21.04.2013 Dzień I Jakarta – Yogyakarta
Przed siebie, byle dalej! | 21.04.2013 Dzień I Jakarta – Yogyakarta
21.04.2013 Lot
Kogo interesuje lot? Lot jak lot – aczkolwiek bilety zakupione w promocji Emirates to był bardzo dobry pomysł. 6h z Warszawy do Dubaju, potem 6 godzin oczekiwania i 8h lotu do Jakarty. Dało się przeżyć.
Lipek: lot jak lot… Zasadniczo tak, tyle tylko, że nie w każdym samolocie zdarzają się ekrany 11-12 cali dla każdego pasażera i pełna bilbioteka filmów w jakości HD. Zobaczyłem sobie „Life of Pi”, a potem zasnąłem 🙁 Przed ladowaniem było już za mało czasu, więc tylko niepublikowany odcinek Mythbusters zaliczylem. Za to Iwona dzielnie oglądała „Nędzników” po angielsku (dla niewtajemniczonych to musical). Potem dla dodania sobie otuchy ogladala „Impossible” – film o tsunami w Tajlandii 😉 . Pierwsza klasa miała ekrany chyba 20 cali, a do business klasy nas nawet nie wpuścili (mieli osobne wejście).
21.04.2013 Jackarta – Yogyakarta
Lądując, wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Gdzie te słońce, gdzie te tancerki Hula z girlandami kwiatów? Zamiast słońca – burza, zamiast tancerek – smutni celnicy. Organizacja w pełni azjatycka. Wychodzimy z samolotu, stajemy w kolejkę, kupujemy wizę (25$) następnie do kolejnej kolejeczki, do biura imigracyjnego. I w kolejce smutny angolorosjanin odsyła nas na koniec, bo „pan tu nie stał!” – nie ważne, że Lipki nam zajmowały miejsce. Jesteśmy na wakacjach, więc kolejne 20 minut nas nie zabiło… Zrobił to dopiero urzędas, który uparcie domagał się wpisania w dokumentach miejsca, gdzie będziemy przebywać. I na nic tłumaczenia, że będziemy zwiedzać dużo miejsc , że dojedziemy na miejsce i dopiero wtedy szukać sobie hotelu będziemy – nazwa hotelu i już. Potem przyszło nam do głowy, że trzeba było jakiś mu podać, Hilton, Sobieski czy inny taki. On musi mieć i koniec. Aczkolwiek w przerwach między nazwą, domagał się rezerwacji tego hotelu. Trafiła kosa na kamień – my mamy 3 tygodnie, możemy stać przy tym biurku – więc zrezygnował, sam wpisał jakąś nazwę i kazał spadać. Odebraliśmy bagaże, udaliśmy się w stronę autobusów, mających nas zawieźć na dworzec Gambir, z którego jest już tylko kawałek do tańszego dworca z którego mamy pociąg – Pasar Senen. Po wyjściu z lotniska dostaliśmy mokrą szmatą przez pysk. 33 stopnie i ogromna wilgotność.
Lipek: to niewiarygodne, jak bardzo ciepło może być. Zasadniczo efekt przypominał ten z Delhi, jak wychodziło się z lotniska. Gorąco, wilgotno i charakterystyczny zapach.
Przed wyjściem z lotniska Nina zdołała jeszcze zepsuć bankomat, bo chciała wypłacić wszystkie pieniądze. Na szczęście bankomat się opamiętal i wypłacił skromne 1 000 000 rupieci. Ja dodałem drugi milion i w ten sposób zostaliśmy milionerami.
Następnie poprzez informację udaliśmy się na autobus. W informacji pan nam napisał, że bilety są po 25000 rs – a w rzeczywistości są po 20000 – nawet na bilbordzie koło niego. Po zwróceniu uwagi tylko się uśmiechnął. Super – lubimy takie akcje. Po drodze dopadł nas naganiacz i przekonał miększą, kobiecą część wycieczki, że nas zabierze. Oczywiście przepłaciliśmy, bo wytargowaliśmy na 200000 rs kurs na docelowy dworzec, a autobusami z przesiadką 170k – ale wygodę mieliśmy przynajmniej. Względną… W każdym razie jeszcze kilka razy potwierdziliśmy cenę, bo usiłował ją renegocjować, ale w obliczu tego, że zaczęliśmy wypakowywać się z auta, zrezygnował. Jeszcze marudził, żeby zapłacić za parking i autostradę, ale został zignorowany. Droga na dworzec była długa. Jakarta zrobiła na mnie wrażenie średnie do słabego. Trochę jak New Delhi, bez atrakcji tego miasta.
Lipek: porównanie do Indii wypada na korzyść Indonezji – niby to samo, ale jednak tutaj wszystko wyglada trochę lepiej. Widać, ze kraj jest na wyższej stopie życiowej 😉
Ewidentnie – trafiliśmy do Azji. Przewróciło się – niech leży – oto dewiza mieszkańców. Wszystko w stanie obdrapanym rozpadającym się. Nie – nie zachwyciło mnie to miasto. Na dworcu, starym indiańskim sposobem założyliśmy bazę i wysłaliśmy zwiad. Zwiad doniósł, że w okolicach jadłodajnie można porównać do Hiltona. Jeśli ktoś wie, jak wygląda restauracja w Hiltonie – to te restauracyjki dokładnie tak nie wyglądały. Budka z 14 desek, kawałka brezentu i stołu – to w większości przypadków było to, czym mogła się knajpa poszczycić.
Wybraliśmy sobie jedną, metodą – ktoś jest w środku poza właścicielem i je – jest szansa, że nie zejdziemy w ciągu najbliższych 30 minut. Na wystawie leżały smażone ryby i inne dziwactwa. W szczególności głowy ryb. Mniam. Z Michałem wybraliśmy sobie coś, co pani określiła Nok – kawałek omleta ze szczypiorem, papryką i wolę nie wiedzieć czym jeszcze. Do tego miseczka ryżu i gotowana trawa. Lipki wzięły ryż z trawą a do tego płaskie coś, na którym w panierce było widać prawdopodobnie krewetki. Nina na standardową znaną nam już bazę, dostała kurczaka. Michał dostał na ryż sosik, który okazał się równie ostry, jak wyglądał (Lipek: Michał wyglada ostry? 😉 ) (czerwone kawałki papryki, nasionka i coś do namoczenia tego). Smaczne to było. I dopiero po jedzeniu nastąpiła refleksja – ciekawe ile za to zapłacimy. No więc zapłaciliśmy 36000 – czyli jaki eś niecałe 13pln na 5 osób. Interesujące.
Natomiast piwo kosztuje 26000 – i chłopaki sobie odpuścili.
Wróciliśmy na dworzec i oczekiwaliśmy na peronie na przybycie naszego pociągu.
Informacje praktyczne – kible są na Małysza. Ciepło. Wilgotno. Głośno. Lipek: ale za to każdy kibel ma wodę w kraniku, co ogólnie jest nieocenione 🙂 .
Woda 3.500Rp




[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
22.04.2013 Noc I Jakarta – Yogyakarta
Pociąg wjeżdża na stację. Zamyka się brama. Zapewne w 2 celach – jeden taki, że za bramą nagle robi się przejazd dla samochodów, a drugi, to chyba po to, żeby pociąg nie uciekł. Albo pasażerowie. Lipek, jakby nie był tak zmęczony, zapewne uciekłby nawet przez ten płot. Bidula. Iwona obiecywała mu raj, a przyjechał do piekła na ziemi. Ale dam mu już spokój, bo zły będzie i nie będzie chciał robić za korektora. Lipek: Adam też obiecywał raj. Natomiast nikt nie wspominał, że będzie tak gorąco 😉 . Adam:Ogólnie jest tak, jak się spodziewałem :p . W każdym razie – pociąg przyjechał bez problemów, uwaliliśmy się bez problemów – i wbrew Lipka obawom nie jest tak źle, jak myślał (bo postanowiliśmy zaoszczędzić połowę ceny biletu i nie jechać pociągiem superekstra, tylko zwykłym, aczkolwiek klasą „bisnis” (która wygląda na skrzyżowanie naszej 2 z czymś co mogłoby być u nas klasą 3 – i tak wiem, nie mamy tego – ale moglibyśmy mieć). W pociągu okna otwierają się za pomocą pięści, są wentylatory na suficie, które można sobie rozbujać, żeby dyndając chłodziły – ale jednak otwarte okna są lepsze w tym. 8h w tym pociągu – to wyzwanie. Gorąco, parno, wygodnie średnio. Tuchtoni z racji mniejszych rozmiarów, potrafią zmieścić się pod siedzenie i tam kimać… my jesteśmy za dobrze odżywieni. Można sobie wynająć poduszkę, za 5000 (jakieś 1,6pln) i chodzi pan z WARS’u z panią która za niego nosi pieniądze. Jest głośno. I nie wiem, czy wspominałem, ale gorąco i parno. Jest dobrze, jest dobrze! Czasem warto się tak przejechać. Człowiek poznaje, jak bardzo jest kreatywny. Niewygodnie strasznie, więc kolejna pozycja i kolejna, a teraz nogi na oknie, a teraz jedna noga z oknem, a to nogi za oparciem… Czy wspominałem, że głośno? Dostałem takiej migreny, że myślałem, że jajko zniosę. Na szczęście żona dała mi batonika. Może gwiazdorzyłem? Dojechaliśmy do Dzogdzy i następne wieści będą w kolejnych newsach.
Lipek: Zasadniczo Adam ujął wszystko, zapomniał tylko dodać, że było głośno, parno i gorąco. I nie do końca schludnie :]






22.04.2013 Dzień I – Yogyakarta
Przed siebie, byle dalej! | 22.04.2013 Dzień I – Yogyakarta
Zostało mi zarzucone, zupełnie niesłusznie, że Lipek jest bardziej radosny niż ja. Nic bardziej mylnego. To ponuractwo Grzesia tak działa na moją grafomanię. Ponadto on sprawdza po mnie i zapewne dodaje smutne akcenty, żeby wyszło, że on jest zabawny, a ja nie. Na takiego mi wygląda. L: poprawilem On na on – nie uroslem (jeszcze) do roli bóstwa, nawet lokalnego 😉 . Zresztą jak chcesz, mogę nie sprawdzać, bedzie zabawnie. Ludziom dupy poodpadaja ze śmiechu, jak się dowiedzą, jakie błędy robisz 😛 .
Wracając do Yogyakarty, na dworcu byliśmy o rześkiej godzinie 5. Godzina 5 jest świetną godziną do wszystkiego, na przykład do kupowania biletów i szukania hotelu. No dobra, to była ironia, Grześ poprawiając mnie zapewne zechce mnie czymś oczernić. L: proszę bardzo – nie dość, ze Adam obudził nas w pociągu, to jeszcze wysiadł z niego z bezczelnym uśmiechem przyklejonym do twarzoszczęki. Jakby tego było mało, podczas gdy my zastanawialiśmy się co robić oraz próbowaliśmy lokalnych ciasteczek, on wyłożył się jak gdyby nigdy nic na ławce i udawał, że śpi. Podobno nie spał w ogóle w pociągu, ale przecież nikt go nie widział jak nie spał! Poczekaliśmy do 6 aż otworzą kasę i… okazało się, że biletów do Surabaya na za trzy dni nie ma. Pani nam powiedziała, że na drugim dworcu, na pociąg z kurami i inwentarzem, czyli pewnie biznis+, można jeszcze kupić. Podziękowaliśmy i poszliśmy szukać noclegu. Patrząc na mapę poszliśmy… i 200 metrów do pierwszego hotelu zmieniło się w kilometr. I nic. Postanowiliśmy zapytać o drogę, co było genialnym pomysłem. Poszliśmy w zupełnie inną stronę. Oczywiście okazuje się, że główne wyjście jest w inną stronę na mapie – po co sobie takimi pierdołami zawracać głowę. Trafiliśmy na dzielnicę z wąskimi uliczkami, bez skuterów i szumu ulicy – po lekkim zamieszaniu z naganiaczem, udało nam się zdecydować o miejscu zamieszkania. Koszt to 100000 za pokój. Czyli jakieś 30PLN. Rewelacji nie ma, ale jest internet. Co prawda z restauracji obok, ale oni tu wszyscy żyją jak jedna rodzina. Wzięliśmy prysznic w rewelacyjnie zimnej wodzie i postanowiliśmy odwiedzić restaurację (i dostać hasło do wifi). Z Michałem zamówiliśmy sobie po śniadaniu indonezyjskim za 30000 rupieci (10pln), na które składała się kopa świetnie smakującego, smażonego ryżu, na to omlecik, do tego herbata jaśminowa i duży sok z owoców albo sałatka owocowa. Super! Nina zamówiła sobie bodaj potrójny omlet z pieczarkami i smaczne też było. Co jadły Lipki niech ten promienny i radosny Lipek napisze. A co, niech ma coś z życia.
L: Iwona wzięła omlet z salami, pieczarkami i czymś czerwonym, ja zaś, jako iż nie byłem specjalnie głodny zamówiłem naleśnik z owocami (smaczny) oraz za radą koleżanki z pracy milk shake bananowy. Wszyscy popatrzyli na mnie z politowaniem – takie rzeczy to nie dla nas, Europejczyków… Brzuch Cię będzie bolał i nie wiadomo co potem… Miny im zrzedły, jak sami dostali soki ze świeżych owoców o podobnej konsystencji, natomiast bananowy milk shake był rewelacyjny. Podjąłem decyzje, że od dziś dzień bez shake’a dniem straconym!
Adam: To była zemsta za Indie, kiedy Grześ krzywo patrzył jak ja brałem sobie szejka i pytał, czy miewam problemy żołądkowe
Następnie udaliśmy się do pokoi na pół godzinki dla słoninki. Pół godzinki skończyło się po jakichś 4 czy 5 godzinkach, ale słoninka poczuła się dopieszczona. Dlatego też z Niną i Michałem udaliśmy się dopieścić ją znów, ale nie będę tego opisywał, bo wyjdzie, ze to blog kulinarny…
Gdy wstaliśmy, zalogowaliśmy się na znany już nam portal z biletami kolejowymi i okazało się, że biletów jest full. Uznałem, że może nasi poligloci nie dogadali się z panią i pani mówiąc, że jest full, miała na myśli, że full miejsc. Dobra, żartowałem, głupie to było. Nie zmienia to jednak faktu, że na dworcu twierdzili, że biletów nie ma, a my mieliśmy do wyboru 70% miejsc. Poszliśmy na dworzec odebrać bilety i udało się to bez problemu. O co chodziło – zielonego pojęcia nie mamy. Następnie pojechaliśmy zawieźć Piotrowi, którego poznałem przez goldenline, czekolady i wafelki – to Polak mieszkający na stałe w Yogyakarcie. Zapakowaliśmy się w jedną taksówkę, zostaliśmy zawiezieni pod sam dom. Piotr załatwił nam na kolejny dzień kierowcę z autem – będziemy zwiedzać miliony świątyń. Wracając, zaproponował, żeby zajechać jeszcze na główny plac, którego nazwę zapewne napisze Lipek, który do tego może się przydać L: plac alun-alun. (przynajmniej do tego. Choć nie, w sumie jeszcze wieczorem przyniósł kieliszek na odrobaczanie, więc do 2 rzeczy się nadaje). Pojechaliśmy rikszami – Piotr powiedział ile mają kosztować – panowie szczęśliwi nie byli, ale targowanie się jak się zna cenę jest o wiele łatwiejsze. Nie żeby ogólnie było jakieś trudne. Nawet Nina i Iwona zaczęły przejawiać skłonności do targowania się – moje uznanie. Już nie ma śmiania się ze mnie tylko ktoś sam się za to zabiera.
Na około placu jeżdżą riksze z kolorowymi diodami, przyczepionymi na wszystkim co się da. Imitować ma to ryby, łabędzie i inne sprzęty domowe. Takie strasznie odpustowe dla mnie. Ale posmęciliśmy się po placyku i jakiś diabeł (diabeł, bo rudy i kobieta – Iwona) podkusił nas, aby iść piechotą. Jakoś nikt nie oprotestował, Iwona uparła się, że zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać! Teraz natychmiast, trzeba nazwiedzać się za ten czas, kiedy zawiązywaliśmy sadełka.
Poszliśmy skazańcy. Znaczy skazańcy i PANtofel Lipek, który zaprotestować się bał. Burza na horyzoncie, ale idziemy twardo. I jak tu na nas nie chluśnie wanna wody. Lunęło jak głupie. Schowaliśmy się pod daszek. Potem skokami pod drzewo, jak przestało odrobinę. Potem pod kolejny daszek. Ściana deszczu. I jeszcze złośliwy komentarz Lipka, wygłoszony tak, by jego żona nie usłyszała – a wiecie, że tu może bez przerwy 3 miesiące padać?
Przestało padać i udaliśmy się w drogę. Kluczyliśmy wężykiem naprowadzani przez tuchtonów. Jeśli ktoś by się zapytał o mapę – to odpowiadam, że wedle mapy droga jest prosta i nie ma ani jednego zakrętu. Nie wiem kto takie mapy im rysuje.
