał dzień złego Chińczyka – wszyscy mu podpadali.

A bo kurde wszyscy byli małymi wrednymi gnomami!

Lipek

Już myśleliśmy, że będzie ok, gdy będąc „hardcorami” postanowiliśmy zjeść koło jednej z pagód w budce. Takiej nawet kulturalnie wyglądającej. Właściwie było kilka, jak podeszliśmy, to wyległo towarzystwo i zaproponowało swoje usługi – wybraliśmy grupę, która najmniej się darła.

Weszliśmy, zamówiliśmy – Nina kaczkę, Iwona rybę, ja bambusa z czymś zielonym, a Lipkowi zamówiłem jakieś coś zawinięte z dżemem do maczania.

Tu należy się w końcu małe wyjaśnienie – dlaczego właściwie Adam zamawia mi jedzenie? Otóż powodów jest kilka:
1. Może to dziwne, ale nie lubię wybierać jedzenia. Zwłaszcza takiego, którego nie znam.
2. Z jednej strony chętnie spróbuje czegoś nowego, z drugiej trochę się boje :-)
3. Adam mocno eksperymentował w Indiach a jednocześnie jego wybory były szybkie i nieskomplikowane (czytaj: łatwe w zamawianiu). W sumie wyszło mu na dobre, czego pozazdrościłem.
Nie pamiętam co mu obiecałem, ale zgodził się wybierać dla mnie jedzenie. Czasami się odgraża, że zamówi mi cos okropnego jak go denerwuje ;-)

Lipek

Przynieśli nam coś… Nina dostała pokrojoną kaczkę, a właściwie szkielecik obciągnięty skorą, zimny, chyba wędzony. Moje było nawet nawet, bambus smaczny, a zielone posypane, pachniało jak kapusta kiszona, ale całkiem całkiem. Lipka papu, okazało się hmn… zwiniętym ciastem francuskim, chrupiącym, które maczało się w ketchupie… dziwne monotonne i takie sobie.

Mina Niny, gdy zobaczyła kaczkę – bezcenna. Adaś zapomniał napisać, że była pokrojona na kawałki razem z kościami. I nie wiadomo czym jeszcze. Nagraliśmy film, jak jadła pierwszy kawałek ;-)
Lipek

Za to, po godzinie oczekiwania, Iwona dalej nie dostała swojego papu… Rozumiem, że ciemno i rybę trudno złapać, ale bez przesady… Jakoś nie było odważnych, by zapytać o to, a obsługa jadła swoje papu i nawet nie patrzyła w nasza stronę. Postanowiłem pokazać lokalesowi menu z obrazkami, pokazać rybę i zapytać, gdzie ją wciamało… Po podejściu do obsługanta, łobuz uciekł. Inny którego dopadłem, myślał, że chcę umyć ręce… fajnie, że ktoś tu zna angielski mniej, niż ja :) W każdym razie złapałem drugiego, pokazałem mu menu, a Ten twierdzi, że nie ma… To chciałem pokazać mu obrazek na ścianie i drugi uciekł… Co prawda wcześniej pokazywał 90 lokalnych pieniędzy, więc ustaliliśmy, że to za 3 porcje i picie, to właśnie 90 jest ok. Postanowiliśmy iść sobie daleko i szybko, jak tylko zapłacimy.

Oprócz ryby miał być też ryz. Też go nie było. To już czwarty dzień w Chinach, kiedy nie możemy dostać ryżu. Zjadłbym ryż.

Lipek

Potwierdzamy… jak nie ma lokalesów jedzących – nie wchodzić. Kategorycznie. Wieczorem spotkaliśmy Polkę, mieszkającą wcześniej rok w chinach i stwierdziła, że pewnie po prostu nie mieli już ryby, i uznali zamówienie, za niebyłe… bez powiadomienia nas… tacy są…

Następnie poszliśmy na groblę Su Di – żeby zobaczyć 4 księżyce odbijające się z 3 pagód. HGW o co biega, bo jeszcze ktoś ściemniał, że to księżyc miał się odbijać w 4 jeziorach znajdujących się na wyspie – jak to technicznie miałoby zadziałać? Nie pytajcie mnie. W każdym razie grobla biegnie rzez całe jezioro, ze 3km, ma mostki i inne takie. Ciemno było więc wiele nie było widać, poza światłami miasta, drzewami i zakazem jazdy rowerów, który był respektowany… wcale. Znaleźliśmy na grobli miejsce, z którego odpływają statki na rejs po jeziorze – taki był plan. Poszliśmy dalej szukając tych księżyców. Na 2 mostku, zaproponowałem, że te światła na tle wyspy, to to, na co Lipek mający już marsowa minę i zmęczony, uprzejmymi słowy uzmysłowił mi, iż mylę się. Przeszliśmy jeszcze z kilometr a tam nic. Ani księżyców ani końca grobli. Usiedliśmy w pagodzie i przy świetle latarki czytaliśmy nasza biblię (przewodnik Lonely Planet) i pascala (na który Lipek mówił brzydkie słowa, na k ch i inne takie :P ).

Kłamstwo i potwarz! Ja chcę tylko rytualnie spalić Pascala :P

Lipek

Tam dowiedzieliśmy się, że świecić maja się trzy małe dwumetrowe pagody, w których zapalone sa lampki. Te z kolei rzucają snopy światła, które odbijając się, wyglądają jak odbicie 4 księżyców. Tyle teorii. W praktyce widać z daleka światełka, być może światło miasta spowodowało, iż nie widać tego dobrze. W każdym razie okazało się, że miałem rację – i Lipek nie kasuj tego – miałem rację, a Ty się myliłeś! Szczekaj teraz! Aby dostrzec snopy światła, trzeba było użyć teleobiektywu…

Grrr… No dobra, hau hau. Zadowolony?

Lipek

Posiedzieliśmy sobie w pagodzie, aż przyszła chińska parka, mająca niecne zamiary i znacząco chrząkała w nasza stronę. Chcieliśmy być twardzi, ale romantyczna muzyka ślepego grajka grającego opodal rzewne melodie spowodowała u dziewczyn przypływ romantyzmu i postanowiliśmy wracać. Minutę później pagodę opuściła parka… pewnie po konsumpcji :)

Lipek:
Otóż Chińczycy to bezwzględny naród. W każdej sytuacji są w stanie bezceremonialnie wepchać się przed ciebie, wypchnąć cię, przysiąść do dość malej pagody. Nie chodzi tu tylko o białych, robią tak na każdym kroku. Robią to, na co my u nas mamy ochotę, ale się wstydzimy :-) . Podejrzewam, że powoduje to ich ogromna ilość – trzeba umieć walczyć o swoje. W tłumie. Na szczęście można się przyzwyczaić, a nawet zacząć używać :-].

Lipek

W każdym razie wróciliśmy do hotelu tacy średnio zadowoleni, a Iwona głodna. Na tym koniec tego dnia, paciorek, umyć sisiorek i spać.