Następnie kolacyjka, płyn na robaki, paciorek lulu i spać.
Znaczy spać cfaniaczki, a biedny ja klikać muszę.
Spać. Jutro oglądamy świątynie.
Wpis był pozytywny! Zapamiętać sobie!
pancake 8-15.000Rp
śniadanie indonezyjskie 30.000Rp
omlety 10-20.000Rp
herbata 5.000Rp
zupy 12-17.000Rp
dania indonezyjskie ok.25-30.000Rp
soki 8,5-12.000Rp
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
23.04.2013 Dzień II Okolice Yogyakarty
Przed siebie, byle dalej! | 23.04.2013 Dzień II Okolice Yogyakarty
Za 75000 wzięliśmy jeszcze przewodnika – autora czterech książkowych przewodników po Prambanan, opętanego obsesją cycków. Co świątynia, to konfidencyjnym szeptem z roziskrzonymi oczkami mówił – „ TU JEST POSĄG KOBIETY Z NAGIMI PIERSIAMI!!!” . I to nie tylko do nas, ale do wszystkich przechodzących. Widać tabu nagości mocno daje się we znaki. L: Nie tylko cycków – co chwilę wszędzie widział też penisy i waginy, a przy kulminacyjnej płaskorzeźbie silnej kobiety trzymającej mężczyznę za penisa, z rozportartymi nogami, uparł się, że Iwona musi koniecznie mieć zdjęcie, jak trzyma tego samego penisa…Dołączyła do nas para z polski – Jaga i Łukasz, podróżujący od 1,5 miesiąca po „okolicach”… i jeszcze łobuzy pół miesiąca zwiedzać będą. Zazdrościmy!
Prambanan był ładny, ale po Kajuraho już nie robił wrażenia. „Ładne ale…” L: To prawda, Kajuraho w Indiach ładniejsze. Nagromadzenie i wielkość świątyń powoduje, że właśnie Prambanan jest tym centralnym punktem zwiedzania.
Chyba najfajniejszym kawałkiem było po przejechaniu się kolejką do świątyni Sewu, jak okazało się, że jest tam nagrywany film/serial/telenowela (L: albo po prostu zdjęcia, bo kamery tam nigdzie nie widziałem) – pooglądaliśmy chwilę, puszczano dym i było ciekawie.
Po tym wszystkim pojechaliśmy na przedstawieni z lalkami ze skóry – teatr cieni. Nie powaliło nas to jakoś specjalnie – chyba robimy się malkontentami. Za komentarz niech będzie pytanie na koniec – „to już? Ale to już koniec? Chyba powinniśmy klaskać? Klask, klask.” Najciekawsze z tego było jak Iwona z Lipkiem grali na cymbałach. Albo czymśtam cymbałopodobnym. L: Nie bójcie się, nie waliliśmy Adama po głowie. Były tam prawdziwe cymbały.
Następnie pojechaliśmy w stronę Borobudur. Blisko niego mieliśmy zamówiony wypaśny obiad. I kolejny raz okazało się, że jednak samemu sobie organizując, jest lepiej. Za kolosalną kasę – bo prawie 100 000 od głowy (ze 30pln – wiem, wiem w PL sobie za tyle nie poszaleję, ale tu są inne warunki) dostaliśmy ogromny obiad – zupę i z 5 czy 6 dań do podziału, na koniec deser. Poza makaronem nic jakiegoś takiego, co by nas na kolana powaliło, jedliśmy tu już smaczniejsze jedzenie. I 15 razy tańsze. Ale dość malkontenctwa. Lokal był świetny, taki ni to namiot, ni to półotwarta wiata nad stawem, wśród zieleni, taki Hilton w wersji polowej. To na plus. I kible europejskie. I papier. I woda. Jest super, nie marudzę! L: Ja miałem kibel azjatycki, ale też nie marudzę, bo zdążyłem się przyzwyczaić 🙂 .
Nie wspomniałem jeszcze, że jadąc do Borobudur złapał nas, o dziwo deszcz. W sumie minęła 14 więc czas na deszcz, nie? Ulewa ogromna. Wobec tego zmieniliśmy plany i Borobudur zobaczymy jutro o wschodzie słońca.
Wróciliśmy do Yogyakarty, oddaliśmy bilety pociągowe tracąc 25% ich wartości, ale uznaliśmy, że wynajmiemy sobie auto z kierowcą do pokonania trasy do Bromo, Kawah Ijen i następnie do przeprawy na Bali. Czasowo wychodzi to o wiele lepiej, a finansowo podobnie.
Wieczór miło spędziliśmy z Jagą i Łukaszem w knajpie przy piwie i deserach.
Jutro wstajemy o 3 rano… już się cieszę! Halo, cieszę się! Jestem zadowolony!
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
24.04.2013 Dzień IV Yogyakarta i Borobudur
Przed siebie, byle dalej! | 24.04.2013 Dzień IV Yogyakarta i Borobudur
Schodząc trzeba było uważać, aby nie zjechać na błotnistej ścieżce – dobrze, że wchodziliśmy w ciemnościach, bo zapewne wchodzilibyśmy o wiele dłużej. Po zejściu nasze sandały ważyły po 5
kilo od błota, które zebraliśmy. Przed wejściem do auta chodziliśmy w kółko i szuraliśmy jak przedszkolaki mrucząc szuszuszu. Tylko Lipek postanowił umyć sandały, co czynił dobre pięć minut, bez jakichś bardziej spektakularnych efektów.
Kolejnym punktem programu było Borobudur. Ciekawa świątynia, o zwartej budowie – w sensie jedna większa świątynia zamiast tysiąca małych. Świątynia pełna symboliki – np. 10 poziomów odnoszących się do poziomów rozwoju człowieka – od zwykłego życia (1. poziom jako życie, z jego nałogami itp.), przez naukę/oświecenie (kolejnych 6, gdzie są rzeźby pokazujące różne historie), aż do nirwany, która ma kolejne 3 poziomy – a kolejne poziomy „zdobywa się” przez medytację. Kolejną symboliką jest niedokończona stupa wieńcząca świątynię, jako odzwierciedlenie tego, że nikt nie jest doskonały więc i świątynia taką być nie może. (L: moim zdaniem główna stupa jest niedokończona przez zaniedbanie, o czym świadczy metalowy pręt wystający z jej centrum. Natomiast z ust przewodnika usłyszeliśmy, że jej niedoskonałość objawia się jej średnicą – 9,99m, a więc niepełne (doskonałe) 10m, choć jest bliska ideału. W głównej stupie też był kiedyś posąg Buddy (symbol oświeconego, a takim może zostać każdy), ale na przestrzeni dziejów został zniszczony/ukradziony. Teraz jest po prostu wypełniona kamieniem. W każdej innej stupie (a jest ich 73 razem z główną – 7+3 = 10) są takie figury Buddy z rękami złożonymi do kontemplacji). Górne poziomy – nirwany – zajmują stupy w kształcie dzwonów, w środku których są posągi. Grzesiek sprawdził, że posągi na najwyższym poziomie nie mają głów – a na dole sprzedawcy chcieli nam sprzedać figury stup z głowami – uznaliśmy, ze to podróbki i złomu kupować nie będziemy 😛 (aczkolwiek jak ich znam, jakbyśmy im tą wizję przedstawili, to oberwaliby nam główki od posągów, byleby sprzedać). Mieliśmy przewodnika który nam o tych wszystkich rzeczach opowiadał. Jego plusem było to, że nie miał niezdrowej fascynacji nagością… L: wielu rzeczy mogę spodziewać się po Adamie (a jeszcze więcej nie mogę się spodziewać), ale tutaj mnie kolega zaskoczył swoją pruderyjnością… nagość niezdrowa? 😉
A: jakby one ładne były, to byłaby zdrowa. A tak nie jest. Proste.
Na poziomie nirwany żona moja się popisała. Wchodził na górę Francuz z aparatem z dużym teleobiektywem (150-500mm) z założoną jeszcze osłoną przeciwsłoneczną. Nina podeszła do pana i bez ceregieli stwierdziła coś, co w wolnym tłumaczeniu brzmi „Ja myślałam, że mój mąż ma dużego, ale pan ma dwa razy większego! Jak pan go nosi? Nie ciężko panu? Nie trzęsą się panu ręce?” Pan się uśmiechnął a my poskładaliśmy się ze śmiechu. Chciałbym zaznaczyć, że pan wcale nie miał dwa razy większego, gdyż ja mam 100-400 a pan 150-500 – więc tylko niewiele większego ma. (to było miejsce na autoreklamę). L: chciałbym zaznaczyć, że wizualnie pan miał co najmniej dwa razy większego, natomiast należy przyznać, że Francuz miał czarnego, a Adam ma białego, więc koniec końców nawiązał rywalizację. Z drugiej strony, czarny podobno wyszczupla, więc jak było w rzeczywistości…
Cały tabun ludzi robi zdjęcia nam, albo z nami. Część nie wstydzi się podejść i poprosić, ale częstym obrazkiem jest, że robi się zdjęcie niby czemuś obok, ale potem zupełnie przypadkiem obiektyw w naszą stronę, fota, aparat za pas i chooooodu! Albo siedzimy i nagle ktoś, kto siedział naprzeciwko wstaje, przesiada się koło nas, zupełnym przypadkiem, a osoba, która została po drugiej stronie robi im zdjęcie… a że my będziemy przypadkiem w kadrze… ups, to wcale nie tak, jak myślimy! J
Po Borobudur pojechaliśmy do mikro-świątyńki wielkości średniej wielkości pomnika wdzięczności dla armii radzieckiej. (L: powinno być Armii Radzieckiej, ale wyjątkowo zgodzę się z przedmówcą, że nie powinno się nadmiernie tytułować organizacji zbrodniczych). Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do Yogyakarty.
W planach mieliśmy odwiedzić pałac sułtana (Kraton), a Iwona była nieodpowiednio ubrana (L: niezdrowa nagość!). Miała bowiem wyzywająco odkryte ramiona i mogłoby to spowodować zapewne problemy ze słabym sercem sułtana. Coś w tych Iwony ramionach jest, bo jak tylko zacząłem o nich pisać, to laptop się zagrzał i zawiesił… Więc biedny sułtan zejść mógłby na odpływ krwi z serca do organów innych. Dodatkowo jeszcze uznaliśmy, że 12 godzina to dobry czas na śniadanie.
Pałac sułtana. Ta. Uznałem, że skoro w środku dnia będziemy zwiedzać, poświęcę się i wsadzę na głowę chustkę. Trzy minuty później kazali mi i Grzesiowi zdjąć nakrycia głowy. Ja to jeszcze pół biedy, bo mózg mi chroni warstwa włosów, ale u Grzesia jedyną ochroną jest tylko to, że dobrze słońce odbija… Więc słownictwo mu się ograniczyło do słów powszechnie uznanych za obraźliwe. (L: Żarty żartami, ale jest to co najmniej lekka przesada. Jesteśmy na równiku, temperatura oscyluje w granicach 40 stopni, a oni zabraniają nosić nakryć głowy białasom na otwartym terenie… Żeby jeszcze ten sułtan gdzieś tam chodził, albo była to świątynia. Równie dobrze mogli kazać wszystkim ściągnąć buty i spacerować boso. Skończyło się na tym, że pomykałem od cienia do cienia). Poczytaliśmy przewodnik, gdzie jest napisane, że mają małą kolekcję eksponatów i to jeszcze umieszczonych losowo. I była to prawda. Nie dość, że pałac był porywający średnio do wcale, to jeszcze burdel w eksponatach był straszny. W sumie najważniejszą wystawą była wystawa poświęcona sułtanowi. Stanowiła ¾ całego pałacu. Począwszy od jego biurka, przez zastawę stołową której używał będąc w Holandii, po skarpetki i buty. I jeszcze miał obraz jak elf, ze spiczastymi uszami. Głupawkę mieliśmy straszną. Nie… Pałac sułtana to była jakaś pomyłka.
Kolejną pomyłką był Water Palace (Taman Sari). Wejściówka była chyba 7000, więc tanio, po czym na wejściu bilet kasował lokales, który rusza za turystami i mruczy coś do nas. On nam opowie o tym. Nie. Tak, tak, opowiem! Nie, nie chcemy! Ale opowiem, fajne! Nie. Ninie włączył się agresor i trochę na pana nakrzyczała. Ale zadziałało, bo sobie poszedł. Cały Water Palace to 3 baseny z wodą, do której wchodzić nie można. Więc zero atrakcji. L: a tam zaraz agresor. Nina przerwała mu w pół zdania i głośno zapytała: łot du ju łont from as? Koleś łypnął okiem i próbował kontynuować, ale Nina nie dała się zbyć i ponowiła pytanie. Tym razem koleś dał się zbyć.
Wróciliśmy więc do hostelu.
Chcieliśmy jeszcze renegocjować cenę transportu na Bromo i Kawah Ijen, ale kierowca uparł się, że jego cena 2,5mln jest najniższa i nie znajdziemy taniej. (L: tzn. może znajdziemy taniej, ale z całą indonezyjską pewnością – gorzej). Nie byliśmy przekonani, szczególnie, że dzień wcześniej w agencji na dzień dobry dostaliśmy identyczną cenę. Podziękowaliśmy sobie i poszliśmy na poszukiwanie. Pierwsza agencja nie chciała się targować, mówiąc, że 2,5mln to minimum. Kolejna powiedziała 3,2mln. Przy następnej zaczepił nas naganiacz, ze standardową śpiewką, że ma najniższe ceny. Odburknąłem mu, że nie wierzę w to i poszedłem dalej. Marudził, że mówi prawdę. Poszliśmy za nim i otrzymaliśmy znów 2,5mln. Powiedziałem, że mówiłem, że nie jest tani – więc przeprosił i zaprowadził do agencji prowadzonej przez jego „brata”. Tam na dzień dobry powiedzieliśmy, że nie interesuje nas 2,5mln i niech kombinują. Po kilku telefonach dostaliśmy 2,25mln. Za tyle to uznaliśmy, że wolimy naszego wcześniejszego kierowcę z jego ceną, bo lepszy znany niż nowy. Nina z Iwoną wyjaśniły sprawę panu, że albo 2mln albo nic. Pan zgodził się w końcu na 2mln (L: po kilku lekcjach matematyki dla opornych i wymianie zdań na temat temperatury, ubrań i ceny benzyny). Podpisaliśmy papiery i wstępnie wygląda to obiecująco – samochód jest na 8 miejsc + kierowca, więc będzie dużo miejsca… oczywiście jeśli przyjedzie, jak wieszczy nasz lokalny czarnowidz Grześ.
Zjedliśmy obiadek w naszej UK Superman, opiliśmy się soków i poszedłem spać. Podobno jeszcze gdzieś poleźli na miasto – Nina kupiła sobie piórnik.
Ale tego nie wiem, spałem snem sprawiedliwego.
L: piórnika nie widziałem, ale wieczorem poszliśmy coś przekąsić, przy czym Iwona się uparła, że musi być jakaś nowa knajpa. Skończyło się na tym, że obeszliśmy pół kwartału omijając różne knajpy „bo tu już byliśmy”, „bo tu za mało ludzi” a tam „źle im z oczu patrzy”. W końcu zjedliśmy kolację w resto Bedhot, w którym ja byłem pierwszy raz, ale reszta jadała wcześniej. Przyjemny klimat, przyjazne ceny i dobra obsługa. Pozwoliliśmy sobie na czarkę wina arakowego zmieszanego z miodem dla Iwony, ze Sprite dla Michała oraz kokosem dla mnie. Jak na kraj muzułmański – ciekawe i nienajgorsze, choć mało 😛 . Chcę w tym miejscu gorąco polecić Ulubioną Knajpę „Superman” koło naszego hostelu – najniższe ceny, pyszne soki i shake i bardzo dobre jedzenie. Ach, jeszcze jedno – wczoraj daliśmy brudne rzeczy do prania w pralni obok (jest ich pełno). Cena – 5000 za kg. Wszystko fajnie, tylko nie dostaliśmy żadnego kwita… Dziś idąc do pralni mieliśmy z Michałem wizję: otwiera gość w mojej koszulce i pyta: Jakie pranie? A wracając do hostelu mijają nas uśmiechnięci lokalesi w koszulkach i spodenkach Michała: Helou friends! Polandia? Walesa! Warsaw! Na szczęście pranie wróciło do nas w lepszym stanie, niż nas opuściło (czyli w stanie wypranym) i na dodatek w całości. Czyli, jak mawia kolega Michała i wilk syty, i Kansas City.
Jutro wyjazd o 8:30 w kierunku Bromo (o ile nie spełnią się przepowiednie Grzesia, że za nasz 1mln zaliczki, koleś ucieknie do zimnych krajów).
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
25.04.2013 Dzień V Yogyakarta – Bromo
Przed siebie, byle dalej! | 25.04.2013 Dzień V Yogyakarta – Bromo
Lipek postanowił zaprezentować swój talent pisarski, więc wklejam w całości, z moimi komentarzami.
Sprytny, pisał w drodze, kiedy mieliśmy czas na pisanie i teraz mi dogaduje, że on to pisze dużo, a ja mało… To niech cfaniura pisze między 24 a 3 w nocy…
Lipek:
– Misiek! Wstawaj. Wstaaawaj! Już siódma! – biedna Iwona nie wie, że mój wewnętrzny spokój, opanowanie i kontemplacja po wizycie na 10. poziomie świątyni Borobudur pozwoliły mi dokonać samoobudzenia zaledwie piętnaście minut wcześniej. No, chyba że był to startujący samolot z lotniska usytuowanego chyba 100m od naszego pokoju.
Naturalnie rzecz biorąc reszta ekipy już dawno siedzi w patio, czytają newsy, sprawdzają zdjęcia, widzę suszące się ręczniki. Szeptam do Iwony:
– Jo tego nie forsztyjuja. Łoni nie muszą spać siedym abo łosiym godzin jednyj nocy?
– Mie sie widzi, że muszom. Ale dyć poszlimy spać wczora cołkiem pryndko.
– No ja, ale łod wiylu dni my nie spali cołkij nocy abo ganc nic? A nie wstowali my wczora pół na trzecio? (Adam: mam dziwne wrażenie, że nasza mniejszość niemiecka nas obgaduje…)
Iwona wzrusza ramionami i idzie do ubikacji. Na szczęście spakowaliśmy się wieczorem, więc tylko wskakuję w ubranie, dopakowuję piżamkę i śpiwór (nie, nie ma mi zimno w nocy, ale lubię udawać, że czymś się przykrywam). Idziemy na śniadanie do UK Superman. Zamawiamy w większości indonezyjskie śniadanie z kawą (dziewczyny nie, ale one są w mniejszości) i po pożegnalnym banana milk shake. Ciekawe, czy dalej też będą takie dobre szejki?
– Michał, a nie wolisz cappuccino? – śmiejemy się wszyscy na wspomnienie, jak wczoraj Michał chciał zamówić cappuccino milk shake i dostał… cappuccino z lodem. Sytuacja była o tyle kuriozalna, że miał już na stole gorącą czarną kawę. Nie wzbudziło też naszych podejrzeń, że kelner przyjmując zamówienie wrócił się po okulary a potem zapytał, czy ten shake ma być „hot” czy „with ice”.
Sprawdzam, czy Adam nie nabazgrał nowego wpisu w nocy, żeby ściągnąć go na iPada, póki mamy dostęp do Internetu, ale nic nie ma. Czyżby w końcu przespał noc? (A: zasnął o 19, obudził się o 24, posmęcił się po patio i o 4 poszedł spać). Zaglądam w poszukiwaniu komentarzy do naszych wpisów, ale jest tylko jeden. No tak, po pierwszych wpisach zainteresowanie opadło i nikt nas już nie kocha. Dobrze, że mamy dostęp do statystyk wejść na stronę i i tak wiemy, kto na nią wchodzi (a kto nie wchodzi, też wiemy!). Zaglądam na stronę sportową – faktycznie, nagłówki potwierdzają news Michała, że Lewy strzelił cztery gole Realowi. Zdaje się, że zarówno Niemcy jak i Polacy raczej do Hiszpanii na wakacje w tym roku nie pojadą.
Naturalnie spóźniamy się kilka minut (po śniadaniu jeszcze mycie zębów i dopakowanie plecaka), ale biegnąc do hotelu Iwona podekscytowana zauważa, że na ulicy widać tył „wielkiego białego samochodu”, więc „już chyba na nas czeka!”. Biały tył okazał się jakąś Hondą Jazz, ale tuż przed nią faktycznie stoi dość duży bus, a za nim Adam wita się z naszym nowym kierowcą. Kierowca nazywa się Elias (chyba) i uśmiecha się przyjaźnie 🙂. Chyba uznaje Iwonę za dowódcę naszej wycieczki, bo zamienia z nią o kilka słów więcej. Pomaga zapakować nam plecaki (wszystkie mieszczą się bezproblemowo do bagażnika z tyłu) i wskakujemy do pojazdu. Wskakujemy to dobre słowo, bo miejsca jest tyle, że można by tu tańczyć albo grać w berka. Kucanego. Właściciel agencji nie kłamał, bus jest ośmioosobowy (plus kierowca) a nas jest zaledwie piątka. (Adam: W busiku miejsca jest tyle, że na upartego można na leżąco spać. Takie podróże to ja lubię)
– Jak na razie jeden zero dla nas, jeśli chodzi o samochód! – Michał triumfalnie uśmiecha się do mnie. A może szyderczo? Przecież ja, martwiąc się o naszą nową umowę martwię o nas wszystkich. Co za niewdzięcznik.(Adam: żeby to nie kosztowało majątku, Lipek ubezpieczyłby się od wszelkich aktów terroryzmu takich jak – wojna, głód, brak wody, rezygnacja z wycieczki, ukąszenie muchy tse-tse oraz napadu zielonych ludzików. Cieszymy się, że jest z nami tak przewidujący uczestnik wyprawy)
Wyjeżdżamy z Jogjy i już na wstępie okazuje się, że samochód posiada w pełni sprawną klimatyzację, osobne wejścia do przodu, środka i tyłu samochodu (a więc nie trzeba się gimnastykować przy opuszczaniu pokładu) i naprawdę dużo miejsca dla pasażerów. Kierowca zaś nie jest typem gaduły, a może nie mówi zbyt dobrze po angielsku, zresztą jak wszyscy tutaj. Niemniej jednak szybko dogadujemy się, że jak chcemy się zatrzymać to „anytime”, a my proponujemy mu to samo. Jest dobrze, że miło, jest fajnie. Wprawdzie mieliśmy podróżować lokalnie, asymilować się, poznawać kulturę – ale wygodnictwo wygrywa. (A: zrobił mi aferę, że zaoszczędziłem połowę na pociągu, a mógłby jechać wygodnie w fotelach… a teraz co? Co? Hipokryzja się pod wpływem temperatury wydziela!)
W czasie drogi prowadzimy ożywione dyskusje na tematy fotograficzne, oglądamy i porównujemy zdjęcia z dni poprzednich. Szkoda, że Iwona nie może oglądać. Podobno (podobno, bo jeszcze nigdy nie widziałem) jak czyta lub ogląda coś w samochodzie to symultanicznie puszcza pawia, albo nawet dwa. W pociągu tego nie ma, więc minus dla podróży samochodowej. Tak czy siak, nikt nie chciał sprawdzać, czy to prawda a sama Iwona też nie wyglądała na zainteresowaną.
Adam w międzyczasie kończy relację z dnia poprzedniego, a ja ją poprawiam. Wszyscy dochodzimy do wniosku, że jeśli nie będziemy jej publikować kilka dni, to może napięcie wzrośnie i ludzie zaczną się interesować, co tam u nas się dzieje.(Adam: albo uznają nas za martwych i zaczną dzielić nasz majątek) Nie, żebym Was nie ostrzegał, że macie komentować – blog ma taką fajną funkcję. Fajnie się jest wiedzieć, że ktoś to czyta, że się podoba albo nie… Fajnie jest czytać wiadomości z Polski. No ale to zależy tylko i wyłącznie od Was, Drodzy Czytelnicy.
Elias zatrzymuje się na lunch, mimo że żadne z nas nie jest głodne, ale zgodziliśmy się bez szemrania – głodny kierowca to zdenerwowany kierowca, a to z pewnością oznacza kłopoty. Atrakcji w czasie jazdy jest aż nadto i bez tego. (Adam: knajpa już z daleka wygląda na „autobusoturystyczną”, nastawioną na zagranicznych gości. Ble!)
W restauracji zastanawiamy się, czy mimo wszystko nie zamówić czegoś, gdy podchodzi do nas inna turystka i nieskrępowana obecnością kelnerek mówi nam po angielsku, żebyśmy tu nie jedli, bo jedzenie nie jest dobre. Zachęceni w ten sposób ograniczamy się do napojów owocowych. To znaczy Nina zamawia frytki, ale to w zasadzie się nie liczy, bo one wędrują u niej przecież do osobnej kieszonki. (Adam: podobnie jak ciasteczka, lody,picie, i wiele innych smakowitych rzeczy, na które osobne kieszonki w Ninusiu istnieją)
W samochodzie Iwona zadaje Eliasowi pytanie, które nurtuje ją od momenty przyjazdu do tego dalekiego kraju:
– Elias, dlaczego tutaj nie ma psów? Nie ma na ulicach, w domach też nie macie?
– Ano nie ma 🙂
– Ale dlaczego? U nas trzyma się psy w domach.
– A u nas nie 🙂
– Ale koty macie przecież. Widziałam na ulicach – nie daje za wygraną Iwona.
– Tak. 🙂
– A co z psami?
– Tutaj nie ma 🙂 Ale może na Bali będą.
Wczoraj dowiedzieliśmy się, że rząd indonezyjski planuje podnieść ceny paliwa w najbliższym (?) czasie i w związku z tym są kłopoty na stacjach paliw z zakupem oleju napędowego. Dziś okazuje się to być prawdą w całej rozciągłości – mijane stacje albo mają tabliczki z informacją o braku diesel’a, albo są gigantyczne kolejki. Kierowca niezrażony z uśmiechem na twarzy prze dalej, ale po dwóch godzinach zaczyna rozglądać się z wodopojem dla pojazdu. Po kilku nieudanych próbach widać, że uśmiech jest nieco mniejszy i wykonuje nerwowy telefon do przyjaciela. Tematu rozmowy możemy jedynie się domyślać. Adam, który siedzi z przodu twierdzi, że tablica rozdzielcza nie funkcjonuje – licznik prędkości ma dwie pozycje: 0 lub 40, a wskaźnik paliwa nie działa. Jego obawy potwierdza kierowca na następnym przystanku, a jakże, na stacji benzynowej bez oleju napędowego.
– Elias, still no diesel here?
– No 🙂
– How much do we have?
– I don’t know 🙂
– So we go until the car stops?
– Yes 🙂
Rozmowę kwituje kolejnym szerokim i dźwięcznym uśmiechem, więc wsiadamy do auta. Na następnej stacji zauważamy kolejkę, wobec czego można sądzić, że jest olej. Elias nie zastanawiając się wiele ładuję się w środek kolejki w miejsce pozostawione przez jakiegoś roztargnionego kierowcę ciężarówki. Ten, o dziwo nie krzyczy, nie wychodzi, nie grozi pięściami, tylko groźnie patrzy. Nasz busik ma przyciemniane szyby, więc jego wzrok nie wywiera większego wpływu na Eliasa. Tuż przed dystrybutorami ciężarówka jednak nas wyprzedza w kolejce, ale i tak zaoszczędziliśmy dobre 15 minut. Chcemy zatankować do pełna, ale jest odgórny limit – każdy może zatankować jedynie za 100K rupii.
Teraz mała dygresja. Chcecie się przekonać, jak bardzo jesteśmy „rzeźbieni” przez polski rząd? Pewnie chcecie. A ja Wam mówię, że nie chcecie, bo to będzie bolało. Ale skoro nalegacie… Cena oleju napędowego w Indonezji i to 4500 rupii za jeden litr. W niedługim czasie indonezyjski rząd zamierza ją podnieść do 7000 – stąd te cyrki na stacjach. Zaoszczędzę Wam przeliczania – obecnie ropa kosztuje jakieś 1,5 PLN, a będzie kosztować 2,33. Zdaje się, że to taniej niż paliwo LPG w Polsce… Nie wiem, skąd Indonezja bierze paliwo, czy mają jakieś zasoby naturalne, ale jak widać różnica jest więcej niż dramatyczna. Jak żyć Panie Premierze, jak żyć? (Adam: Uwaga dla ABW – to pisał Lipek, więc wizyty o 6 rano proszę wysyłać na śląsk)
Na kolejnej stacji benzynowej można już tankować do woli (a musieliśmy zawracać, kluczyć i stać w kolejce przez 20 minut). Benzynę podają kobiety w muzułmańskich chustach na głowach. Pani nalewa nam jakieś 10 litrów i… koniec. Elias trzęsie samochodem (cały czas na włączonym silniku), pani po kropelce dolewa co chwilę parę kropli, w końcu dobija do 11 czy 12 litrów. Śmiejemy się, że skoro silnik chodzi, to przy odpowiednio długich przerwach może tak dolewać całą noc. Okazuje się, że mimo popychania i trzęsienia autem bak się nie powiększył i mamy full. Elias zdaje się kompletnie nie panować nad ilością posiadanej benzyny.
Zrobiło się już dawno ciemno (standardowo zachód między piątą a szóstą wieczorem), a my nawet nie wiemy jak daleko do wioski pod wulkanem. Na domiar złego nie mamy zarezerwowanego ani hostelu, ani jeepa na rano (aby dostać się w okolice wulkanu przed wschodem. Na moje i Adama pytanie, że już jeden wschód widzieliśmy i po co nam drugi, odpowiedziała nam cisza i iskry rzucane oczami dziewczyn(Adam: jak widziało się jeden wschód słońca, to jakby się wszystkie widziało)). Kierowca wykonał parę telefonów i zaproponował nam nocleg w pięknym (ponoć) hotelu ze wspaniałym widokiem (musi być zwłaszcza ekscytujący w ciemnościach) za jedyne 400K za naszą piątkę. Chcemy sprawdzić, jak będziemy na miejscu.
Pniemy się w końcu wyraźnie pod górę już w okolicach 21:30. Jeszcze jakaś godzinka i będziemy… Robi się wyraźnie chłodniej, Elias wyłącza klimatyzację i sugeruje otwarcie okien. Ostatecznie dojeżdżamy to hotelu solidnie zmęczeni, tuż przed hotelem szlaban, lokales wymienia dwa zdania z kierowcą i chcą od nas 100K. Podobno za wjazd do parku narodowego. Wysiadamy, a tu zima… znaczy, jakieś 10 stopni. Niezły szok termiczny. Szybko wrzucamy jakieś dłuższe rękawy na grzbiety (zostajemy w krótkich spodenkach i sandałach). Elias ubiera kurtkę zimową.
W hotelu, a nie hostelu okazuje się, że owszem cena wynosi 400K. Tyle tylko, że nie za naszą piątkę, a za jeden pokój dwuosobowy! Ponieważ ciężko się dogadać z uśmiechami 🙂 Eliasa, ruszamy z Adamem i Michałem na poszukiwania noclegu alternatywnego. Godzina późna, szanse są małe, ale spróbować warto. Podobno Jaga i Łukasz spali tu za 150K, tyle tylko że nie wiemy, czy od osoby czy od pokoju. Już w pierwszym napotkanym hostelu dowiadujemy się wprawdzie, że wszystko jest zarezerwowane, ale za to przyczepia się do nas jakiś lokales i prowadzi do rzekomych noclegów. W pierwszym budynku okna są ciemne, tuchton biega dookoła, stuka w szybki i pokrzykuje:
– Badi… Badi! – stuk puk w szybkę – Badi!!!
Śmiejemy się do siebie, bo przypomina to angielskie „buddy”, czyli koleś.
– Koleś… Koleś!
Nikt nie otwiera, już chcemy iść na dalsze poszukiwania sami, ale lokales nie poddaje się i niemal ciągnie nas za rękę do kolejnego budynku. Tutaj, choć nikogo nie ma, jest przynajmniej otwarte. Pakujemy się do środka, oglądamy dwa pokoje – czuć stęchlizną lub grzybem, ale łóżka wyglądają na w miarę czyste. To tylko jedna noc i to zaledwie na parę godzin… Niestety są tylko dwa pokoje, a on żąda 150K za jeden pokój. Dobijamy targu za cenę 300K za dwa pokoje dwuosobowe plus łóżko dla Michała na korytarzu za free, co wychodzi 60K na osobę – jakieś 20PLN. Na dodatek „koleś” z rozmachem obiecuje, że włączy ciepłą wodę w łazience na korytarzu w ramach przyjaźni indonezyjsko-polskiej. Nie da się ukryć, że to intratna propozycja przy 10 stopniach na zewnątrz (w środku zresztą też). Pozostaje załatwić jeszcze jeepa na 4. rano. W międzyczasie przypałętało się chyba z pięciu innych tuchtonów, jeden sprzedaje czapki i rękawice zimowe. Większość łypie podejrzliwie na nasze krótkie spodnie i sandały. Po burzliwych negocjacjach – oszczędzę szczegółów, warto napisać jedynie że były brane pod uwagę zarówno pójście pieszo bez kładzenia się spać jak i szukanie jeepa o 4. nad ranem (Adam: widok Michała machającego rękoma nad maleńkim tuchtonem – bezcenny)– decydujemy się na pierwotną propozycję Eliasa: jeep dla naszej piątki za 450K, jedynie musimy uiścić 100K zadatku. Nikt z nas nie wie dlaczego, czy że jak będzie padać to uciekniemy czy sprzedamy naszą wycieczkę jeepem… Ponadto okazuje się, że 100K zapłaty przy wjeździe do parku to bilet na cztery osoby. Pytamy, czy rano nie będzie z tego tytułu jakiś problemów?