Edycja literówek i drobne poprawki by Lipek

Lipek

Edycja literówek (litrówek?) po Lipku by Adam

Adam, Wyjazdowo.com

20.09.2010 – poniedziałek – Shanghai –> Hangzhou

Siedzimy w wypasionej, klimatyzowanej poczekalni i czekamy na pociąg do Hangzhou. Dotarliśmy bez problemu, choć obeszliśmy cały dworzec, zanim nas skierowano do tej właśnie poczekalni.
Obudziłam się dziś trochę nieprzytomna, w dodatku w trakcie snu o tym, jak to pojechałam do szwagra na urodziny i teraz miałam wracać z powrotem do Chin, a bilet kosztował 3900 zł i byłam strasznie skonsternowana – co robić? Więc może i dobrze, że coś (chyba Nina, tak w sumie) mnie obudziło. Grześ z kolei wstał jakiś bucowaty, niewiele się odzywał i w dodatku nie chciał powiedzieć co mu jest lub o co chodzi. Może dzień mu humor poprawi, bo nawet zaczął formułować jakieś dłuższe zdania teraz. Na śniadanie poszliśmy dziś do McDonalda żeby było szybko i żeby przy okazji zobaczyć czy mają coś ciekawego, ale było normalnie, żadnych lokalnych potraw typu McMaharadża burger w Indiach. Kupiłam BigMaca z shakiem czekoladowym, oba smakowały jak u nas. Ale pożywne, choć niezdrowe pewnie śniadanie powinno nam starczyć na dłużej, bo pewnie zanim się odnajdziemy i zakwaterujemy w Hangzhou, trochę minie. Dobra, zerkamy na tablicę i niedługo pewnie będziemy szli na peron.

Jesteśmy w Hangzhou, mamy na dziś 4-osobowy pokój (55 Y/os.) w West Lake Youth House, niestety na jutro jest zajęty i będziemy mieli 1-kę i 2-kę. Jazdę pociągiem przespałam, co oznacza, że był wygodny. Jak Annie powiedziała, druga klasa tu, to już wyższa klasa, więc naszą poczekalnię puścili najpierw, wagony też mieliśmy oznaczone i miejsca, choć na jednym już usiłowała się usadowić jakaś Chinka, ale sama się wycofała na szczęście. Na dworcu obleźli nas naganiacze nie mówiący słowa po angielsku, ze zdjęciami atrakcji/hoteli/busików i chińskim napisami na nich. Nie wiem jak oni chcą jakiegokolwiek obcokrajowca do czegokolwiek przekonać, jeśli się nie można z nimi porozumieć. W Indiach czy Chile/Peru byli w tym względzie o wiele lepiej przygotowani. Kupiłyśmy mapę chińsko-angielską miasta (5 Y), zapytałyśmy w informacji nad dworcem jak dojechać i autobusem Y2 przemieściliśmy się w okolice jeziora. Szliśmy chyba z 20 minut do hostelu, bo kobitka w autobusie wskazała nam do wysiadki o 2 przystanki za wcześnie. Później zleciało nam trochę na ustalaniu co dalej robimy: co tu zwiedzamy i kiedy, gdzie śpimy w Guilin i czy jedziemy do Yangshuo.
W końcu wybraliśmy się na rekonesans, który miał zawierać głównie jedzenie. Po drodze widzieliśmy już ładnie oświetloną pagodę Lei Feng, którą jednak mamy w planie zwiedzić po jasnemu, więc po szybkim obfotografowaniu jej poszliśmy dalej z nosem wyczulonym już na knajpy. Zobaczyliśmy z 3 koło siebie, zaraz wybiegła kupa ludzi przekrzykujących się, że mają English menu i choć niezbyt podobała nam się ich natarczywość, wybraliśmy taką, w której żarcie na obrazkach wyglądało najciekawiej. Angielki opis był co prawda szczątkowy, ale był. Wybraliśmy: ja – rybę w occie balsamicznym, Grześ – coś jak sajgonki z sosem, Nina – kaczkę w kawałkach, Adam – bambusa z kapustą. Po 3 minutach przynieśli 3 dania, bez mojego. Pierwsze wrażenia były takie sobie: sajgonki, to było tylko jakieś twardawe ciasto ze słodkim keczupem, kaczka – w smaku jak dla mnie nienajgorsza, ale z masą kością przewyższającą ilość mięsa, bambus – monotonny. A ryby nie ma. Pozostała trójka pomarudziła, zjadła prawie całe bez przekonania, a ryby nadal nie ma. No już by ją złowili przecież i spalić zdążyli! W dodatku obsługa jadła sobie w tym czasie radośnie przy swoim stoliku, kompletnie nie zwracając na nas uwagi. Adam w końcu wkurzony poszedł do obsługi, ale nie szło się ni cholerę dogadać, więc skończyło się na zapłaceniu za 3 posiłki i wyjściu stamtąd. Normalnie zapomnieli/olali/nie skumali, że zamówiłam rybę! No nic, na głodniaka (w moim przypadku, choć reszta też nie była ani zadowolona, ani najedzona) poszliśmy dalej przespacerować się po grobli Su Di, która na 3 km odcinku łączy południowy z północnym brzegiem jeziora. Widoczki już od początku były ładne, po prawej 2 pagody, po lewej góry, w oddali światła miasta. Cisza generalnie i spokój, niewiele ludzi, jak już to przejeżdżali na rowerach. Naszym celem było dojście do punktu, z którego najlepiej miało być widać Wyspę Małych Mórz (Xiao Ying Zhou) i Trzy Stawy, w Których Odbija się Księżyc (San Tan Yin Yue). Wyspę owszem było widać już od jakiegoś czasu, ale tej drugiej atrakcji ni cholery. Adam co prawda rzucił hasłem, że pewnie to te takie małe światełka na wodzie, ale dopiero po obejrzeniu ich przez teleobiektyw, poczytaniu przewodnika i popatrzeniu z różnych punktów doszliśmy do tego, iż rzeczywiście: Trzy Stawy, w Których Odbija się Księżyc to 3 małe (2 m) pagody wodne, które są ułożone na wodzie w taki sposób, że wśród otaczających je świateł nieszczególnie się wyróżniają. Cóż, kolejny raz poetyckie zacięcie twórców tych nazw przewyższyło rzeczywistość. Ale mimo tych poznawczych problemów, na grobli było bardzo miło, siedliśmy sobie w uroczym zakątku wysuniętym lekko w jezioro, w tle grała jakaś delikatna chińska muzyczka, którą potem okazał się „produkować” jakiś niewidomy chłopak parę metrów za zakątkiem. Przyjemny wieczór, pośmialiśmy się też trochę, bo najpierw pomyliliśmy jakiegoś Chińczyka wyłażącego z krzaków z Adamem, który poszedł przodem robić zdjęcia, a później przypomnieliśmy sobie sytuację, gdy Nina na hasło Adama, że trzeba by Bartkowi przywieźć chińska prezerwatywę, powiedziała, że powinna mu pasować, co podwójnie nas ubawiło.
Po powrocie do hostelu spotkaliśmy ucieszoną naszym widokiem, czy raczej głosem, Polkę, która właśnie przyjechała tu do pracy na roczny kontrakt jako nauczycielka angielskiego, a pracodawca powiedział, że to już nieaktualne i wkurzona była maksymalnie. Poopowiadałyśmy sobie wspólnie co nieco i poszliśmy do pokoju.

Iwona
2109, 2010

Chiny dzień V – Hangzhou dzień II

Łubudubu, łubu dubu niech nam żyje, prezes naszego klubu! Taki był poranek, godzina 6 czy 7. Werble, trąbki, przemarsz wojsk. Nie było nic widać, ale brzmiało, jakby walił się świat, i to zaraz obok. Obudziło wszystkich, poza Iwoną, która później nie chciała nam wierzyć. Po godzinie przestało się wydzierać, więc udało się nam zasnąć. I ten moment, Nina wymyśliła sobie, że przejdzie się na śniadanie. Otwieramy oczy, a tu nie ma Jej. Konsternacja itp. na szczęście zostawiła kartkę, że jest na dole, i czeka.