– Powiecie, że dostaliście „discount” i będzie „no problem” 🙂
Jest zbyt późno, by to roztrząsać, zrobiła się prawie dwunasta w nocy i zostało nam jakieś trzy godziny snu. W związku z tym ogłoszony zostaje Dzień Dziecka i kładziemy się bez mycia, mimo wynegocjowanego prysznica z ciepłą wodą. No, prawie wszyscy – Iwona czyścioszek jak zwykle nie daje za wygraną nawet w takiej sytuacji. Ładny mi Dzień Dziecka. Trzy godziny spania w najlepszym wypadku, temperatura spada poniżej 10 kresek tak, że nawet śpiwory nie pomagają, Michał śpi na korytarzu obwieszony urządzeniami elektronicznymi ładującymi się w jedynym gniazdku nad jego łóżkiem. Ni obiadu, ni kolacji. Ech, wakacje. Wakacje! (Adam: Michał nie zmarzł – przytulił się do ładowanego laptopa to mu ciepło było)
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
26.04.2013 Dzień VI Bromo
Przed siebie, byle dalej! | 26.04.2013 Dzień VI Bromo
Nina:
Budzik był nastawiony na 3.35 ale już 25 po obudziło nas walenie w drzwi. Znaczy się pobudka. Lekko nieprzytomni, po 3 godzinach snu zebraliśmy się przed hostelem (Adam: jakich 3? Myślę, że udało mi się zasnąć może na godzinę. Jednak nie było tak źle – problem tylko z tym, że w pokojach było chyba zimniej niż na dworzu.).Iwona: mi nie udało się zasnąć w ogóle, co jest dość dziwne zważywszy moją śpiochowatość.
Nasza wycieczka obejmowała wjazd jeepem na punkt widokowy – z którego będziemy podziwiali wschodzące słońce nad Semeru i Bromo, następnie zjazd na dół i podjechanie pod Bromo, na który zamierzaliśmy się dzielnie wspiąć bez wspomagaczy typu podjazd na koniku oraz powrót do hostelu. Czekał na nas niebieski jeep (Adam: zielony… kobieto, zielony…) – Michał usiadł z przodu a nasza czwórka z tyłu. Przy wjeździe do parku Michał machnął biletami i zostaliśmy wpuszczeni. Do tej pory nie udało nam się rozszyfrować tych biletów – dostaliśmy 4 bilety po 20.000Rp, 2 po 5.000Rp oraz 2 po 3.000Rp. Jakby nie liczył 100.000Rp to nie daje. Jednakże trzeba przyznać Eljasowi i jego kumplom, że żadnych problemów z tym nie było.
Za oknami ciemno, jeepem rzuca na wszystkie strony. Jeśli ktoś liczył, że uda mu się kapkę zdrzemnąć to się grubo pomylił. Jednakże trzeba przyznać kierowcy, że przy większych dołkach i górkach zwalniał. Początkowo jechaliśmy po asfalcie, który skończył się po wyjeździe z wioski i następnie radośnie poginaliśmy po piaskach. Myślę, że zabawa byłaby lepsza, gdyby można było wypożyczyć … i samemu pokonać ten odcinek trasy. Następnie pojawił się asfalt i czekała nas jeszcze ok. 30 min. wspinaczka w górę, momentami pewnie ponad 30% nachylenia, jednak nasz kierowca nie pierwszy raz robił tą trasę, więc bez problemu dotarliśmy na górę (Adam: w czasie podjazdu czasem widać było sznur świateł sunących przez pustynię – wyglądało to obłędnie – jak karawana. Dodatkowo w czasie przejazdu co jakiś czas pojawiały się minitornada – największe chyba na jakieś 4 metry średnicy). Na górze otrzymaliśmy przykazanie, aby zapamiętać numer rejestracyjny samochodu, bo gdy zejdziemy będzie tu mnóstwo innych jeepów. Przykazanie numer 2 – mamy być na dole o 6. Ponieważ jeszcze nie było 5, mieliśmy mnóstwo czasu. Po drodze oferowano nam sprzedaż czapek i rękawiczek oraz wynajęcie kurtek czy płaszczy. Ponieważ Lipki są ze Śląska, gdzie oszczędność jest uznawana za zaletę pierwszej klasy, byli zaopatrzeni w długie spodnie, bluzki, polarki i kurtki. My nie byliśmy gorsi i również takowe ubiory posiadaliśmy (Adam: wszyscy straszyli, że będzie zimno. Było chłodno, ale nie zimno. Wystarczy dobry polar, chusta na głowę, a jeśli ktoś robi zdjęcia – to jakieś lekkie rękawiczki. Długie spodnie też mile widziane. Zresztą, nie można spodziewać się za wielkich upałów po nocy na 3000 metrów). Po drodze otwierały się sklepiki z kawą, herbatą, zupkami chińskimi i innymi badziewiakami, które zwykle są sprzedawane w takich miejscach oraz rozkładały się kramiki z pieczoną kukurydzą czy szaszłykami. Do punktu widokowego jest jakieś 10 min. piechotką pod górkę, a samo miejsce ma kształt amfiteatru otoczonego barierką. Dotarliśmy na górę, a na górce… no cóż Jaga i Łukasz uprzedzali nas, że będzie dużo ludzi jednakże zakładali, że to dlatego, że byli w weekend. No więc to był piątek a ludzi było tyle, że dopchanie się do barierek wymagało sprytu i było nie lada osiągnięciem. Podziwianie widoków rozpoczęliśmy od paru zdjęć księżyca, który bardzo fotogenicznie się prezentował, a następnie po powoli pojawiającej się czerwonej łunie Grześ zlokalizował stronę świata, po której miało pojawić się słońce. Jakimś psim swędem Iwonie i Adamowi udało się dostać do wyżej wymienionych barierek natomiast Michał zawędrował kawałek wyżej, gdzie był podobno lepszy widok (Adam: bo trzeba mieć skill, a nie tylko napasiony brzuszek). Wschód słońca był prześliczny, trochę ładniejszy niż parę dni temu. Zresztą niech zdjęcia powiedzą za siebie:
Oprócz wschodu słońca mieliśmy okazje podziwiać rasę skośną (niestety bliżej nieokreślonej narodowości) robiącą sobie zdjęcia w okularach przeciwsłonecznych (część męska) oraz okularach przeciwsłonecznych i z „dzióbkiem” (część żeńska). Większość ludzi paradowała w czapkach, szalikach, rękawiczkach i wypożyczonych płaszczo-kurtkach. Nas początkowa wspinaczka rozgrzała, później pojawił się lekki chłodek, jednakże nasze backpackerskie ciuchy dały radę. Ja na koniec chcąc zrobić panoramkę upuściłam zakrętkę do aparatu, która wylądowała jakieś 1,5m niżej, prawdopodobnie w krzakach. Mimo usilnego wypatrywania nie udało nam się jej dojrzeć, więc zrobiliśmy jeszcze okoliczny rekonesans czy uda się tam zejść w jakiś rozsądny sposób. Rozsądnie nie udało się, więc po kilkuminutowej dyskusji, podczas której deklarację zejścia na dół złożyłam ja i Grzesiek, Iwona przelazła pod barierką i zeskoczyła na dół (Adam: świniaki. Mógłbym potem Ninie wygadywać to do końca życia, a tak, to mnie szybko zgasi, że jednak nic się nie stało). Zatyczka na szczęście nie potoczyła się daleko i po chwili Iwona triumfalnie wyłowiła ją z krzaków. Byłam tak szczęśliwa, że nawet nie wiem jak dostała się na górę. Pewnie to jakiś moonkinowy talent. W związku z tym Iwona została bohaterem tygodnia! Iwona: oj tam, oj tam, jak usłyszałam o pomyśle, żeby olać zakrętkę i wyobraziłam sobie Adama paradującego z obiektywem owiniętym szmatką, to wolałam szybko zeskoczyć, a poza tym wcale wysoko nie było.
Do jeepa dotarliśmy jeszcze przed 6, zlokalizowawszy go przedtem po numerze rejestracyjnym. Droga w dół była dużo ciekawsza, bo wreszcie było coś widać. Adam przyczepił Bartkowym przyczepiakiem kamerkę do maski samochodu i udało się nakręcić całkiem fajny filmik.
Jeep podrzucił nas pod miejsce startowe wspinaczki na Bromo i dowiedzieliśmy się, że mamy wrócić na 8.00. Co prawda wczoraj było powiedziane, że do 8.30 ale jak tu kłócić się z kimś, kto kompletnie cię nie rozumie? (Adam: uznaliśmy, że po co się spinać – wrócimy o tej, o której wrócimy) Ponieważ było jeszcze porządnie przed 7 uznaliśmy, że dla takich trekkingowców jak my (nawet ja i Adam) powinno wystarczyć czasu. Po drodze pojawiły się następujące atrakcje: wiatr niosący pył wulkaniczny, panowie proponujący podwózkę konikiem (od połowy drogi 40.000Rp)(Adam: jest na tyle blisko, że jedyny sens konika, to atrakcja jazdy konnej. Do schodów wulkanu jest może z 1,5 km po płaskim i z 300m pod górę), bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, udzielenie wywiadu dziewczynkom, które uczyły się angielskiego (Adam: Nieważna płeć rozmówcy, zawsze zaczyna się Hi mister!), wiatr niosący pył wulkaniczny, bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, sympatyczna dwójka Polaków, której pstryknęłam dwa zdjęcia, wiatr niosący pył wulkaniczny, schody na górę oraz mnóstwo wiatru niosącego pył (Adam: Nina nie wspomniała chyba o wietrze niosącym pył wulkaniczny i wciskającym się wszędzie, gdzie się dało). Na górze widoki były jeszcze ładniejsze, jednak na mnie większe wrażenie zrobiła pustynia otaczająca wulkan niż widok karteru. Oczywiście krater też był ładny ale spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. Tak wiem, w miejsca gdzie płynie lawa ludzi nie wpuszczają. Na górze zaliczyliśmy kolejne fotki z miejscowymi, a nasi wyprawowi fotografowie pstryknęli kolejne 500 fotek.
Zejście na dół było oczywiście dużo łatwiejsze niż wejście. Michałowi udało się wypatrzyć boczną ścieżkę, dzięki czemu udało się skipnąć trochę trashu (w wolnym tłumaczeniu dla niewciągniętych w gry komputerowe: ominąć spory tłum z końmi). Jeep oczywiście stał w innym miejscu niż go zostawiliśmy, ale numery rejestracyjne (N 469 NN) pomogły w identyfikacji.
Pod hostelem wylądowaliśmy przed 8.30 i odkryliśmy, że na dworze jest cieplej niż w pokojach. Drugie odkrycie polegało na stwierdzeniu, że pył mamy wszędzie – pod powiekami, na twarzy, we włosach, w butach, a Adam nawet w nosie. Została zarządzona kąpiel – zgodnie z obietnicą była ciepła woda. Oczywiście z zaplanowanego czasu po 5 min. na osobę udało się wyrobić tylko mi, Adamowi i Michałowi, no ale Lipki nie mają tylu krągłości co my, w związku z tym więcej czasu zajęło im wypłukiwanie pyłu z różnych zagłębień. Iwona: ze szczególnym uwzględnieniem zagłębień we włosach 😉 Podczas pakowania Lipek rzucał niewybrednymi słowami w stronę swojego plecaka ale nie wtrącaliśmy się uznając, że skoro tak obraża suwaki to pewnie ma rację (Adam: bo Lipek ma plecak z żywymi suwaczkami. To zasunie, tu wylezie bokiem, tu się schowa. To zły plecak jest!). Ponieważ w międzyczasie zrobiło się już całkiem ciepło (ale wciąż zimno dla Indonezyjczyków) elementy na długi rękaw i nogawkę zostały wymienione na krótsze wersje, a ręczniki zostały podsuszone. Iwona: jak wymaszerowałam przed hostel w krótkich spodenkach, koszulce i sandałach, a na domiar złego z mokrymi włosami, to Eljas siedzący na ławeczce, w najprawdopodobniej puchowej kurtce i długich spodniach spoglądał ze zgrozą, a nawet próbował zadać pytanie na ten temat we wspólnej mowie. Wyruszyliśmy w drogę do Kawah Ijen.
Śniadanie postanowiliśmy zjeść w Probolinggo, co zostało zakomunikowane kierowcy. Po 20 min. podziwiania widoków cała wycieczka spała posapując radośnie. Jednak to już nie te lata, że człowiek mógł farmić cały dzień i pół nocy, przespać się kilka godzin i rano od nowa, bo trzeba wbić level. Przebudziliśmy się po jakiejś godzinie czy dwóch, a tu jedziemy i jedziemy, a śniadanka jak nie było tak nie ma. W związku z tym zostało przypomniane kierowcy, że śniadanko! I po chwili zatrzymaliśmy się koło jakiejś przydrożnej restauracji. W orszaku obejmującym Eljasa, kelnera, drugiego kelnera i pomocnika kelnera zostaliśmy doprowadzeni do całkiem sympatycznej altanki na wodzie (Adam: wodobłoto, ale klimat knajpy w lesie/zaroślach mangrowych był rewelacyjny). Muzyka została przyciszona, menu przyniesione i cały orszak zaczął wpatrywać się w nas oczekując na złożenie zamówienia. Nie takie numery z nami. Menu zostało całe przeczytane i omówione. Michał usiłował dowiedzieć się o skład tajemniczego dania o nazwie „tamie tjap jay” jednakże wymienienie składników dania przerosło naszego kierowcę – Michał postanowił zaryzykować. Chlupiąca woda pod stopami pozwoliła mniemać, że ryby będą świeże w związku z tym Iwona oczywiście zamówiła rybę. Adam kierując się chyba podobnym kryterium zaryzykował makaron z owocami morza. Ja i Grześ podjęliśmy rękawice i zamówiliśmy Java’s fried noodle. Kierowca i kelnerzy ulotnili się a Adam z Iwoną zaczęli pstrykać fotki, bo okolica była bardzo miła dla oczu. Niestety zdenerwowanie Grzesia na plecak trwało w dalszym ciągu, co skończyło się skasowaniem zdjęcia, na którym uwiecznił go Adam. Całkiem szybko pojawiły się nasze pomarańczowe soki oraz czekoladowy i karmelowy milk shake Lipków. Całkiem szybko również pojawiło się śniadanie… I tu pojawił się problem – najpierw na stół wjechała zupa, której nikt nie zamawiał, następnie Adam otrzymał swój makaron, który nie zawierał kompletnie owoców morza, natomiast ja dostałam makaron z krewetkami, gumowatymi dziwnymi kawałkami i mackami. Grzegorz nie otrzymał nic. Zdenerwowanie Grześka przeniosło się z plecaka na kelnera. Po powtórzeniu parę razy, że miał być jeszcze jeden makaron, kelner pokiwał głową i poszedł. Na szczęście po nie za długiej chwili przyniósł makaron, na nieszczęście był to makaron z owocami morza. W związku z tym śniadanie przebiegło w atmosferze gderania Lipka oraz wyławiania co ciekawszych okazów spod makaronu (Adam: te smakowite kąski otrzymywałem ja, bo mi to nie przeszkadza). Nie pomogło proponowanie przez Iwonę spróbowania pysznej rybki, nie pomogło proponowanie, aby spróbował przepysznej rybnej zupki. Grzegorz rybom i rybopodobnym stworom powiedział stanowcze NIE! Nawet jego milk shake został nazwany oszukańczym! Po zjedzeniu 1/3 porcji uznaliśmy z Adamem, że wymieniamy się makaronami, dzięki czemu mój mąż stał się jeszcze bardziej ukochanym mężem, ponieważ do mojego makaronu kucharzowi wlało się o pół szklanki sosu sojowego za dużo (Adam: wydrukuje to i powieszę w kuchni). Adaś dzielnie wciągnął cały za słony makaron i resztę macek, które zostawiłam. Michał był zadowolony ze swojego dania, jednakże prawie w ekstazę wprawiła go zupka i nawet nie przeszkodziło mu to, że Grzesiek kazał wrzucać mu do miseczki płetwy, które pływały w zupie. Iwona ze szczęściem wciamkała rybkę i dopchała się zupką. Jedyny nie pasujący akcent tworzył mruczący pod nosem Grześ oraz fakt, że postanowiłam spróbować małą papryczkę, która była ozdobą mojego talerza. Podobną zjadłą Michał i mówił, że była smaczna. Co mnie podkusiło, żeby ją spróbować? Pewnie jakiś jawajski diabeł, bo papryczka okazała się potwornie pikantna. Kolejnym niemiłym akcentem okazał się rachunek – niestety zupka kosztowała 50.000Rp, a do rachunku został doliczony tax. Całość 357.000Rp dała ok. 120zł czyli po 24zł/os. Jadaliśmy już smaczniej, taniej i to, co zamówiliśmy.
Dalsza podróż przebiegała ustalonym schematem, który polegał na naprzemiennym podziwianiu widoków i spaniu. Po drodze trafiliśmy na stację benzynową, na której udało się zatankować 15, a po potrząsaniu 18l diesla oraz zahaczyliśmy o market, gdzie Adam z Iwoną zakupili różnego rodzaju batoniki, picie i owocki. Owocki na rachunku nazywają się lengkeng bankok i kosztowały 28.900Rp. Do spożycia został wyciągnięty scyzoryk, którym z Michałem obieraliśmy je ze skórki. Następnie komplet owocki + scyzoryk zostały przekazane do Lipków a Ci po spróbowaniu przekazali Adamowi. Całość ubawiła strasznie Eljasa ponieważ okazało się, że wystarczy, że owocek zostanie ściśnięty i sam z siebie rozpęka się, dzięki czemu można dobrać się do niego bez użycia noża. Owocki jedzone szybszą metodą wzbudziły większe zainteresowanie i na wstępie wciągnęliśmy jakieś 1/3kg. W konsystencji podobne są do liczi natomiast mają posmak daktylowy. Iwona: owocki były bardzo smaczne, zwłaszcza że były przechowywane w lodówce w sklepie, co dodawało akcentu orzeźwiającego. Po drodze mieliśmy odwiedzić jakąś plantację kawy jednak okazało się, że nasz zaplanowany nocleg – homestay Arabica – praktycznie położony jest na plantacji kawy. Do obejrzenia noclegu zostali wydelegowani Iwona i Adam – za pokoje – 2 i 3 osobowy z prywatnymi łazienkami z gorącą wodą, ze śniadankiem oraz powitalnym drinkiem usłyszeli 330.000Rp, co było na tyle atrakcyjną ceną, że ze szczęścia zapomnieli się dla przyzwoitości potargować. Eljas chciał podjechać pod budynek, w którym były pokoje, ale wytłumaczyliśmy mu, że nasze plecaki nie są ciężkie, ważą ok 10kg, na dowód czego Adam dał mu potrzymać swój. Jednak żywot kierowcy rozmiękcza – Eljas aż ugiął się pod Adama plecakiem.
Po zostawieniu w pokojach bagaży poszliśmy przespacerować się po okolicy w towarzystwie dwojga napotkanych w Arabice Polaków. Ponieważ było już po 16 to wiedzieliśmy, że spacer nie będzie długi, ale dwa dni jazdy samochodem spowodowały, że aż chciało się połazić. Ponadto wioska była bardzo urocza – po pierwsze ani ja ani Lipek nie mamy zasięgu, a po drugie przed każdym domkiem był mały ale bardzo porządnie utrzymany ogródek, w którym rosły warzywa oraz różnego rodzaju rośliny ozdobne. Na domkach wisiały doniczki z kwiatkami, a na całości aż przyjemnie było zawiesić oko. Po drodze widzieliśmy też plantację kawy, która niestety była jeszcze zielona. Do homestaya wróciliśmy po zachodzie słońca gonieni przez głos muezzina, któremu odpowiadała chyba cała wioska.
Mój wewnętrzny pasożyt domagał się kolacji więc usiedliśmy przy stoliku wymownie patrząc się na obsługę. Po jakiś 20 min. przyszła pani z zeszycikiem i łamanym angielskim wytłumaczyła, że do wyboru jest tylko bufet, który kosztuje 50.000Rp. Na bufet składa się 1 szklanka soku truskawkowego, miska ryżu, miska zupy, omlet, smażony makaron i kawałek kurczaka. Takich bufetów możemy zamówić dwa lub trzy na 5 osób. Zostały zamówione dwa. Sok okazał się z prawdziwych truskawek, a nie z jakiegoś dziwnego ekstraktu jak do tej pory w milk shake’u, makaron był bardzo smaczny, a zupa ewidentnie o smaku polskiej jarzynówki nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Grześ dopominał się powitalnego drinka – okazało się, że jest to kawa i herbata, które stały w wejściu do części restauracyjnej. W trakcie przyszedł Eljas i zaproponował, żebyśmy następnego dnia ruszyli o 4 nad ranem. Wycieczka zbuntowała się – nie po to jesteśmy na wakacjach, żeby codziennie wstawać o 3! Wyjedziemy o 5. Przy zamawianiu śniadania okazało się, że możemy je dostać w papierowych torebkach na wynos, co pozwoliło wydłużyć czas snu do 4.30. Jeszcze kąpiel w naprawdę ciepłej wodzie, wypłukanie resztek wulkanicznego pyłu i lulu. Iwona: zanim ja i Adam dopchaliśmy się do pryszniców – tzn. każdy do swojego, żeby nie było plotek 🙂 – pod prysznicem była już tylko naprawdę zimna woda, co w okolicach górzystych nawet w Indonezji nie jest przyjemne. Wrzuciłam więc na siebie co tam znalazłam pod ręką i przyprowadziłam pana z obsługi, który najpierw pomajstrował przy piecyku, a potem włączył jakiś dodatkowy generator i woda zaczęła lecieć gorąca. Zasypiając słyszałam jak Adam jeszcze miotał się podłączając do prądu lapka, następnie do lapka mojego telefonu, ładowarki do baterii kamerki, ładowarki do baterii aparatu, Michała mp3 oraz całej bliżej nieokreślonej aparatury, która jest nam niezbędna do tego by tworzyć tak wspaniałe zdjęcia jakie macie szansę oglądać i tak ciekawy blog jaki macie okazję czytać 😉 (z 10 kilo plecaka, ubrań jest może ze 4 kilo. Reszta to kable, kabelki, wtyczki, ładowarki i inne cusie. No i jeszcze 6 kilo bagażu podręcznego – ze sprzętem foto. I to wszystko amatorsko… )
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
27.04.2013 Dzień VII Kawah Ijen
Przed siebie, byle dalej! | 27.04.2013 Dzień VII Kawah Ijen
Nie ma to jak wakacje. Kolejny dzień wstaliśmy o pogańskiej godzinie. 4:30 To idealny czas, by w wakacje zerwać się z łóżka i iść gdzieś na koniec świata. W sumie dobrze, że nie byłem do końca świadom tego, na co się porywam, bo zapewne nie wyrwaliby mnie spod kocyka traktorem. Wstaliśmy i jak szczenięta, prawie nie otwierając oczu, spakowaliśmy się i załadowaliśmy do busa. Jeszcze dostaliśmy woreczek ze śniadaniem (mikrobułeczka słodka i coś wielkości połowy bułki, posypane serem żółtopodobnym).
Droga z plantacji do punktu desantu trwała jakieś 30 minut. Dojechaliśmy i dostaliśmy azymut – tam! Co było robić, poszliśmy. Droga była dość szeroka, kamienisto-pyłowa, szło się całkiem nieźle. Drogą szli w górę pracownicy z pustymi koszami, więc wiedzieliśmy, że mamy dobry kierunek. Po jakichś 500 metrach wpadłem w poślizg na sypkiej nawierzchni i spotkałem się z matką. Ziemią. Twarda jakaś. Na szczęście pośladki mam miękkie, więc źle nie było. Poszliśmy kawałek dalej i zobaczyliśmy pierwszych ludzi schodzących z góry z koszami żółtej skały. Wyglądały na ciężkie. Ludzie szli, śmiesznie stawiając stopy, podskakując… Ale jestem przekonany, że był to optymalny sposób zejścia, gdyż w koszach było od 60 do 100kg… A oni jednak chyba wiedzą co robią. Przed pierwszym ostrzejszym podejściem pożegnaliśmy się z Niną – jeszcze w Polsce ustaliliśmy, że jeśli podejście będzie trudne, to zrezygnuje – szczególnie, że opary siarki do zdrowych nie należą, a ona ze swoimi problemami oddechowymi zasapałaby się jak nasz kotek po 10 sec zabawy. Dostała buzi i obiecała być grzeczna (dzięki temu czytaliście relację z dnia poprzedniego, gdyż powstała gdy czekała na mnie, jak prawdziwa kochająca żona). Podejście było męczące. Znaczy dla zaprawionych górali zapewne nie, ale dla mnie Krupówki to nie były. Momentami szedłem 100m i zatrzymywałem się dla złapania oddechu. Ale, że mam średnią kondycję, nie jestem jakimś wyznacznikiem. Po mniej więcej subiektywnym tysiącu latach podejścia, dotarliśmy do punktu ważenia siarki (to jest jakieś 3 km od rozpoczęcia trekkingu, a mi zajęło to około godziny. Spotkałem tam Lipków, których puściłem przodem, do przecierania szlaku. Lipek odszczekał, że podejście jest łatwe – stwierdził, że jednak są dość ostre podejścia. Spadł mi kawał kamienia (albo siarki) z serca. L: wydaje mi się, że do punktu ważenia jest jakieś dwa kilometry. Mam tutaj workout – http://www.endomondo.com/workouts/182059454/1792281 – ale w oparach siarki GPS chyba zglupiał, więc środek nie jest miarodajny. Podejście proste, bez niebezpieczeństw, ale momentami jest strome. Mimo wszystko sugeruję wyjść jak najwcześniej, bo im pózniej, tym bardziej będzie doskwierał upał.
Do punktu ważenia schodzą pracownicy z koszami siarki, podwieszają kosze na wadze i patrzą, ile zarobią… dziennie podobno są w stanie zarobić do 20$… przy 2-4 kursach, a każdy minimum 60 kilo. Iwona: do nas dotarła informacja, że 7 dolarów dziennie. Nie zazdroszczę. W międzyczasie dotarł do nas Michał. Podziwialiśmy figurki Hello Kitty z siarki. Muszą cieszyć się ogromnym powodzeniem, bo Japończyków i podobnych narodów wchodziło sporo. Zresztą – oni od początku wchodzili w maseczkach na twarzy… Nie wiem jak im, ale mi przeszkadzałoby to oddychać. Ale może Japończycy nie oddychają, żywią się jin, jang, chi, energią kosmosu i hello kitty?
Ruszyliśmy dalej, pomni napisu, że idziemy na własną odpowiedzialność. I co dziwne – droga była naprawdę łatwa, prawie płaska – wręcz luksusowa. Tak mogę po górach chodzić. L: tak to zwykle bywa w górach – jak już się wejdzie wysoko, to zwykle chodzi się łatwo po graniach. Chyba, że jest to Orła Perć 🙂 Po jakimś kilometrze doszliśmy do szczytu wulkanu, z którego wydobywały się kłęby siarczanego dymu. Wchodząc na górę, postanowiłem sobie, że nie jestem tak pokopany w głowę jak Lipki i nie schodzę w dół. Jednak widać mało tlenu w powietrzu, opary siarki albo inne rzeczy spowodowały spięcie w moich dwóch szarych komórkach i zamiast sygnału STOP, wydały rozkaz IDŹ (Michał okazał się bardziej inteligentną jednostką ludzką i postanowił posiedzieć na szczycie). Droga w dół biegła dość stromo, kamienie były dość luźne, więc trzeba było uważać, by nie znaleźć się kilkaset metrów niżej w tempie uznawanym za zbyt szybkie. I średnio bezpieczne. I głową w dół. Ogólnie idąc za jasnego – nie ma potrzeby brania przewodnika – droga jest prosta i ciężko zboczyć. Znaczy da się, jak ktoś się bardzo upiera, ale nie piszemy do ludzi, którzy potrafią okopać się w wodzie i wywrócić hełm na lewą stronę.
Idąc w dół dość szybko uznałem, że chustę (buff), którą miałem na głowie, lepiej zsunąć na twarz. Nie dość, że doda to mi uroku, to jeszcze łatwiej oddychać. Schodząc nie widzieliśmy jeziora – zasłaniały je opary. Cały czas mijaliśmy wchodzących ludzi z siarką. PRZE-CHLA-PA-NE. Jeśli ktoś będzie mi marudził, że ma ciężką pracę – zaproszę go do Kawah Ijen. Myślę, że każdy przyzna, że jego praca jest łatwa, przyjemna, użytkownicy/klienci mili i przyjaźni.
Po jakichś kolejnych pięciuset latach (albo 30 minutach) doszliśmy do dolnego obozu. Opary siarki gryzły w oczy, ale nie było tak źle, jak się spodziewałem. Nawet powiem więcej, pojawiło się słońce i zaczęło prześwitywać jezioro. Podeszliśmy ostatnie może ze 100 metrów do jeziora, gdy nagle nadeszła kolejna fala dymu, największa ze wszystkich dotychczasowych. Najprawdopodobniej zalany wodą został duży fragment siarki. Momentalnie straciliśmy wizję, fonię i oddech.
Widoczność była na 10-20 cm, oczy wypalało do pięt, płuca paliły żywym ogniem. W powietrzu nie było tlenu, tylko siarka. Iwonę wyprowadzili za łokieć górnicy, mnie popchnął jeden z nich w górę, Lipek będący najbliżej tego wszystkiego – dostał takiego pędu, jakby się kocimiętki nażarł. Kompletnie bez udziału świadomości wróciliśmy się dobre 100 m – nawet nie zarejestrowałem przejścia przez dolny obóz. Dopiero przy gorącym źródełku udało nam się złapać oddech, otworzyć zapłakane oczęta (cfaniakoLipki miały soczewki, to ich tak nie piekło), odsunąć od ust zaplute chusty.
Przyznam, że to było ekstremalne – nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś w takich warunkach spędza kilka godzin dziennie, ciężko pracując. Nie jestem i już. Mimo, iż to widziałem, nie mieści się to w głowie. Zdaję sobie sprawę, że pracując tam zarabiają więcej niż zarobiliby gdzie indziej – nie zmienia to jednak faktu, że praca jest ekstremalnie ciężka. Dobre 10 minut dochodziliśmy do siebie. Dunka, która schodziła z przewodnikiem, który też i nas wyprowadził (chyba on, ale pewności nie mam), wręczyła mu zapłatę i szybkim truchtem pobiegła na górę. Przynajmniej na tyle, na ile była w stanie… Iwona żałowała, że przewodnik sobie poszedł, bo też w naszym imieniu by mu wręczyła podziękowanie. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, aby wrócić na dół i zrobić jakieś zdjęcia, ale po przejściu 10 kroków i wpadnięciu w kolejną chmurę siarki, obie kuleczki w mózgu zgodnie się zderzyły i postanowiły, że ich przetrwanie jest ważniejsze niż jakieś zdjęcia i automatycznie przekonfigurowały mi trasę z W DÓŁ na WON W GÓRĘ, RAZ RAZ! Iwona: tak, podziałało chyba jeszcze skuteczniej niż wybuch na Etnie, który zawrócił nas z niezbyt rozsądnego, choć fascynującego pomysłu dotarcia na szczyt. Tam nic nas nie bolało, choć podziałało na wyobraźnię. Tu, chociaż byliśmy tak blisko jeziora i kusiła nas perspektywa powtórnego podejścia, to płuca krzyczały NIE! na każdy następny opar, który do nas dochodził. Grzecznie więc zaczęliśmy wracać. L: byliśmy na samym dole… Ja jakieś 10-15m od jeziora i tyle samo od dymiących rur polewających siarkę wodą… Gdyby wiatr nie zawiał w naszą stronę, byłyby piękne zdjęcia. Myślę, że i tak mało ludzi tam dochodzi. Na szczęście górnicy to odpowiedzialni ludzie i we właściwym momencie dali sygnał do odwrotu, bo pierwszą moją myślą było przeczekać tą chmurę tak, jak poprzednie. Wyszedłem o własnych siłach, cudem trafiając na drewniany mostek i nie tracąc przytomności z braku tlenu. Po takiej akcji człowiek już nie ma ochoty próbować wejść jeszcze raz i dokończyć. Czy był to wipe na 1%? Może, ale swoje przeżyliśmy i zobaczyliśmy. Ja nie żałuję, warto było!
W górę łatwo się nie szło. Po tej przygodzie na dole, mięśnie sił nie miały i jakoś mimo rozkazu kuleczek, były oporne. Po podejściu ze 100 m zjadłem bułeczkę i zrobiło się lepiej. Jednak wchodzenie było ciężkie. I gdy się podnosiło głowę w górę, widziało się słońce… jako bladą plamę… a szczytu wulkanu wcale. Koniec końców, dotarłem na górę i nie zastałem Michała. Albo się stoczył, albo zasnął i się stoczył, albo się potknął i stoczył, albo zszedł – ale i tak Lipek by określi, że nie zszedł, tylko się stoczył. W takim razie, nie czekając na Lipków, potruchtałem raźnie w stronę auta, gdzie powinna czekać na mnie moja ukochana żona. L: zapomniałeś dodać, że w czasie powrotu natura okazała się na tyle łaskawa, że opary odsłoniły krater, siarkę, jezioro w całej okazałości, i to w dodatku gdy byliśmy na punkcie widokowym w połowie trasy. Tym razem dech nam zaparło w piersiach z zupełnie innego powodu, a zdjęcia też będą piękne.