Warto dodać, że dzień wcześniej wieczorem Nina przestała się odzywać. Rano katem oka widziałem, jak się pakuje, ubiera, bierze aparat i cichaczem wychodzi. A kartkę znaleźliśmy po 15 minutach.
Lipek

Zeszliśmy na śniadanie, wzięliśmy sobie kontynentalne, a ja sałatkę owocową. Wszystko ok – banan, jabłko polane sokiem pomarańczowym… i do tego pomidorki koktajlowe… Ciekawostka. I wyszła jeszcze jedna rzecz – pierwszą noc spędziliśmy we 4 w dormitorium, ale dziś musieliśmy przenieść się do innych pokojów, bo ten był zajęty – były tylko do wyboru jedynka, w której mogły spać 2 osoby i po 1 miejscu w różnych dormitoriach.

Oczywiście dzień wcześniej byliśmy pewni, że dostaniemy jedynkę + dwójkę. Rano nikt z obsługi o tym nie pamiętał.

Lipek

Nie mając wyjścia, zgodziliśmy się, a poranek postanowiliśmy poświęcić na pranie. 10RMB za pralkę 6,5kg, ale niestety suszarka była nieczynna, więc trza było samemu wieszać.

Ruszyliśmy koło 12. Poszliśmy na groblę. Po drodze zaczepili nas kolesie w małych łodziach – pierwszy chciał 240, drugi już tylko 160 – ale prawdopodobnie tylko na wyspę… w jedną stronę, ale kto to wie? Bo poza chińskim, innych języków ni w ząb. Zresztą wszędzie tak tu jest. Poszliśmy na groblę i tam kupiliśmy bilety za 45RMB i popłynęliśmy małą łódką na wyspę.

Lipek: ja uważam, że łódka była średnia, ale nie będę się kłócił z Warmiakiem :] . W każdym razie wchodziło ze 30 osób.

Lipek

Wyspa ma kształt okręgu, w środku są cztery jeziorka, symetrycznie rozdzielone groblami, a na środku wyspy, pomiędzy jeziorkami jest kolejna wyspa. Jedno z ładniejszych miejsc, jakie oglądaliśmy – aczkolwiek wedle prognozy miało być 36 stopni, a było ponad 40. Lipek rozpłynął się i miał dość.

To był jeden z najcieplejszych dni w moim życiu. Kurde tak gorąco chyba nawet w Indiach nie było. Nie pomogło zanurzenie głowy w jeziorze. Ten skwar rozłożył mnie na łopatki
Lipek

Zwiedzaliśmy wyspę, załapaliśmy się na lody – dziewczyny dostały sorbetowe, a mi trafił się z granatu w mleku sojowym. Dziwne w smaku. Następnie popłynęliśmy do końca grobli, na małą wysepkę. Weszliśmy w jakieś ruinki i podrałowaliśmy na górę. Zdobyliśmy ją, weszliśmy na punkt widokowy. Widok był zachwycający – na okoliczne drzewa. Lipek będąc na skraju wytrzymałości skwitował to tylko „ja pierdole”. Zeszliśmy trochę, odwiedziliśmy pomnik będący niedaleko szczytu, i zeszliśmy na dół. Tam na jeziorze całe tabuny rośliny były, o kwiatostanach takich, jak można u nas do suszonych cusiów kupić. Na zdjęciach jest, więc nie będę tłumaczył. Czytacze muszą wykazać się albo wyobraźnia, albo inteligencja. Nie wykluczam oczywiście posiadania obu tych rzeczy. Iwona ciągnęła nas do jaskini jakiegoś tam smoka. Lipek padał na twarz, nas nogi bolały, że hoho. W sumie ciężko było zadecydować. Postanowiłem stanąć na wysokości zadania, żeby nie mówili cały czas, że jestem pasożytem, i uznałem, że trzeba podjąć decyzję. Przestudiowałem Lonely Planet i okazało się, że to nie jaskinia… w sumie smok się zgadzał, ale wystawał mu tylko łeb ze strumyka. A po prostu cały park nazywa się Coś tam Dragon Park Cave… Ale że miała tam być jakaś świątynia, udaliśmy się pod górę. I tu moja zła decyzja – postanowiłem nie iść przez hotel, gdzie uznałem, że można zgubić drogę, tylko innym wejściem, kawałek dalej. Po dłuższym czasie zaczęliśmy się niepokoić. Zeszliśmy w stronę jednej z bram, lecz policjant stanowczym gestem, poruszając się jak robot, pokazał, że wejście tu dozwolonym nie jest, a nawet zbliżanie się nie będzie fajne. Odchodząc uznaliśmy, że dobrze, że pokazał a nie strzelał od razu :P . Ale z innej strony zabicie białego to pewnie dużo papierów do wypełnienia. Poszliśmy dalej. Brama wejściowa, ładna piękna, weszliśmy. Pokazuję mapę, na mapie chińskie robaczki, i następuje konsternacja. Pięć osób przygląda się mapie, dyskutuje… Dopiero po chwili jedno dziewczę mówi do mnie bzz bzz zz bzz bzz zzzz eeee zzz oo! Ta… ja Ciebie dobra kobieto też, dwa razy. W końcu namalowała górkę, pokazała na mnie, namalowała kropkę. Pokazała na mapę, na nazwę świątyni i pokazała kropkę z drugiej strony góry. AAAAA MAĆ! Ok, można dostać się tam autobusem K81 – ale już mieliśmy dość i postanowiliśmy wrócić do hostelu. Wracając zobaczyliśmy mapę, gdzie jak byk było namalowane, że przez tą bramę można dojść do świątyni, jest ścieżka… więc nie wiem… może uznali, patrząc na Lipka, że nie damy rady się wspiąć. Ustaliliśmy z lokalesami, że musimy jechać autobusem Y9. Siedzimy dobre 30 minut, a autobus dupa, inne w tym K81 ze 3 były a tego nie. Lipek przesunął swe zwłoki w stronę planu i nagle znów usłyszeliśmy z jego ust uprzejme, soczyste polskie słowa. Y9 jeździ do 20 minut temu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad taksówką, gdy podjechał Y9 – turystyczny, objazdowy autobus – musiał się bidulek spóźnić. 5RMB za osobę. 

Dojechaliśmy do hostelu. Lipki spały w jedynce, a Nina w dormitorium miała dwójkę Polaków – jechali już chyba 40 dni, koleją transsyberyjską i ogólnie tak hardcorowo. Zjedliśmy na kolacje fajne potrawy, smaczne, ale BEZ RYŻU, co Lipek ponownie skwitował słowem w Niemczech oznaczającym zakręt. Chiny, my już piaty dzień, a jeszcze ryżu nie jedliśmy. Za to dostaliśmy frytki – 15RMB – ale ogromny talerz – głupio zrobiliśmy, bo każdy z nas miał talerz frytek i jeszcze chińskie papu – najedliśmy się jak świnie. Potem pogadaliśmy z Polakami i poszliśmy spać. Mi trafiło się trzech francuzów. Przyszli o 1 w nocy, ale cicho kulturalnie i grzecznie.