Zejście zajęło nam jakieś 45 minut i było w miarę ok, pomijając ostre spadki, gdzie trzeba było bardzo uważać by nie wpaść w poślizg na sypkiej nawierzchni. Na dole, w knajpie czekała na mnie moja ukochana żona i szwagier (mniej ukochany), zajadający śniadanko, popijający herbatkę. Moje pierwsze słowa po zejściu, po ocenzurowaniu można było streścić „CO ZA BURACZANY ŁEB WYMYŚLIŁ WYCIECZKĘ W TAKIE MIEJSCE?” Iwona: a masz przy sobie lusterko?
Na szczęście dostałem makaron i herbatę i mnie zatkało. Lipki dotarły za chwilę i ruszyliśmy w dalszą trasę.
L: chylę czoła przed ludźmi tu pracującymi. Byłem w kopalni węgla podczas pracy, ale to, co tutaj się dzieje jest wprost niewyobrażalne. Nie wiem, na jakiej zasadzie oni tu pracują, kto im za to płaci. Dlaczego nie zrobią liny wyciągowej, zamiat taszczyć 80kg na plecach? Może w tym siarkowym klimacie taka lina też nie wytrzymałaby długo… A przy tych strasznych warunkach są stale uśmiechnięci i pomocni. Za swoje usługi nie oczekują sowitej zapłaty, chętnie pozwalają robić sobie zdjęcia nawet za 1000rpi, ciasteczko czy papierosa. Gorąco zachęcam wszystkich, którzy tu przybędą, aby robili to samo i wynagradzali ich w jakikolwiek sposób. Ich uśmiechy będą jeszcze szersze, a głupie parę złotych pozwoli im przeżyć kolejny, niewiarygodnie ciężki dzień.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
27.04.2013 Dzień VII Droga do Pemuteran
Przed siebie, byle dalej! | 27.04.2013 Dzień VII Droga do Pemuteran
W jakiś bliżej nieokreślony sposób dotarliśmy na nadbrzeże. Nie pamiętam zbyt wiele z tego okresu. Możliwe, że spałem, albo zapadłem się w sobie, w swoją traumę. I jeszcze Lipek powiedział, że nie lubi, gdy mu mówię, że go nienawidzę (standardowy tekst przy górzystym terenie, gdzie mnie ktoś ciągnie). L: no bo po co on to mówi, skoro i tak wszyscy wiedzą, że mu się podoba. A uczucia trzeba uzewnętrzniać, bo człek może pęc. Albo pęknąć. Albo cokolwiek. Nie to nie, pęcne se sam, jak on taki jest. Dojechaliśmy do portu, zapłaciliśmy ostatnią część płatności za wycieczkę i Michał triumfalnie spojrzał na Lipka – nie zabili nas, było dobrze – więc o co było tak schizować? Grześ udał, że zapina plecak i jest tym śmiertelnie zajęty.
Przeprawa na Bali kosztowała nas po 6000 irs. L: dwa złote za prom… Nieźle! Prom był duży, muzyka trululała, nawet tekst do śpiewania karaoke był. A zespoły jakie, a jakie teledyski! Nasze diskopolo sprzed 15 lat. I artyści, wystylizowani na światowe gwiazdy… Wypas.
Na Bali jednak humor klapł lekko. Autobusu brak, transportu brak. Na dworcu zaproponowali nam albo publicznego busa, który odjedzie jak się zapełni, zapewne za jakieś 3 tygodnie, albo prywatny transport za 300.000 (jakieś 100 pln). Nie ma mowy, mamy czas, czekamy na Bemo (lokalny busik – ichni standardowy środek transportu). Pan od prywatnego transportu zszedł do 150.000, niżej nie chciał. Poczekaliśmy sobie grzecznie z godzinę, ale nikt nie pojawił się na dworcu – zero chętnych by jechać gdziekolwiek. Z kierowcą busa wynegocjowaliśmy, że płacimy 150.000 i wiezie nas już teraz. Znaczy może nie z kierowcą, a z jakimś lokalesem, który robił za translator i zapewne dostał swoją dolę, ale jednak zostały nam tylko 2 tygodnie urlopu i perspektywa spędzenia ich na tym urokliwym dworcu autobusowym nie przekonała nas. Najlepsze, że targowaliśmy się zajadle, myśląc, ze do Pemuteran jest 12 km – okazało się, że jest 2 albo 3 razy dalej. L: to prawda. Mapy Lonely Planet nigdy nie były najlepsze, ale te dla Indonezji już nie raz wprowadziły nas w błąd. Może to dlatego lokalesi niechętni byli do zejścia z ceny… Kurowozem na kołach pojechaliśmy w siną dal. Przez dziury w blachach, wyżarte korozją widać było asfalt pod nogami, ale jechaliśmy. I z sukcesem dojechaliśmy.
Wysiedliśmy pośrodku wioski i ekipa odpowiedzialna za rekonesans (Iwona, Michał i Adam) udała się na poszukiwanie noclegu. Trwało to z godzinę, albo półtorej i nie znaleźliśmy nic ciekawego, w rozsądnej cenie. Najtańsze były chyba 2 pokoje jadące wilgocią, 500 m od drogi, 1 km od plecaków, za 550.000. Wytargowaliśmy, że jeśli weźmiemy u właściciela snurklowanie, to zejdzie nam do 500.000 i da pokoje z klimą. L: w tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy z Niną kupić i wypić soczek, sprawdzić menu cafe naprzeciwko, pooglądać, jak pewna pani chodzi i rozstawia buddyjskie (?) kadzidełka na ulicy i przed sklepami oraz porozmawiać z panem, który miał uroczego małego pieska wożonego między nogami na skuterze. Dowiedzieliśmy się, że na Bali większość stanowią buddyści, którzy lubią wszelkie żywe istoty, a na Jawie mieszkają muzułmanie, dla których podobno psy to zwierzęta plugawe. Po powrocie do Niny i Lipka zapytałem grzecznie i uprzejmie, czy może jednak nie warto dorzucić po 10 pln od osoby i w lepszych warunkach spędzić 2 dni… Chyba dopiero wtedy dotarł do wszystkich absurd sytuacji – nie zawsze musimy spać za grosze. Wobec tego Iwona i Lipek udali się w stronę bankomatu – bo rezerwy zostały tak uszczuplone, że ledwo na jakieś zakupy podstawowe starczyłoby, nie mówiąc o noclegu. Zaczepił ich człowiek przy jedym z hoteli, które odwiedziliśmy na początku, że ma pokoje. Tak, widzieliśmy, masz fajne pokoje, ale drogie i nie masz dla 5 osób. Pan powiedział, że on jest właścicielem i że można z nim ponegocjować, a co do pokoju to można dać materac…
Dostaliśmy taką cenę, że nie dyskutowaliśmy, tylko spakowaliśmy plecaki i podreptaliśmy szybko, by nikt nam nie zajął miejsca (od miejsca pobytu plecaków było to niecałe 100 m).
Nocleg jest w domkach, w ślicznym parku, jest basen, własne papaje do zjedzenia prosto z drzewa… Pokoje super czyste, ładne… a najlepsza jest łazienka. Otwiera się drzwi do łazienki, a tam prysznic, muszla, umywalka – na otwartym powietrzu (znaczy bez daszka, a nie bez ścian bocznych). Siedząc na sedesie można patrzeć w gwiazdy… L: łazienka zrobiła na mnie chyba najlepsze wrażenie, ale cały hotel jest fantastyczny. Zresztą sądzę, że jeszcze pojawi się w naszych relacjach, bo zarówno miejsce, jak i właściciel okazali się być więcej niż fantastyczni. Dość powiedzieć, że po zakwaterowaniu i prysznicu, a przed rejestracją, Suki (właściciel) podwiózł Iwonę do bankomatu tam i z powrotem na skuterze.
Po prysznicu poszliśmy jeszcze na obiad. I przynieśli jako sugestię obiadu ogromną rybę – w sam raz na 3 osoby… Iwona uznała, że umarła i jest w raju.
Na koniec dnia jeszcze zorganizowaliśmy sobie na jutro trekking po parku i snurklowanie z łodzi. Dzień skończyliśmy na basenie, pod gwiazdami, pijąc rum jamajski z colą. Takie wakacje, to ja rozumiem. Nawet już trochę mniej nienawidzę Lipka, ale ćssiii, nie mówcie mu.
28.04.2013 Dzień VIII Pemuteran
Przed siebie, byle dalej! | 28.04.2013 Dzień VIII Pemuteran
Po powrocie do hotelu mieliśmy UWAGA!!! WOOOOLNE POPOŁUDNIE! Iwona nie przygotowała ani jednej aktywności. Pierwszy wolny czas od 8 dni. Po prawdzie nie wiedzieliśmy co z nim zrobić i poszliśmy spać. L: po pierwsze, nie wszyscy poszli spać. Na ten przykład ja nie poszedłem. Po drugie, była wymyślona aktywność przez Ninę – balijski masaż ciała. Niestety, połączenie wodnych sportów z klimatem równikowym w przypadku białych ludzi dość często kończy się tragicznie – poparzeniami słonecznymi. Jak zwykle osobą najbardziej „opaloną inaczej” byłem ja, ale Iwonie i Ninie też się dostało. Adam wprawdzie był troszkę różowy, ale on to nawet porządnie ponarzekać nie potrafi. Michał za to od razu nabiera rumieńców w kolorze mahoniowym, szczęściarz. Tak czy siak, masaż, jak sami widzicie a nawet czytacie odpadł). Obudziliśmy się na kolację, na którą znów dziewczynom pani pokazała świeżą rybę wielkości ¾ wieloryba. Oczywiście zaświeciły im się oczy i nie było dyskusji – biorą rybę. Lipek w ramach oszczędności, skoro ma rozrzutną żonę, zamówił sobie 2 tosty z owocami. Po obiadokolacji ja udałem się do łożnicy, kontynuować pisanie relacji, reszta wycieczki poszła zobaczyć morze w ciemności. Na szczęście przyszli przynosząc rum jamajski i coca-colę, więc przegrupowaliśmy się na basen popływać pod gwiazdami. To był dobry wieczór…
Łyżka dziegciu w beczce miodu czyli wycieczka do West Bali National Park oczami Michała:
Jak Adam wcześniej nadmienił całość była podzielona na dwie cześć trekking i pływanko. Co do trekkingu to ograniczę się do kilku łagodniejszych zdań. Jakby ktoś nie wiedział co to trekking, to wytłumaczę. Jest to spacer lub wycieczka np.: po lesie lub górach. Postępująca amerykanizacja powoduje, że mamy trekkingi, kołczów, kejsy itp. Dobra, ale nie o tym. „Spacerek” rozpoczął się od oglądania wg założenia lasu namorzynowego, jednak chciałbym zaznaczyć, że ilość różnego rodzaju śmieci znajdujących się tam spowodowała, że był to las śmiecio-morzynowy. Prócz śmieci można tam było zobaczyć jakieś insekty i przez pół sekundy jakiegoś gada i krowę, która wg przewodnika była przeznaczona na mięso. Urzekający początek. Po 30 min spacerek przeniósł się na drugą stronę jezdni. Ładna jednopasmóweczka ciągnie się przez Park. Weszliśmy w las, dla podkręcenia blogaska możemy nazwać to dżunglą :] (L: to był las 😉 ). Wydeptaną ścieżką poszliśmy eksplorować Bali. Mimo wczesnej godziny temperatura i wilgotność powietrza spowodowała, że lało się ze mnie maksymalnie. Skracając te bóle o „dżungli” powiem, że prócz 4 zajefajnych drzewek 2,5 h było żenującym spacerkiem w ekstremalnych warunkach dla BIAŁYCH. Nadmienię, że spotkanie pod koniec wycieczki małpy ożywiło ekipę, ale po lekkim zastanowieniu stwierdzam, że miejsce i czas był dokładnie wyreżyserowany. Dało się zauważyć, że na Bali małpy siedzą wprost przy drogach. Siedzą tam, bo coś do jedzenia spadnie z ciężarówki lub głupi turysta rzuci do jedzenia, więc zaplanowanie spotkania dla „przewodnika” było dziecinnie proste.
Pływanie: Tak, Michałek w swoim żywiole. Woda i słońce to coś co lubię najbardziej. Tak, jak Adaś opisał ludzi fpytkę. Tu też dało się zaobserwować duże ilość śmieci unoszące się na wodzie jednak mniej to kłuje w oczy jak się patrzy w dół ale świadomość pozostaje.
Pierwsza miejscówka obfitowała w fajne rybki a druga w bardzo ładne korale. Obydwie warte wydanych rupieci. Dodając jakieś jedzonko pomiędzy było FAJNIE. Właśnie płyniemy na Lombok a później kierunek Komodo. Wszyscy twierdzą, że tam będzie dużo nurkowania i lepsze rafy!!
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
29.04.2013 Dzień IX Pemuteran – Ubud
Przed siebie, byle dalej! | 29.04.2013 Dzień IX Pemuteran – Ubud
Kolejnym etapem podróży było oglądanie tarasów ryżowych, ale z auta, gdyż nie bardzo dawało się zatrzymać. Po tych, które widzieliśmy w Chinach, nie robiły wrażenia. Ciekawostką jest to, że ryż tu sadzi się cały rok – na poletkach obok siebie może być ryż zdatny do zbioru, jak i młode rośliny. L: a zbiera się jakieś trzy razy, wszystko zależy od ilości wody.
Dojechaliśmy do plantacji kawy. Pokazano nam luwaka – zwierzątko podobne do łasicy, które żywi się ziarnami kawy, ale nie trawi ich. Za to radośnie wydala bobki kawowe, które zbiera się, suszy, praży i sprzedaje za masakryczne pieniądze. Kilogram takiej kawy to bodaj 5000$. Dodatkowo oglądaliśmy, jak w przyrodzie rośnie trawa cytrynowa, imbir, goździki, wanilia, cynamon i hibiskus. L: RANY BOSKIE zakochałem się w drzewie goździkowym. Po pierwsze, nie wiedziałem, że goździki rosną na drzewie, a po drugie liście tego drzewa pachną, a jakże, goździkami! Podobnie zresztą z drzewkiem cynamonowym (który dla odmiany robi się z kory). Mógłbym zasadzić te dwa drzewa koło domu i leżeć między nimi resztę życia ;). Zapewne więcej rzeczy, ale pojemność mojej pamięci za wielka nie jest. Myślę, że korekta jak coś wymyśli, to tu dopisze. Dostaliśmy do pociamkania kawę. Po wyciągnięciu ze skórki ma się 2 ziarenka na których jest trochę miąższu. Słodkie w smaku. Zaproponowaliśmy, że za niewielką opłatą możemy zastąpić luwaka. Odchody białych powinny być wszak bardziej cenne. Panu pomysł się spodobał, aczkolwiek mieliśmy odrębne zdaniana temat pomieszczeń, w których byśmy przebywali. Pan dysponował jedynie klatkami o niewielkich wymiarach i ja z Michałem mielibyśmy problemy z przetwarzaniem kawy. Oczywiście na koniec była sugestia zakupów, gdzie kupiliśmy jakies pierdołki, ale zaproponowano nam napicie się kawy… I to było to.
To nie była kawa. To był orgazm w ustach (kolejny raz mam wrażanie, że moje słowa zostaną źle zinterpretowane…). Część wzięła sobie mrożoną kawę, część gorącą. Każda była dobra, ale moja, gorąca, waniliowa była przegenialna. L: moja gorąca czekoladowa też była fantastyczna. Zresztą odniosłem wrażenie, że wszystkie były na tyle dobre, iż każdemu smakowało to, co zamówił. Ach, byłbym zapomniał, była jeszcze patera ciasteczek w trzech rodzajach z użyciem lokalnych przypraw… WOW! Michała natomiast musieliśmy odciągać na siłę od półki z przyprawami 🙂 I jeszcze podana w przepięknych ręcznej roboty czarkach, kubeczkach i dzbanuszkach z drewna. Kupiłbym sobie taką zastawę, jeśli byłaby szansa to przewieźć… a jeszcze kawał drogi przed nami. Nasz kierowca odebrał wielką torbę tej zastawy, zamówił sobie 3 tygodnie wcześniej. Nina ukradła nawet jakieś sadzonki, ale gremialnie nakazaliśmy jej pozostawienie roślinek tu, bo do domu nie dowieziemy. I usłyszeliśmy „papa aloesik, papa imbirek, do widzenia cynamoniku…” Dobrze, że nie ponazywała ich już jakimiś imionami…
Kolejnym punktem wycieczki był wodospad. W drodze w dół, ze ściany skalnej wystawał drewniany penis, zza którego wypływała woda. Nasz naczelny komando Lipek podreptał tam, aby zrobić mu zdjęcie. Wpadł w poślizg, złapał się penisa i go zepsuł… Później co prawda naprawił, ale te ostatnie 3 razy szybko pozostawiły na nim pewne ślady… między innymi ciśnienie wody, która zaczęła mocniej tryskać. Wodospad fajny był. Żeby jeszcze nie trzeba było iść w dół, byłoby lepiej (bo jeśli idzie się w dół, to potem wracać trzeba pod górę). Wpakowaliśmy się w pobliże wodospadu i Michał, cygan jeden wynajmował swoje klapki, żeby nikt inny nie musiał sobie nóg moczyć. Proponuje sobie wyobrazić dziewczyny biegające jak nimfy po wodzie, w klapkach o 6 numerów za dużych… Oczywiście każdy musiał mieć zdjęcie na tle wodospadu. To było dobre. Droga pod górę dobra nie była.
Pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na jakiś szczyt, na punkt widokowy, gdzie za niewielką opłatą można było zrobić sobie zdjęcie z nietoperzem o rozpiętości skrzydeł z 1,5m, wężem z zaklejonym taśmą klejącą pyskiem czy innymi gadami. Jako że gardzimy męczeniem zwierząt, zrobiliśmy sobie tylko zdjęcia przyrody odległej.
Ostatnim etapem była świątynia nad jeziorem. Bardzo ładna, bardzo malownicza i bardzo oblegana przez turystów. I panowie robiący zdjęcia i drukujący od razu odbitki…
W Ubud mieliśmy trop hostelowy – Jaga i Łukasz nocowali w Goutama Home Stay i polecali. Zajechaliśmy tam, faktycznie ładnie, czysto i jak zwykle cena nam nie pasuje. Nie to, żeby była jakaś wysoka, ale nie można poddawać się bez walki. Dziewczyny wytargowały 300.000 irs za 2 pokoje, w tym jeden z klimą. W każdym łazienka, prysznic, wanna, europejska toaleta. I własne marakuje z drzewka. I śniadanie w cenie. L: odstawiliśmy z Michałem standardowy numer „to my idziemy dalej szukać czegoś tańszego” 😉 .
Rozpakowaliśmy się i poszliśmy do lokalu obok na obiad. Tanio nie było, ale było ładnie podane. Ryż nawet był w serduszko ułożony. A ja dostałem super zupę ziemniaczaną, z czosnkiem. REWELACJA, muszę skombinować przepis. Nina za to wciamała wielkiego burgera z mięchem.
Przeszliśmy się po wieczornym Ubudzie, dla mnie takie Krupówki… Michał szukał sklepu z napojami procentowymi, pan od taxi powiedział, że blisko nie ma, ale może zawieźć – został zignorowany i znaleźli na własną rękę jakąś lokalną whiskey. L: Drum Whisky – pierwsza whisky produkowana w Indonezji. Mają nawet odmianę „green label”.
Wieczorową porą wypróbowaliśmy whisky w celach leczniczych, żeby ameba nie wyszła z wody i nas nie opluła. Tak skończył się kolejny dzień.
I co najciekawsze… na następny dzień nie została ustalona pobudka! Po prostu sporą część planu wycieczkowego na Bali, odwaliliśmy właśnie dziś.
Czas na reklamę.
Chcemy gorąco polecić hotel Suka Sari Homestay w Pemuteran. Jak można zobaczyć na zdjęciach poniżej i w poprzednich wpisach panują tam fantastyczne warunki. Standardowa cena za dwójkę wynosi 350000 i taką oficjalnie zapłaciliśmy, tyle że dostaliśmy spory rabat. Nie przypominam sobie, kiedy spałem w tak dobrych warunkach za tak niską cenę. No i ta kamienna łazienka na otwartym powietrzu, z widokiem na palmy lub gwiazdy. Czysto, schludnie, fontanna, basen, chodniczki, rośliny…
Dodatkowo właściciel (nazywa się Suki) to bardzo miły, pomocny i uczynny człowiek. Podróż z nim do Ubud była czystą przyjemnością.
Namiary:
Suki
HP. 081 338 262 829 (telefon do rezerwacji)
DS. Pemuteran, Kec. Gerokgak
Buleleng 81155 Bali
sukasariwarung@gmail.com
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
30.04.2013 Dzień X Ubud
Przed siebie, byle dalej! | 30.04.2013 Dzień X Ubud
Iwona w dniu wczorajszym zapomniała wydać polecenia wczesnego wstania. To zaskakujące, zważywszy na jej wrodzone ADHD (ale bardziej popołudniowe niż poranne, więc może dlatego). W związku z tym, wstaliśmy o godzinie dowolnej – uśredniając całą naszą grupę, wstaliśmy przed 10. Śniadanie – już przyzwyczailiśmy się do tego, że na śniadanie jest tost/2 tosty + jajecznica/omlet i talerzyk świeżych owoców. Plan na dziś – zorganizować wyprawę na Komodo, zobaczyć małpy, zrobić jakiś spacer 8km, załatwić powrót samolotem z Bali do Jakarty, zobaczyć jakieś tańce, napić się rumu i iść spać. W związku z brakiem porannego wstawania, wycieczka była rozmemłana i z hostelu ruszyła dopiero po 12. Nie ma to jak zwiedzać w pełnym słońcu. Sadystyczną radość po cichu czerpaliśmy z cierpienia Lipka. Spalił się poprzedniego dnia i każdy dotyk słońca powodował u niego ekstremalną reakcję alergiczną, zaczynającą się od sykania. Ale skoro boi się żonie postawić i zwiedza w pełnym słońcu… to niech cierpi. My musimy to on też niech cierpi. L: spaliłem się dwa dni wcześniej na nurkowaniu, co wiele nie zmienia bo jak ja się spalę to cierpię co najmniej sześć dni. Jak ja nie lubię ciepłych krajów 😉
Droga do biura sprzedającego rejsy na Komodo była długa i zabawna. Szliśmy najpierw my, a następnie, jak nasz cień, jak ninja, jak snajper, pomykał Lipek. Długimi komandoskimi skokami, od cienia do cienia. Dłuższe kawałki słońca dało się rozróżnić bo długotrwałym syku i złorzeczeniach. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie jest aby wampirem, bo tak się wystrzega światła. Coś jest na rzeczy, bo jak potarłem go srebrną obrączką to syczał. Co prawda w tym momencie był akurat na słońcu, ale to nie jest jakiś wiążący argument.
Po dotarciu do biura, rozpytaniu o wycieczkę i otrzymaniu 5% zniżki stwierdziliśmy, że nie satysfakcjonuje nas to. Zawsze zniżki mamy 30-50% więc coś nie tak. Jednak nie było managera, który miał pojawić się za jakieś 2-3 godziny, więc nie było z kim dyskutować. Dlatego też udaliśmy się do kolejnego punktu wycieczki, lasu z małpami. Znaczy to jakaś świątynia jest, ale małpy są, więc małpi las. Ulica nazywa się Monkey Street, więc las też jest monkey. W sumie ulica ta fajną jest. Przy prawie każdym sklepie stoi posąg jednej czy kilku małp, każdy inny – fajnie to wygląda.
Po opłaceniu wejścia do lasu i zapoznaniu się z regulaminem (jeśli wskoczy na ciebie małpa, rzuć jedzenie na ziemię, nie panikuj i staraj się spokojnie odejść) udaliśmy się alejką do środka. Już od początku lasku widać było tabuny małp. Lipek usiłował się wmieszać w tłum, ale wyróżniał się plecakiem. Zdołaliśmy zrobić kilka zdjęć, kiedy coś szarpnęło mnie za plecak i usłyszałem stłumiony okrzyk przerażenia z ust żony mojej, Niny, siostry Michała. Udało mi się obrócić głowę o 180 stopni i zobaczyłem siedzącą na moim plecaku małpę. No co za parówa! Małpa, skoro została zdemaskowana, zaprzestała udawania, że jest motylkiem i zaczęła wdrapywać się po plecaku. Po chwili siedziała mi na ramieniu jak papuga. Fajne toto, lekkie, mogę wymienić za kota. Fajne delikatne łapki ma. Ale złodziejskie. Usiłowała otworzyć plecak – ale nic z tego, nie ma tak dobrze – nawet ja mam z tym problemy. Usiadłem i drugi małpiszon wdrapał mi się na kolana i z niewinną miną rozpoczął procedurę odpinania mi rzepa w kieszeni i zaglądania tam. Też jej nie szło za dobrze. Reszta wycieczki w międzyczasie przestała popiskiwać i poszła w moje ślady – znaczy Michał poszedł i usiadł. Po chwili na nim pojawiła się jego małpa i zaczęła po nim łazić. Zazdrosny Lipek postanowił pobawić się moją małpą i przyklęknął przede mną i zaczął macać moją małpę po dłoniach. Tej się spodobało na tyle, że zostawiła mój oporny plecak i przeskoczyła na Lipka plecy a następnie na Lipka głowę. Mimo chwytnych paluchów, trochę się zsuwała, bo nie było się czego trzymać. Michałem natomiast zainteresował się stary samiec, który uznał Michała za całkiem niezłą przekąskę. Najpierw usiłował ugryźć go w kark, czy tam fałdę na karku, a następnie w rękę. Uznaliśmy, że co za dużo to niezdrowo i jeśli nam zje Michała, to kto nam będzie bagaże nosić? Małpa? Nie wiemy, czy nie je więcej niż Michał… L: fajne te małpki. Fakt, że nie są to jakieś duże małpy, tylko zwierzęta wielkości kota. Niesamowicie delikatne (jak chodzą po człowieku, to mimo spalonych pleców nie czułem dyskomfortu), mają miłe w dotyku łapki no i są sprytne. Zaglądają wszędzie i chwytają wszystko, dostrzegają szczegóły. Innymi słowy, nie jest to kot (a z kotem mam najlepsze porównanie) i naprawdę trzeba uważać. A jak już zaczyna być agresywnie, to trzeba się zaraz wycofać, nie wiadomo co takiej przyjdzie do głowy. Wagowo przegra, ale ma zęby i nie wiadomo co jeszcze…
Podreptaliśmy ścieżką wśród całego plemienia małp, musieliśmy uważać, żeby im po ogonach nie deptać. Dotarliśmy do świątynki, później do centralnego punktu, gdzie była fontanna. Fontannę małpy używały do skoków na dyńkę do wody oraz do moczenia się. Zostawiliśmy tu Michała i zeszliśmy schodkami w dół, w stronę strumienia. Klimat jak z Indiana Jones – ogromne drzewa, liany, zielone światło przefiltrowane przez liście, na dole strumień. Do tego kamienny mostek, omszałe głazy – nim się spostrzegliśmy, minęły 2 godziny i trzeba było wracać do biura.
W biurze okazało się, że nie ma mowy o większym rabacie. 5% to ostatnie słowo. Nie byliśmy do końca przekonani, ale by wytargować ostatnie 100 000 irs nasz menager dzwonił do biura głównego. Oczywiście, to nic nie znaczy, mógł zadzwonić i pogadać o pogodzie, ale przynajmniej bardziej wiarygodnie to wyglądało. I teraz przyszło do płatności. Za rejs, za 3 osoby w kabinie i 2 osoby na decku wyszło 17 milionów. Płatne gotówką, albo kartą, ale doliczają do tego 3%. Z przewalutowaniem zjadłoby cały rabat, ponadto mieliśmy jeszcze cały tabun dolarów, których nie wymienialiśmy. Dlatego też zapytaliśmy o najbliższy bank. I dupa. Znaczy tyłek, dla wrażliwych. Banki pozamykane, ale jest zaufany kantor – przy naszym hostelu. Co oznacza kolejne 2 km drogi. Tup tup, Iwona szczęśliwa, bo tuptamy. Lipek powoli zaczął odżywać (słońce jakby lekko zaszło, czyli wampir się ożywił) i przestał sykać. Zaszliśmy po drodze do hostelu, zrobiliśmy zdjęcia dolarów (dobry sposób na wszelki wypadek, jakby ktoś chciał nas oszukać – pokazujemy policji zdjęcia z numerami i jeśli u oszusta znajdą, to sprawa jest łatwa) i ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru i jedzenia. Misja znalezienia pokarmu przypadła Lipkowi i nie było nawet źle (jak na niego) już po 45 minutach zdecydował się na lokal. Przypadkiem nawet smacznie mu wyszło, dostaliśmy coś pośredniego między zupami a drugim daniem, wszystko z rybą i wszystko bardzo smaczne. Mi trafił się świetny napój – miał w nazwie coś z gwiazdami i jak go otrzymałem, to pływały w nim kawałki czarnego owocu lub galaretki a także jasne gwiazdy – jakby wnętrze agrestu wyciągnąć i wrzucić do drinka. Moim zdaniem był to Dragon Fruit.
W kantorze dostaliśmy 2 wielkie pliki pieniędzy – prawie 20 milionów rupii… w banknotach po 100 000. Super. I z tą gotówką znów do biura, przez całe miasto. I z powrotem do hostelu.
Na szczęście zrobiło się za ciemno, aby Iwona zmusiła kogokolwiek do kolejnych aktywności – tak więc Ubud mamy zwiedzone średnio, ale nie żałuję – jak dla mnie wygląda jak Krupówki czy Sopot. Nawet nie chcę wiedzieć jak jest w Kucie – największej imprezowni Bali.
L: Ubud jest dziwne, naganiacze proponują tu tylko dwie rzeczy: taksówki oraz tańce. Niekoniecznie w tej kolejności. Uliczka z naszym hostelem dość przyjemna, wąska i chyba tylko dla pieszych motorowerów, ale kilka samochodów oczywiście też tam widziałem. Na głównych ulicach oczywiście ruch jak w Jakarcie, ale są jakieś chodniczki chociaż. Dużo sklepów z pamiątkami, na pewno można tu coś kupić do domu (kupiliśmy z Iwoną sobie koszulki).
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
01.05.2013 Dzień XI Ubud – Mataram
Przed siebie, byle dalej! | 01.05.2013 Dzień XI Ubud – Mataram
Obudziliśmy się standardowo wakacyjnie czyli koło siódmej. Po śniadaniu zapakowaliśmy się w auto i pojechaliśmy nad rzekę, by wykonać kolejną rzecz z checklisty Iwony – rafting. Do wyboru mielismy dwie rzeki – jedna mniej ekscytująca i druga bardziej. Oczywiście, wybraliśmy tą bardziej. Ponoć jakiejś skali ma trochę ponad 3 cokolwiek by to nie było. L: kolejna fajna rzecz w Indonezji to punktualność. Umówieni byliśmy na 9:00 i jak zwykle kierowca czekał na nas w hostelu już o 8:45. Droga do miejsca rozpoczęcia spływu zajęła jakieś 90 minut. Na miejscu dostaliśmy powitalne napoje, przebraliśmy się i zapakowaliśmy na Michała kamerę. Uznaliśmy, że jest najbardziej stabilny z nas wszystkich. I w sumie fakt, że miał zasłonięte uszy paskami od kamery nie psuł nikomu humoru. Chce się chłopak lansować w pracy, to niech cierpi. Po stromych schodkach zeszliśmy w dół kotlinki, gdzie między krzakami ledwo widoczny płynął strumień. Nad nim leżały dwa pontony, w tym jeden w trakcie pompowania. L: jeden z przewodników objaśnił nam jakie komendy będzie wydawać i co należy robić. Forward – wiosłować w przód, back paddle – wiosłować w tył, lay down – uwaga na głowy, bum bum – zaraz w coś wyrżniemy i trzeba trzymać się liny na pontonie, jump – nie, nie trzeba wyskakiwać, tylko skakać w pontonie. To tak z grubsza ;). Nasze bagaże podręczne zostały zapakowane w nieprzemakalne worki, ponton dopompowany i zasiedliśmy do pływania. Nie wyglądało to źle. Mi i Michałowi trafiło się 2 gości, Ninie, Iwonie i Lipkowi jeden. Ruszyliśmy. Drużyna Lipkowa szybko nabrała pędu i zniknęła za zakrętem. Jednak mimo tego, iż wąsko było, dało się płynąć i to dość szybko. Nasi przewodnicy okazali się jacyś dziwni. Na 5 komend które mieli podawać podawali tylko dwie – do przodu i bum bum, z tym, że najczęściej bum bum było już po bumbumie.