Nie jest tajemnica, że Adam liczył na trzy młode Chinki. Zapewne niekulturalne i niegrzeczne. Zjadłbym ryz. Zła karma.
Lipek

21.09.2010 – wtorek – Hangzhou

Obudziliśmy się dziś koło 11.00, trochę wbrew zamiarom, ale Nina stwierdziła, że nie będzie nikogo budzić, bo potem Grześ będzie marudny przez pół dnia :P . Co prawda mówili, że rzekomo z rana budziły ich jakieś hałasy, krzyki i nie wiadomo co, ale ja spałam jak kamień, nie mogę więc potwierdzić tych pogłosek. Dopiero głos z dołu łóżka mnie obudził. Zeszliśmy dopytać o pranie i zmianę pokoju, okazało się, że wczoraj się nie dogadaliśmy w recepcji i mamy na dziś jedynkę oraz … 2 pojedyncze miejsca w różnych dormitoriach. Hm. Przenieśliśmy wszystkie graty do jedynki, a ku naszemu zaskoczeniu Nina i Adam powiedzieli, że mogą spać w dormitoriach, bo w jedynce im będzie chyba ciasno. Wrzuciliśmy brudne rzeczy do pralki i zeszliśmy na śniadanie (Nina już była po i w dodatku wciągnęła się w chińskie seriale!). Śniadania były zachodnie, ale całkiem smaczne. Po rozwieszeniu prania wyruszyliśmy na zwiedzanie. Pierwsze wrażenie – o jejku jaki upał! Zanim dotarliśmy do łódek już byliśmy mokrzy. Po małych wahaniach olaliśmy 2 Chińczyków proponujących nam popłynięcie na Wyspę Małych Mórz (pierwszy za 240 Y, drugi za 160 Y) i wykupiliśmy oficjalne pływanie za 45 Y/os., co miało tą przewagę, że pozwalało później na popłynięcie w inną stronę jeziora i obejmowało jakieś wstępy, z których ostatecznie nie skorzystaliśmy. Zobaczyliśmy z bliska te 3 małe pagody, których wczoraj tak zacięcie szukaliśmy i dopłynęliśmy na wyspę. Wyspa baaardzo urokliwa. Ma kształt znaku zatrzymywania się i postoju, czyli dokładnie taki:

Przeszliśmy przez wszystkie chyba mostki, zrobiliśmy zdjęcia pagodom, kwiatom lotosu, sobie nawzajem i ogólnie było sielankowo i milusio, gdyby nie cholerny upał i moja znowu przeszkadzająca soczewka (tym razem lewa, przepłukanie płynem pomogło tylko na krótko). Postanowiliśmy przepłynąć łódką na północną stronę jeziora, żeby dojść do Parku Jaskini Żółtego Smoka. Połaziliśmy najpierw po ciekawym terenie z różnymi kamiennymi elementami, resztkami pałacu i znowu – byłoby całkiem OK, ale dzisiejszy upał zabijał. Byliśmy mokrzy i ruszaliśmy się jak muchy w smole. Mimo słabości (Grześ zaliczył największy kryzys upałowy), po krótkim odpoczynku, postanowiliśmy ruszyć pod górę do tego parku. Tylko, że droga nie za bardzo prowadziła tak jak mapa. Próbowaliśmy pytać kogoś jak tam dojść, ale najpierw jakiś chopek w mundurze nie chciał z nami gadać (pokazał ręką „stop”, a potem zasalutował, dobrze, że nie strzelał od razu!), a w następnym przybytku pokazali nam, że to po drugiej stronie góry i skierowali na autobus 81. W obliczu zmęczenia upałem, porażki w dotychczasowym, już dość długim dochodzeniu do parku, postanowiliśmy wsiąść w autobus zmierzający w kierunku naszego hostelu i zobaczyć chociaż pagodę. Złośliwie przyjechały wszystkie numery autobusów, niektóre nawet 3 razy, a nasza 9 dopiero w momencie, kiedy chłopaki studiując chiński rozkład jazdy doszli do wniosku, że ten autobus jeździ tylko do 17.00, więc już jest na niego za późno. W autobusie Chinka z mikrofonem napierdzielała coś po chińsku cała drogę, pewnie o mijanych atrakcjach, bo to był taki autobus bez szyb, jakby wycieczkowy. Ponieważ się już ściemniało, stwierdziliśmy że pagodę przekładamy na jutro, wysiedliśmy przy hostelu i po kąpieli, czy co tam kto robił, zeszliśmy na dół na kolację. I co się okazuje – nie ma ryżu! Jesteśmy piąty dzień w Chinach i ani razu nie jedliśmy ryżu. Coś tu nie gra. Spytaliśmy kelnerki, czy to przypadkiem nie ściema, że w Chinach jedzą ryż :) . Skończyło się na gigantycznych porcjach frytek i całkiem smacznych chińskich daniach: ja – kawałki ryby z papryką, cebulą i grzybami w sosiku, Adam – kawałki kurczaka (oczywiście były kości) z tym samym, Nina – pieczoną wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym, Grześ – wołowinę z cebulą. Za wyjątkiem rozczarowania brakiem ryżu byliśmy zadowoleni. Zapłaciliśmy 94 Y za nas dwoje.

Wracając do pokoju spotkaliśmy dwoje Polaków – Piotrka i Ewę, którzy w ostatnie studenckie wakacje podróżują sobie przez Rosję, Chiny i Malezję. Powiedzieli nam parę przydatnych rzeczy, wymieniliśmy się namiarami na hostele i ogólnie staliśmy chyba z 1,5 h w korytarzu, bo fajnie się z nimi gadało. Poszliśmy spać o 1.00.

Iwona
2209, 2010

Chiny dzień VI – Hangzhou III

Wstaliśmy skoro świt, o 9. Zjedliśmy śniadanie i podreptaliśmy do pagody. Świątynia była zbudowana w 2002 roku, na ruinach starej, sprzed 1,5k lat, która rozsypała się kolo 1920.

A, byłbym zapomniał. Sprawdziliśmy prognozę pogody na najbliższe dni – przynajmniej 5 dni deszczu – i tu i w Guilin – to nie jest dobra prognoza, choć Grześ twierdzi inaczej.

To bardzo dobra prognoza. Po wczorajszym dniu wole po stokroć deszcz niż upal 40 stopni.

Lipek

Na razie jest całkiem ok. Chłodno – ze 20 stopni i tylko delikatnie czasem coś pokropi. Ruszyliśmy do pagody i po kilku chwilach dotarliśmy. Kupiliśmy bilety i oczom naszym ukazały się schody…. Ruchome. Wypas! Nie trza się męczyć. Wjechaliśmy, weszliśmy do pagody… a tam w niej, na dole, ruiny starej. Ładnie to wygląda. Windą można wjechać na górę i z góry podziwiać okolice. Deszczyk coraz bardziej dawał się we znaki. Widok na zamglone wzgórza zdecydowanie był ciekawy. Wyzwiedzaliśmy się za 40RMB i postanowiliśmy pojechać do świątyni z posągami buddy – jak Lipek będzie robił korektę, to wpisze jak się nazywała.

Lingyin Si – Świątynia Schronienia Duszy

Lipek

Pojechaliśmy oczywiście autobusem. Wysiedliśmy i padało już konkretnie, więc założyliśmy kurtki i powędrowaliśmy w stronę gór. Zobaczyliśmy „skałę, która przyleciała z daleka” – coś jak nasz Szczeliniec, ale ciekawszy, bo pełen jaskiń, wąwozów, jarów itp. – oczywiście o wiele mniejszy. Zapakowaliśmy się kawałek w górę, w las jak dżungla – z lianami zwisającymi z drzew i ogólnie naprawdę bardzo ładny – jednak pomni relacji które czytaliśmy, nie było sensu pchać się na szczyt – szczególnie przy takiej pogodzie. Poszliśmy w stronę ogrodu i strumienia, ale kompletnie nie jest to warte 15 straconych minut.

15? Łaziliśmy tam w kolko co najmniej 30 ;)

Lipek

Weszliśmy na szlak, którym miliony chińczyków szły i dotarliśmy do posągów śmiejącego się buddy, wykutych z skale. Takie nawet fajne, przyjemnie się oglądało. Dotarliśmy do buddyjskiej świątyni i tam znów kasa biletowa i kolejna płatność – ale tu naprawdę warto zapłacić te 30RMB. Kompleks składa się z kilku świątyń, położonych coraz wyżej, na zboczu góry, z jednej przechodzi się do kolejnej itd. Przed świątyniami buddyści odmawiają modły, palą kadzidełka itp. – naprawdę klimat jest. No i już trochę mniej Chińczyków w środku – tylko mała grupa około pół miliona. Posągi Buddy naprawdę spore, pokryte zlotem, robią wrażenie. Acz chyba największe wrażenie sprawiła na nas budowla, o kształcie swastyki w której były naturalnej wielkości figury, przedstawiające różne ludzkie typy – była figura tłusta, figura z lustrem, ze zwierzami, władcza, groźna itp. – był ich ogrom i żadna się nie powtarzała. I tak naprawdę dopiero Lipek załapał, że w środku chodzimy po swastyce. A swastyka tu, podobnie jak w Indiach, jest symbolem szczęścia – u nas zaś przez Hitlera, jej wizerunek jest wypaczony.

Figur było naprawdę sporo, chyba każda inna (trudno sprawdzić kilkaset!). Niestety nie wiemy, co to było (posagi Buddy?) bo przewodniki kloca się lub milczą na ten temat.

Lipek

Chcieliśmy jeszcze jechać do muzeum herbaty, ale była już 16, a muzeum do 16:30 jest czynne – więc po walce o zdobycie taxi, poddaliśmy się i postanowiliśmy jechać do centrum na kolację.

Ogólnie walka o taxi była krwawa – Chińczycy WPIERDALAJĄ się bez pardonu – zawsze wszędzie wlezie przed Ciebie taki mały i będzie chciał przed tobą usiąść, załapać się na taxi, cokolwiek. Nawet jak stoisz i coś czytasz, stanie między ciebie a tablicę. W każdym razie okazało się, że taxi nas tam nie zabierze, zaczęło robić się późno więc wsiedliśmy do autobusu Y1 i pojechaliśmy do centrum. Kobiety wymyśliły sobie jakaś knajpę z LP – i uparcie jej szukaliśmy, co trochę zajęło – porównywanie chińskich napisów z mapy z napisami na ścianach nie jest zbyt szybkie. W każdym razie chyba znaleźliśmy knajpę, zaprowadzili nas na góre i dali menu. Z obrazkami. Z 15 stron. Zdecydowaliśmy się i zamówiliśmy – z tym, że jak zwykle pokazując co chcemy, plus tekst z rozmówek – ‘poproszę trochę ryżu” – jak to po ichniemu, to niech Lipek wklika, nich się wykazuje a nie tylko do mnie podpina.

Niewdzięcznik. Tyle błędów robi, a ja musze to potem poprawiać. A ryz, a raczej jego chińskie znaczki najlepiej pokazać kelnerce prosto w rozmówkach :-)

Lipek

Jedzenie… najpierw Iwona dostała zamówionego kurczaka żebraka. Ta… wyobraźcie sobie coś ptakopodobnego, wielkości gołębia, patrzącego na was z talerz pełnymi wyrzutu oczkami. Iwona okazała się bez serca i bezlitośnie kurczaczkowi ten łepek z oczkami urwała jednym brutalnym ruchem. Następnie dotarła moja zupa – w teorii miała być z krewetkami, ale mięsko w środku nie wyglądało na krewetkowe – bardziej na wołowinę. No i była konsystencji kisielu, dość rzadkiego, pływały tam jakieś listki i ścięte białko. Dało się zjeść, acz bez rewelacji. Iwony „kuuuu-ciak” też bez rewelacji, ale w miarę. Lipek, by dostać wreszcie ryż, zamówił sobie ryżowe kuleczki. Dostał je i okazały się faktycznie ryżowe. Pod delikatną otoczką z ryżu, skrywało się nadzienie nugatowo czekoladowe, takie może trochę jak chałwa. Słodkie. Całość posypana szczypiorkiem i czymś niezidentyfikowanym. Słonym! Za to Nina dostała OGROMNY kociołek z mięskiem z czymś niezidentyfikowanym – pomiędzy wodorostem a poskręcanym bambusem. OOOOOOOSTRĄ. I mimo żyłek twardo ciamała, jak dzika. Za to, plus colę, zapłaciliśmy 141RMB – sporo, acz to wychodzi jakieś 70PLN na 4 osoby, co w Polsce nie jest kwotą wygórowaną za posiłek. Wychodząc, kolejka do lokalu była już dość długa. Znaczy udało nam się.

Dopiero w knajpie skapowaliśmy się, że w tego typu lokalach nie zamawia się dla poszczególnych osób, tylko na środek stołu. Każdy ma swoje pałeczki i naczynka i nabiera sobie że środka z poszczególnych wspólnych naczyń. Ciekawe. Wyglądaliśmy pewnie jak buraki, gdy każdy brał te wspólne naczynia pod swój nos :-D

Lipek

W każdym razie nie byliśmy zbyt zadowoleni z kolacji, w lokalu z LP – postanowiliśmy następnym razem zdać się na siebie i lokalne knajpko-grille.

Do hotelu wróciliśmy piechotą, co było Lipka pomysłem, a ja pewnie przez to dostanę burchelka na stópce. Biedna mała chora stópka! W hotelu okazało się, że jest dumpling party – kleją pierożki, i jedzą je. Mogliśmy wrócić, przynajmniej najedlibyśmy się czegoś smacznego. Kierowca busa na lotnisko już na nas czekał, więc odebraliśmy bagaż i wychodząc z hotelu zostaliśmy napadnięci przez obsługę hostelu z talerzami pierogów – bardzo miłe – zjedliśmy na spróbowanie, smaczne były i pojechaliśmy na lotnisko. Jechaliśmy z 30 minut, zapłaciliśmy 120RMB. Lotnisko takie prowincjonalne, takie wielkości 1,5 naszego Okęcia.

Ja też dobranoc. Przez tego bloga nie mogę wstać rano i na mnie krzyczą (po śląsku po mnie :] ).

Lipek

Bez problemu odebraliśmy bilety, zdaliśmy bagaże i poszliśmy do samolotu. Kulturalny ładny samolot. Właśnie siedzimy na przedzie, dostaliśmy tyle żarcia, że ho ho, albo i lepiej – makaronik, bułeczki i inne takie – polecamy linie China Southlines czy jakoś tak. Najciekawsze, że odlot miał być 22:50 – o 22:20 poproszono nas o wyłączenie urządzeń i samolot zaczął kołować – 22:35 był już w powietrzu – 15 minut przed czasem – czy to po prostu wszyscy pasażerowie się pojawili spowodowało wcześniejszy odlot, czy co, nie wiemy, ale przynajmniej wcześniej będziemy na miejscu, w Guilin.

Dobranoc.

Z nudów i ciekawości zacząłem uczyć się chińskich znaków na lotnisku. Potrafię już kilka rozpoznać i nawet niektóre ich zestawienia maja sens ;-).

Lipek

22.09.2010 – środa – Hangzhou –> Guilin

Po spakowaniu się i zjedzeniu śniadania w hostelu (dziś szwajcarskie, z musli, jajecznicą i serkiem topionym), a także przekonaniu się, że deszcz o którym mówią, to jedna kropla na minutę, wyruszyliśmy do pagody Lei Feng. Ucieszeni, że jest w miarę chłodno, tzn. nadal na spodenki i krótki rękawek, ale już w zamkniętych butach i z kurtkami w plecakach, żwawym krokiem doszliśmy do pagody i po zapłaceniu 40 Y wleźliśmy i częściowo wjechaliśmy na górę. Widoczek na jezioro i pobliskie górki, na szczycie których widać zarysy pagód był bardzo malowniczy. Niestety efekt psuła trochę pogoda, bo deszcz wyglądający jak rozproszony polski kapuśniaczek, padał coraz mocniej. W środku z najfajniejszych rzeczy była historia sprzed ~2 tysięcy lat opowiedziana na wykonanych z drzewa wycinankach.
Po pagodzie wsiedliśmy w Y2 i podjechaliśmy pod Świątynię Schronienia Duszy (Lingyin Si). Poszliśmy w kierunku Góry Która Przyleciała z Daleka (Feilai Feng) – że niby z Indii. Była to skała z jaskiniami małymi i wykutymi w nich rzeźbami. Korytarze były ciemne i wąskie, a rzeźby, co najdziwniejsze, nie oświetlone. Wrażenie robiły liany, które zwisały z okolicznych drzew, a i same drzewa wyrastające prosto ze skały wyglądały niesamowicie. Ładne to było. Potem niepotrzebnie wkarapućkaliśmy się do jakiegoś ogrodu Źródło jak Lotos, bo nic tam poza krzakami nie było. Tu pierwszy raz doszliśmy do wniosku, że jeśli gdzieś nie podąża z kilka setek Chińczyków, to nie ma tam nic ciekawego do oglądania (smutne, ale sprawdzało się nieraz potem). Po powrocie na główną, czyli jedynie słuszną, ścieżkę mijaliśmy dziesiątki rzeźb wykutych w skałach prezentujących Buddę w ilości ponoć 380 sztuk. Śmiejący się Budda z 1000 r. jest najważniejszą tu rzeźbą. Niezłe. Potem, żeby wejść do samej świątyni zapłaciliśmy dodatkowe 30 Y. Choć wahaliśmy się trochę, czy warto, poszliśmy – i bardzo dobrze. Świątynia składała się z wielu pawilonów, w których niezmiennie była masa posągów Buddy, ale ilość jego wyobrażeń dobrze świadczy o wyobraźni Chińczyków :) . Największą atrakcją jest 18-metrowy złoty, ale jest też sala, gdzie w korytarzach w kształcie swastyki jest ustawionych kilkaset posągów rozmiarów mniej więcej ludzkich, z których każdy jest inny.
Ponieważ było już stosunkowo późno, postanowiliśmy pomału kończyć zwiedzanie i przemieścić się do wioski Longjing (Smocza Studnia), która słynie z jednej najlepszych na świece herbat. Dowiedzieliśmy się, że trzeba wziąć taksówkę, no i tu zaczęły się schody. Coś niespotykanego u nas od czasów komuny (ale tu w sumie ona trwa) – chętnych 5 razy tyle, co taksówek. Normalnie bitwa! Chyba z ½ godziny próbowaliśmy coś złapać bezskutecznie, Chińczycy pchali się do wszystkich nie przebierając w środkach, a w dodatku jeden z taksówkarzy (do którego samochodu udało się wsadzić głowę) uświadomił nam, że muzeum herbaty z herbaciarnią jest czynne do 16:30 (a była 16:00). Tak więc po daremnym oczekiwaniu i łapaniu wszystkich taksówek, które przejeżdżały przez parking, zdecydowaliśmy się za zakup herbaty w pobliskim sklepie (100 Y za 4 puszki czegoś, co wygląda i pachnie jak siano, naładowane do pełna i uciśnięte). Poszliśmy na autobus Y1 i przemieściliśmy się na wschodni brzeg jeziora, żeby coś zjeść. Zeszło nam dość długo na poszukiwaniu knajpy polecanej przez Lonely Planet o nazwie Lao Hangzhou Fengwei, w końcu znaleźliśmy, ale nie jesteśmy do końca pewni czy to była ona, bo nazwa była tylko po chińsku. Knajpa duża, pełna Chińczyków, powinno być OK. Ale jedzenie w Chinach to nieustająca przygoda. Postanowiłam zamówić specjalność Hangzhou – kurczaka żebraka, Grześ – kulki ryżowe, Adam – zupę z krewetkami, Nina – wieprzowinę w ostrym sosie. I ryż! W końcu ryż, po 6 dniach w Chinach (zresztą zamówiony tylko dzięki pokazaniu znaczka w rozmówkach). Najpierw przynieśli moje, które wzbudziło najpierw salwę śmiechu, potem małe przerażenie. Mój kurczak był wielkości gołębia (nawet padło stwierdzenie, że skoro żebraka to kurczak, to może faktycznie gołąb), miał główkę i nóżki! Po obowiązkowym uwiecznieniu potrawy na zdjęciu, ku przerażeniu i śmiechom reszty, upierniczyłam mu pałeczkami główkę [Nina potem stwierdziła, że to po to, żeby nie wyżerał sałatki :) ] i nóżkę, a potem jeszcze drugą schowaną w korpusie i zaczęłam konsumpcję. W sumie smakował w miarę normalnie, a już na pewno normalniej niż wyglądał. Grzesia kulki ryżowe były smaczne niby, ale słodkawe, co powodowało szybki przesyt. Adam dostał zupę, której ja nawet nie chciałam spróbować i nie chodzi tu nawet o krewetki, których w tej zupie Adam nie umiał się doszukać, ale o glutowatą konsystencję. Zjadł dzielnie większość. Ostatnie podali danie Niny, wielkie że hej! Ostre i z niezbyt fajnym mięsem, więc Nina poskubała tylko, my też niewiele jej pomogliśmy i skończone. 140 Y za całość. Jak zwykle uśmialiśmy się przy tym jedzeniu, bo jakoś trzeba sobie radzić z dziwnymi potrawami, nie zawsze trafionymi, ale co tam – po to się jest w obcym kraju, żeby eksperymentować.
Poszliśmy pieszo do hostelu, gdzie o 20:00 mieliśmy zamówiony przewóz vanem (120 Y) na lotnisko, a tu się okazuje, że trwa w najlepsze „dumpling party”, o którym czytaliśmy wczoraj w recepcji. Wszyscy wspólnie lepią pierożki, po czym są one gotowane i wspólnie konsumowane. Chcieli nas bardzo wciągnąć w to, albo chociaż poczęstować, ale byliśmy przecież świeżo po kolacji, więc skończyło się na zjedzeniu po pierożku, pochwaleniu że dobre, załadowaniu plecaków na ramiona i grzecznym podziękowaniu za gościnę. W sumie to trzeba było wrócić do hostelu na te pierożki, zwłaszcza że teraz siedzimy w samolocie obżarci jak prosiaki, bo właśnie zjedliśmy to co podali na pokładzie, czyli w sumie pełnowymiarowy posiłek. I jak tu zrzucać boczki! Na lotnisko jechaliśmy z 45 minut, lotnisko dość puste już o tej porze, poczytaliśmy coś o Guilin, odprawiliśmy się, no i lecimy do następnego punktu podróży.

22.09.2010 – środa – Guilin

Jesteśmy w hostelu Guilin Flower Youth Hostel (18 Y / os.- OMG jak tanio!). Taxi z lotniska 100 Y + 10 Y za bramki na autostradzie. Schody do hostelu mało zachęcające, brudne i odrapane ściany. Wrażenie w recepcji bardzo pozytywne za to, miła obsługa i taki jakiś klimacik. Pokój – spartański, łóżka, mała szafka i to by było na tyle. Nie ma łazienki niestety, a już się rozbestwiliśmy trochę. Ta wspólna jest taka sobie, ciemno, kabina z wieszakami na przeciw prysznica i trudno wyregulować temperaturę wody. Ale trudno, za 8 zł nie wymagajmy cudów. Trzecia w nocy, czas iść spać. Na dworze leje okrutnie. Już wolę upał z dwojga złego. Ale zobaczymy jutro, tzn. dzisiaj za parę godzin.

Iwona
2309, 2010

Chiny dzień VII – Guilin I

Guilin dzień któryś.

Wstaliśmy jak Bóg przykazał i partia zezwoliła, o 12.

Partia jest jednoosobowa i nazywa się Nasz Interpersonalny Nieugiety Adwersarz ;-> .

Lipek

Zwlekliśmy się i postanowiliśmy zobaczyć Jaskinię Trzcinowego Fleta. Albo fletu. Przy okazji w hostelu zarezerwowaliśmy wycieczkę bambusowymi łodziami, na jutro. Z Lipkiem zdecydowaliśmy upolować lokalne żarcie pod hotelem, a dziewczyny weszły jeszcze do agencji turystycznej, dowiedzieć się na temat tarasów ryżowych na pojutrze – bo w hotelu mieli tylko taką wycieczkę, która kończyła się za późno dla nas – nie zdążylibyśmy na samolot do Chengdu.

To nie do końca tak było – poszły porównać ceny na spływ rzeka Li bambusowymi łodziami a sprawa tarasów wyszła później – ale to tylko gwoli ścisłości i zgodności historycznej :).

Lipek

Upolowaliśmy z knajpy pierożki na parze, Do tego w pudełeczku coś, co okazało się mleczkiem sojowym, a ja sobie jeszcze pakuneczek w liściach bambusa, czy czegokolwiek innego. Fajnie wyglądało. Dziewczątka dotarły do nas, lecz ciamkano było średnie. A już świństwem pierwszej wody był ten pakunek – w liściach był rozgotowany ryż z kilkoma fasolkami. Moja rodzicielka mnie kiedyś pasła zupkami mlecznymi i traumę mam do dziś – czytając to, niech wie, jak mnie skrzywdziła :P .

Obiektywnie należy stwierdzić, że zapakowany w liść kleik ryżopodobny był nad wyraz mało zjadliwy, a fakt traumatycznych przeżyć Adama z dzieciństwa miał raczej drugorzędne znaczenie :).

Lipek

Postanowiliśmy w agencji zarezerwować tarasy, zaproponowali nam lepsze ceny niż w agencji a ponadto zorganizowali imprezę tak, że będziemy mieli godzinę zapasu na lotnisku… o ile nic się nie wykrzyczy.

Jest ryzyko jest zabawa :D. Tutaj jak z Chińczykiem cos ustalisz i zaklepiesz, to i tak do końca nie można być pewnym. Dodatkowo lokalny transport bywa pełen niespodzianek.

Lipek

Już jesteśmy wprawieni w lokalnych autobusach, więc pojechaliśmy do jaskini autobusem Y3. W LP piszą, że trzeba wysiąść na ostatnim przystanku, jednak po jaskini są jeszcze trzy przystanki. Kierowca nam sam z siebie pokazał, że to właśnie tu chcemy wysiąść. Powędrowaliśmy kawałek w górę, kupiliśmy bilety i odczekaliśmy 15 minut na kolejna grupę. Mżyło paskudnie, z czego jedyny zadowolony to Lipek.

Jedynym minusem deszczu jest to, że w kapturze nie widać moich warkoczyków, co powoduje że robią mi tylko 2-3 zdjęcia dziennie i mniej czikulinek się do mnie uśmiecha ;).

Lipek

Co prawda w jaskini deszcz nie przeszkadza, ale jednak zwiedzanie w deszczu jest średnie. W jaskini… Jaskinia jest świetna. Co prawda kiczowato podświetlona, ale to tu norma. W sumie to mi się podobało, widać lubię kicz. Jaskinię naprawde przyjemnie się oglądało, grała w tle muzyka, światełka świeciły, kolorki kolorowały, turyści zwiedzali a Chińczycy się wydzierali. Jeden przez całą wycieczkę przez telefon rozmawiał. W pewnym momencie, gdzie była formacja skalna kurtyny czy sceny teatralnej, przewodniczka śpiewała. A chińczyk szwargotał. Na szczęście zanim podszedłem to się zamknął, bo zaczynał działać mi na nerwy. Z ciekawostek – w jaskini są punkty robienia zdjęć za kasę, a za dodatkową opłatą 5RMB można przejść do kolejnej komnaty, gdzie są ogromne żółwie – do jednego Chińczycy przyklejali banknoty na szczęście.

UWAGA PRZERWA W RELACJI – przynieśli jedzonko w samolocie.

Wciamane. Mało! I paskudne.

Paskudne to mało powiedziane, zwłaszcza w porównaniu do posiłku w poprzednim samolocie tych samych linii. Może oczekiwania były za duże a żołądki za puste?

Dobra, do rzeczy. Po wyjściu z jaskini była już chyba 16. Chcieliśmy iść na Szczyt Samotnego Piękna, czy czegoś takiego, ale zbliżający się zmierzch zmienił nasze plany i wybraliśmy park. W sumie Iwona pisze relacje analogowo i potem ma przepisywać, więc nie będę się zmuszał i pisał nazw, których nie pamiętam – Iwony zadaniem będzie poinformowanie czytaczy, co widzieliśmy. Pojechaliśmy autobusem Y3 z powrotem, dopadliśmy jakąś Chinkę (tylko bez skojarzeń!) mówiącą we wspólnym, która powiedziała nam, gdzie się przesiąść i nawet z nami wysiadła i pokazała kolejny autobus.

Jedno trzeba Chińczykom oddać – starają się być uczynni, nawet jak nie rozumieją co do nich gadamy. W większości. A jak już który gada mowa Szekspira (lub usiłuje) to czuje się zobowiązany wręcz. Nie raz było tak, że zaczepiony tuchton wzruszał bezradnie ramionami, a z boku sam podchodził inny (nawet turysta chiński) i wspomagał tłumaczeniem na angielski.

Lipek

Dotarliśmy do parku i postanowiliśmy iść od prawej. Ładny ten park, początek jest nawet na zdjęciach – górki, pagody…. Ścieżka zaczęła piąć się w górę. Aż dotarliśmy na szczyt. W sumie po drodze minęliśmy jakieś poetycko brzmiące miejsce, które mieliśmy zobaczyć, cos w stylu Świątyni Świszczącego Nietoperza, czy Jeziora Tęczowego Smoka, ale nie znaleźliśmy tego. Chińczycy wymyślają wspaniałe nazwy do chyba wszystkiego – i nazwa często jest lepsza od tego, co się widzi. W każdym razie na szczycie nie znaleźliśmy tego co szukaliśmy i zaczęliśmy drogę w dół, w narastających ciemnościach. Gdy zeszliśmy, było już prawie ciemno. Zobaczyliśmy jeszcze skałę wielbłąda i wróciliśmy do miasta.

Dziewczyny napaliły się na rybę w lokaleśnej knajpie polecanej przez LP – z mapą poszliśmy szukać jej i o dziwo nawet trafiliśmy. No w życiu byśmy bez LP tu nie weszli. Mordownia jakich mało. Ale byliśmy twardzi. Lokal maksymalnie obskurny, czasy świetności mający ze 40 lat temu, stoliki z lokalesami, na stolikach maszynka gazowa. Weszliśmy, dostaliśmy stolik i ładne, oprawione menu. A w środku same znaczki. Na słowo Beer Fish, czyli ryba w piwie nie reagowały, więc w LP pokazaliśmy chińską nazwę. Na to była już reakcja. Zamówiliśmy jeszcze po piwie i czekaliśmy. Wszyscy w lokalu na nas patrzyli i zastanawiali się, co ci ludzie tu robią. My w sumie też, może poza Iwoną, która słysząc o rybie dostaje klapek na oczy i tłum chińczyków nie wygnałby jej z knajpy przed zjedzeniem rybki. Po jakimś czasie obsługa przyniosła wok, z rybą z warzywami i postawiła na kuchenkę gazową na naszym stoliku. Przy okazji, zamówiliśmy też ryż, żeby Lipkowi nie było smutno. Pierwszy kęs ryby spowodował, że obie nasze kobiety zaczęły machać pałeczkami jak wiatrak skrzydłami. Z Lipkiem udało nam się odrobinę uszczknąć, trochę rybki, jakiegoś pomidora i grzybka. Było rewelacyjne, ale niestety zanim zaczęliśmy jeść, okazało się, że nie ma już nic. Może przesadzam, ale tylko lekko.

Wcale nie przesadzasz. Zanim zorientowałem się, które części potrawy są jadalne, polowy już nie było. Myślałem, że wspólne naczynie z potrawa na środku to fajny pomysł, ale chyba nie z naszymi dziewczynami które machają pałeczkami z napędem atomowym. Następnym razem weźmiemy z Gadzetem osobne naczynie. I osobny stolik. Tak na wszelki wypadek ;-). Dobrze, że był ryz w nadmiarze :]

Lipek

W każdym razie ryby były 2, dość spore, a całość, sosik, pomidory, warzywa  – super. I zapłaciliśmy za to, razem z piwem 76. Sama ryba, na 4 osoby kosztowała 40 RMB czyli niecałe 20 pln. Wypas. Potem powędrowaliśmy do hostelu i udaliśmy się na spoczynek, gdyż następnego dnia czekały na nas bambusowe łodzie…

Kończę poprawki o 7:30 w mini vanie. Jesteśmy od godziny w drodze (a poszliśmy spać o pierwszej, bo rezerwowaliśmy wycieczki i hostele), cudem najedzeni (Nina z poświeceniem zapoznała się z jakimś Malezyjczykiem przed świtem, a ten wskazał jej cos, co przypominało piekarnie), półtorej godziny drogi przed nami. Powrót nie wiadomo o której. Nie możemy wymienić pieniędzy, bo wracamy od kilku dni za późno by dotrzeć do banku. Poza tym dziś i tak niedziela. Efekt – zwitek dolarów w kieszeni a nie stać nas na noclegi, wycieczki i jedzenie. Ech, wakacje.

:-)

Lipek

23.09.2010 – czwartek – Guilin

Leje dalej, masakrycznie leje. Obudziliśmy się 11.40, ale w obliczu deszczu nie mieliśmy nawet jakiegoś wielkiego żalu, że tak późno. A Grześ w końcu był szczęśliwy, że „prawie” się wyspał. Zamówiliśmy hostel w Chengdu i pomału zbieraliśmy się na śniadanie, ale okazało się, że już prawie 14:00 się zrobiła i w hostelu już śniadań nie dają. Chłopaki zbiegli do jakiejś lokalesowej knajpy na zewnątrz i zamówili pierożki, a myśmy z Niną rozmawiały z panią z agencji turystycznej o wycieczkach na rzekę Li. Pierożki gorsze niż w Szanghaju, Adam zamówił jeszcze coś dziwnego zawiniętego w liście, ale smakowało na tyle paskudnie, że nikt tego nie chciał zjeść. Wahaliśmy się trochę co tu robić i – ponieważ wciąż lało – ostatecznie wybraliśmy Jaskinię Trzcinowego Fletu (Ludi Yau). Autobusem nr 3 jechaliśmy przez całe miasto (małe – ponad 600 tys. mieszkańców) i wysiedliśmy przed samą jaskinią. Wstęp 90 Y. Jaskinia ładna, bardzo mocno podświetlona, czasem trochę psychodelicznie, Jak to w Chinach, za dodatkową opłatą można zrobić sobie zdjęcie w specjalnie podświetlonych miejscach, czy wejść w dodatkowy zakamarek, żeby pogłaskać żółwia. Chyba jeszcze nie spotkaliśmy miejsca, w którym nie zbieraliby dodatkowej kasy za jakieś atrakcje w środku. Grześ dzielnie robił zdjęcia na pajęczakowatym statywie, wyglądały obiecująco na wyświetlaczu, zobaczymy na kompie. Przewodniczka mówiła oczywiście po chińsku, więc atrakcje oglądaliśmy sobie sami, czasem zerkając na to co akurat podświetlała. Ale w zasadzie do oglądania takiej jaskini, o ile nie jest się jakimś strasznym zapaleńcem jaskiniowym, przewodnik nie jest konieczny. Po zwiedzeniu zapanował spoty marazm, bo deszcz lał dalej i nie wiedzieliśmy co dalej robić.

Ostatecznie pojechaliśmy, trochę za moją namową do Parku Siedmiu Gwiazd (Qixing Gongyuan) – autobusy 3 i 14, wstęp 35 Y. Niestety było juz trochę późno, więc decydowaliśmy co by tu wybiórczo zobaczyć i sam wybór poszedł nieźle, ale weszliśmy w złą ścieżkę i wylądowaliśmy na jakiś pobocznych atrakcjach, schodząc śliską, wąską, kamienistą dróżką już prawie po ciemku. Na koniec znaleźliśmy chociaż Wielbłądzią Skałę (Luotno Shan) i pojechaliśmy do polecanej znowu w Lonely Planet lokalesowej knajpki. Przy czym lokalesowa tym razem oznaczała totalny hardcore! Sami w sumie w życiu tam nie weszlibyśmy, bo była zaniedbana, same stoły z krzesłami, zero wystroju, ściany malowane na biało chyba z 20 lat temu i bez menu z obrazkami, nie mówiąc już o czymkolwiek po angielsku. Odszyfrowaliśmy ją po chińskich znaczkach zresztą, bo nazwy Shengfa Fandian, jak można się domyślić, nie było nigdzie. Bardzo się z Niną napaliłyśmy na danie opisywane w LP: beer fish (pijiuyu) i pokazując tam na jego chińską nazwę dokonaliśmy zamówienia (no ja jeszcze z rozmówkami wskazałam na ryż i sól!). Były to 2 ryby podane na gotującym się na kuchence na stole woku, w jakimś piwnym sosie zawierającym pomidory, grzyby, zieloną cebulkę i przyprawy. Cały czas bulgotało to sobie na stole (do tego podali nam piwo, które zamówiliśmy, a wcześniej czajniczek z herbatą), dziubaliśmy to pałeczkami i zajadaliśmy ryżem. Pycha! Numer jeden z żarcia jak na razie! Forma podania i smak – rewelka, tylko trochę mało jak na 4 osoby. Cena za wszystko 70 Y, czyli po jakieś 9 zł na głowę. Po drodze dopchaliśmy owocami (jabłko, banan –żadnej egzotyki) i w hostelu zamówiliśmy na jutro spływ po rzece Li w wersji łódź bambusowa (130 Y), a w agencji sprawdzanej rano tarasy ryżowe na pojutrze. Z tym drugim jest trochę kłopotów, bo mamy samolot do Chengdu na 19:30 i standardowa wycieczka jest zbyt długa. Mam nadzieję, że to wszystko wyjdzie na czas.

Iwona

Przejdź do góry