Po spłynięciu małego kawałka kazano nam zejść z pontonu – pierwszy wodospad pokonywaliśmy pieszo. Za wodospadem nurt był szerszy i jakby szybszy. Pojawiło się coraz więcej kamieni, które czuć było całym ciałem. Uznałem, że aparat schowany z tyłu dopłynie w drzazgach. Ogólnie nawet się z nim pożegnałem. Co chwilę płynęliśmy bokiem, tyłem, robiliśmy bumbum o kamienie. Nagle przy którymś bumbumie z naszego pontonu wyrwało Michała. Był i się zmył. Najpierw poleciał na plecy do pontonu, trafiliśmy bokiem na kamień i wyleciał świńskim lobem w stronę lepszego świata. Zniknął mi z oczu, ale nie było to dziwne, bo miałem swoje problemy – ponton pozbawiony jednego z balastów rozpoczął walkę . Zaliczyłem szlif kaskiem po kamieniu zanim udało mi się wyprostować i ogarnąć sytuację. Do Michała biegł (L: Jezus? 😉 ) już jeden z przewodników, Michał wydostał się spod pontonu i spływał radośnie w dół rzeki. Zanim sytuacja została opanowana, minęło trochę czasu i trochę metrów. Bohaterski Michał nie stracił nawet kamery – decyzja o zamontowaniu mu na uszach, pod kaskiem była dobrą decyzją. Gdy później się zatrzymaliśmy, okazało się, że Michała kask jest rozłupany na 2 części – taka była siła uderzenia. W międzyczasie przewodnik Lipków zarządził zmianę – Nina z Iwoną, jako najlżejsze poszły do naszej łodzi, a my z Michałem do łodzi pierwszej. Wyszło, że nasi chłopacy dopiero się uczą i mają problem z opanowaniem takiego ciężaru jak my. Z nowym przewodnikiem reszta spływu okazała się bułką z masłem. Dziewczyny za to miały więcej kręcenia się, ale nie marudziły. W pewnym momencie mieliśmy ubaw – jeden z przewodników kierował łodzią dziewczyn, a drugi pompował. Wyglądało to trochę jak Titanic…
Fajną rzeczą po drodze, oczywiście poza obijaniem się o kamienie, były momenty przepływania pod wodospadami. Od razu człowiekowi się chłodniej robiło.
Mieliśmy dwie przerwy – jedną przeznaczyliśmy na spływanie kawałek wpław, a następną na odpoczynek. Całość spływu trwała około 2,5h i miała 12km.
Przed końcem jeszcze spłynęliśmy z progu, z wysokości jakichś 3 -4 metrów – świetne uczucie, aczkolwiek plecy Lipka nie były z tego powodu zbyt szczęśliwe.
Niestety, po wyjściu z pontonu okazało się, że do auta trzeba iść pod górę, dość ostrymi schodami, całkiem niezły kawałek. Na szczęście na górze czekały na nas prysznice, pachnące ręczniki i woreczki na mokre rzeczy. Do tego obiad w formie szwedzkiego stołu. Lipek: jedną rzecz muszę tutaj absolutnie uzupełnić: dawno nie widziałem Iwony z takim bananem na twarzy. Uśmiech nie schodził jej z ust przez cały czas spływu. Czy była tyłem, czy przodem, wiosłowała, skakała – dziwię się, że ją szczęka po tym nie bolała ;). Innymi słowy, nawet jeśli komuś się nie podobało (a za cenę 250K, czyli niecałe 90 PLN to był naprawdę udany zakup), to warto było zrobić rafting choćby ze względu na nią ;).
Najedzeni pojechaliśmy na nabrzeże, aby dostać się na Lombok – przeprawą promową. Wiedzieliśmy, że ostatni szybki prom odpłynął godzinę temu (o 13) ale były też promy normalnej komunikacji – i nim chcieliśmy płynąć. Po dotarciu do portu zostaliśmy otoczeni przez naganiaczy, oferujący nam bilet promowy za 175 000 irs. Za 200 000 można dostać bilet na szybki prom, więc nie daliśmy sobie zabrać plecaków i olawszy naganiaczy poszedłem z Iwoną w stronę biura. Jeszcze w czasie spaceru słyszałem, że prom nie pływa, nie jest bezpieczny, spalił się i inne bzdury – poirytowany namachałem na tuchtona aż sobie poszedł. Oczywiście – bilety na prom były o to w cenie 36 000irs. Niezła przebitka jak na spacer 50 metrów. Zapakowaliśmy się na prom, opanowany przez głośne przekupki. Uwaliliśmy się w klimatyzowanym pomieszczeniu na wygodnych fotelach i czekaliśmy na odpłynięcie. Trochę martwiło nas, że akurat przemalowywali prom na inny kolor, ale zmartwienie nie było jakieś wielkie. Uznaliśmy, że nie mamy się co martwić, i tak nikt nie zapłaci za nas okupu, jeśli nas porwą. Zresztą jakby nas porwali, musieliby po pierwsze nas karmić, co nie byłoby ekonomiczne, a po drugie musieliby słuchać gadania Niny i marudzenia Lipka – obstawiam, ze po 3 dniach otrzymalibyśmy równowartość stada owiec i transport do dowolnego miejsca świata, byleby tylko nas się pozbyć.
Rejs trwał 4h – można było sobie pospać, pozwiedzać prom, ponudzić się, czy napisać kolejny kawałek relacji. Gdy dotarliśmy do portu docelowego, było już ciemno. I jeszcze była kolejka do portu. Przed nami 5 promów. Tak więc jeszcze godzina spędzona na promie, a jeszcze droga przed nami daleka.
Po zejściu z promu zorganizowaliśmy sobie transport za 200 000irs – zapewne można było taniej, ale nam się śpieszyło, a była to kwota o której słyszeliśmy, że jest odpowiednia na przejechanie tego kawałka.
Droga zaczynała przypominać drogę w Indiach. Wielkie ciężarówki, ruch – Indonezja do tej pory wyglądała jak Indie, bez wad tego kraju, a tu coraz bardziej była podobna – łącznie z wadami. Na miejscu (w Mataram) okazało się, że nasze docelowe miasto jest dość spore – kazaliśmy zawieźć się pod biuro Paramy – w okolicach miały być jakieś hostele, a dodatkowo chcieliśmy zarezerwować bilety na samolot z Bali do Jakarty. W biurze natknęliśmy się na ekipę usilnie usiłującą ćwiczyć angielski i średnio komunikatywną. Załatwienie biletów zajęło nam z godzinę. W międzyczasie Lipek z Michałem załatwili nocleg W pobliskich hostelach ceny były niewspółmierne do standardu, ponadto wyjaśnienie obsłudze, że chcą 5 łózek będąc w 2 osoby, przekraczało zdolności albo komunikacji chłopaków, albo percepcji personelu. Kolejnym tropem hostelowym był hostel Oka – mający być w odległości, zależnie od osoby mówiącej – od 100m do 3km. Odległości to nie jest dla lokalnych najłatwiejsza sprawa. Z Niną poszliśmy do sklepu 400m, to byli przerażeni, że taki kawał drogi chcemy iść piechotą.
Wracając do hostelu Oka – nasi bohaterowie dzielnie pokonali ze 2km bez sukcesu, kiedy postanowili zasięgnąć języka. Parkingowy okazał się słabym rozmówcą, lecz do Lipka podeszła młoda muzułmanka i czystym angielskim zapytała, czy czegoś nie potrzebują. Lipek jeszcze długo nie mógł wyjść z szoku. Pani wiedziała gdzie jest hostel – co więcej – podwiozła tam naszych supermenów. W hostelu cena za 2 pokoje ze śniadaniami wyszła 200 000 irs – i z szoku chłopaki zapomnieli się targować. 200 000 irs to jakieś 60pln, do podziału na 5 osób. I to ze śniadaniem. Dodatkowo pani zamówiła taksówkę i pojechała skuterem po nas – bo w 5 osób do taxi się nie zmieścilibyśmy. L: to w ogóle była niesamowita akcja, tyle szczęścia na raz rzadko ze sobą chodzi. Kobieta muzułmanka miała dziecko na ręku, wypasione auto i kierowcę (męża?). Próbowałem grzecznie odmówić, gdy chciała nas podwieźć, ale nalegała. W samochodzie się rozgadała, była w Australii jeden rok i stąd tak dobry angielski. Znała jedno słowo po polsku (ma jakąś koleżankę Polkę): gówno :D. „I found gówno in the toilet!” i cały samochód się śmieje. Sądziliśmy, że była bardzo sympatyczna, dopóki nie spotkaliśmy właścicielki hostelu… pokoje w fantastycznej cenie, a potem na pięć różnych sposobów pytała, jak może pomóc nam przywieźć naszych „friends”. Padła nawet propozycja wsadzenia mnie i Michała na skutery jako kierowców. Stanęło na taksówce (zamówiona przez właścicielkę telefonicznie), która w dwie strony kosztowała jakieś 5 PLN, a ja przejechałem się jako pasażer skutera. Pani byłą na tyle mała, że bez problemu siedząc za nią widziałem wszystko jak na dłoni i musiałem odmachiwać innym tuchtonom na skuterach. Wiatr we włosach (oops, ja nie mam włosów), jazda pod prąd… Iiiiii-haaaa! Na koniec jeszcze zakupiliśmy u Pani w hostelu trzy duże piwa po 25K, czyli tyle co w sklepie. Skąd się biorą tacy ludzie?
Tak oto zakończył się kolejny dzień… Aaa… jeszcze delegaci kupili papu w McDonaldzie, na wynos. Bez szału. L: w KFC jest tanio, ale porcje są o połowę mniejsze. Mają za to WiFi i stanowisko na 8 komputerów dla klientów.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
02.05.2013 Dzień XII Na łodzi
Przed siebie, byle dalej! | 02.05.2013 Dzień XII Na łodzi
Dziś się prawie wyspaliśmy. Pod biurem mieliśmy być na 9-9:30 więc szaleństwo snu. Poprosiliśmy panią o zamówienie nam dużej taksówki na 5 osób i bagaże. Jednak zobaczyliśmy dokładnie tą samą taksówkę, co wczoraj wieczorem. Na bank to jakiś pociotek właścicielki. Znów zapakowaliśmy się do taksy i znów jedna osoba jechała z właścicielką na skuterze. I wcale nie było zaskoczeniem, że Lipek na skuterze był dużo wcześniej niż samochód. W biurze odczekaliśmy grzecznie na autobus. Załapaliśmy się na drugi (L: A w tzw. międzyczasie zamówiliśmy bilety na samolot powrotny z Denpasar do Jakarty). Na rejs płynie razem 31 osób. Zapakowani w busiki pojechaliśmy do pierwszego miejsca zwiedzania – wioski garncarskiej. Nie ma co się rozpisywać – pani pokazała jak robi miskę czy coś podobnego, jeden uczestnik wycieczki wykonał prawie popielniczkę – jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia.
W autobusie dostaliśmy tradycyjne ciastko ryżowe, chyba z bananem. Dało się zjeść.
Następnie „wioska rybacka” gdzie pokazano nam budowany od 3 lat trójkadłubowiec. Ponoć za 2 miesiące ma być skończony. Jak dla mnie wyglądało, jakby za 2 miesiące to mógł ulec biodegradacji. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby ten statek do wypłynięcia. No chyba, że jako łódź podwodna, to możliwe.
Dostaliśmy kawę/herbatę/ciastko bananowe i pojechaliśmy na nabrzeże. W momencie, kiedy chcieliśmy zabrać na pokład swoje plecaki, powiedziano nam, że nie, że zajmie się tym załoga. AAaaaaaa! Jesteśmy na wycieczce zorganizowanej, ratunku! Nina, Iwona i Lipek dostali kajutę zaraz za kuchnią. Chyba ktoś słyszał o tym, że żona moja co 3 godziny zwykła przyjmować pokarmy, a przy zaburzeniu tego rytmu robi się zła, tupie, gryzie i pluje. Michał i ja dostaliśmy swoją miejscówkę na dolnym pokładzie – wszak wybraliśmy wersje ekonomiczną, bez kajuty. Gdy nasza kabinowa grupa się rozpakowywała, wparował do kajuty jeden z członków załogi i powiedział, że ta kajuta jest za mała na 3 osoby i 2 mogą iść do drugiej, większej, która akurat jest wolna. Super, bo kajuty są małe i gorące, więc tym lepiej. Później Nina się dogadała i ściągnęła mnie do swojej kajuty – ta to ma gadane. Mieliśmy tylko nie mówić reszcie pasażerów. L: pierwsze wrażenie na statku (łodzi? Kutrze? Nie wiem, nie rozróżniam pierwszy raz tu jestem) dość pozytywne. Plecaki zanieśli nam do samej kajuty, prowadzący przedstawił krótko zasady tutaj panujące, przedstawił ośmioosobową załogę. Sam obiekt pływający jako taki, raczej nie przecieka ;p , warunki mniej więcej takie, jakie w hostelach. Tyle tylko, że sama kajuta faktycznie malutka (spodziewałem się) i strasznie gorąca (nie spodziewałem się). Może dlatego, że byliśmy na dolnym pokładzie chyba w pobliżu sinika, a maluteńki wiatraczek raczej nic tu nie mógł wskórać. Trzy ubikacje z prysznicami i tu o dziwo wszystko ładnie zaplanowane i miejsca jest wystarczająca. Główne miejsce spotkań, a zarazem dolny „deck” do spania to stołówka z barem.
Po niedługim czasie dopłynęliśmy do małej wysepki, Perama Resort. Tam małą łódką zostaliśmy przetransportowani na plażę. Od razu zaczęliśmy pływanie i oglądanie korali, rybek i okolic podwodnych. Było to o tyle łatwe, że prąd sam pchał wzdłuż wyspy i nie trzeba było za mocno machać łapami i nogami. Następnie wysuszyliśmy się a Michał dołączył do gry w siatkówkę. Z uwagi na to, że kolorem skóry zaczyna powoli przypominać lokalesów, trafił do ich drużyny. Udało im się nawet jeden set na 3 wygrać – nie był w stanie grać za całą ekipę. A grał ofiarnie, rzucał się, padał, skakał, otarł sobie nogi o koral… (L: trzeba nadmienić, że Michał (Iceglaze) uczciwie pracuje na swoją rolę tanka nie tylko w grach MMORPG, ale i na wszystkich naszych wyjazdach i stara się jak może zbierać wszystkie obrażenia na swoje ciało, ozdobione zresztą pokaźną już kolekcją blizn).
Następną aktywnością była replantacja koralowca. Dostaliśmy betonowe bloczki z rurką, trzeba było do tego zamocować żywego korala, za pomocą taśmy zaciskowej a następnie wypłynąć w morze i utopić korala w docelowym miejscu. Takietam odtwarzanie rafy dla turystów. Aczkolwiek trzeba przyznać, że robią to już chyba 7 lat i przynosi to efekty – widzieliśmy miejsca, gdzie z rafy tylko delikatnie wystawały rurki do których mocowany by koral – tak więc – przyjęło się. (L: jako miłośnicy natury (tutaj nie ma między nami różnic) wszyscy zasadziliśmy swoje koralowce i co więcej, nazwaliśmy je: Samuel, Klaus, Halina, Czesio oraz Lewandowski. Należy nadmienić, że po ostatnim zwycięstwie Borussi nad Realem osoba Lewandowskiego jest natychmiastowo wymieniania, gdy tylko rozmówca dowie się, że jesteśmy z Polski (wyprzedzając Wałęsę i Jana Pawła II). Mamy nadzieję, że nasi potomkowie przyjmą się ładnie na indonezyjskiej ziemi 😉 ).
Następnie załoga ugrilowała tuńczyka. Co dziwne, upiekli go i zanim go dostaliśmy, był już całkiem zimny. Nie wiem co z nim robili ani po co, ale lepiej byłoby jakby sałatki i inne rzeczy przygotowali wcześniej, a rybę podali na ciepło. Zachwycić mnie ta ryba nie zachwyciła, ale reszta grupy była szczęśliwa, a Iwona miała uśmiech na okrętkę. Co prawda jakby im tak smakowało, to nie dzieliliby się rybą z kotem, który wylazł z krzaków i żebrał o jedzenie.
Zachód słońca był całkiem ładny – szczególnie, że słońce zachodziło za wulkan Mt Rinjani.
Zrobiło się już kompletnie ciemno. Chodząc po plaży zobaczyliśmy, że coś się świeci na piasku. Człowiek stawiał stopę, podnosi a tam świeciło się na zielono kilka – kilkanaście punktów. Przy szybkim chodzeniu widać było ślady świecące. To plankton.
Kolejną rzeczą były gwiazdy. Miliardy gwiazd, droga mleczna ścieżka jogurtowa i autostrada maślankowa widoczne jak na dłoni. Taki widok mogę mieć codziennie. Albo conocnie.
Na statku Michał dostał swój materac i uwalił się przed mostkiem kapitańskim. Ten to ma widok do snu. Ja tam cieszyłem się z zamiany miejsca na kabinę – materac jednak jest odrobinę grubszy, a po leżakowaniu na plaży przydatne to będzie…
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
03.05.2013 Dzień XIII Na łodzi
Przed siebie, byle dalej! | 03.05.2013 Dzień XIII Na łodzi
Obudziliśmy się przy Satonda Island. Po śniadaniu popłynęliśmy na wyspę. Najpierw weszliśmy na punkt widokowy, z którego widać było z jednej strony zatokę, w której zacumowaliśmy, a z drugiej słone jezioro w kraterze.
Michał nie byłby sobą, jeśli nie wskoczyłby do jeziora. Oczywiście na dyńkę. Za jego przykładem poszedł Lipek. Iwona użyła standardowego sposobu dostania się do jeziora – na kopytkach.
Wyglądali jak wielkie żaby. (L: pływanie w słonym jeziorze jest dziwne. Jak to w słonej wodzie jest duża wyporność (nb. jezioro to nie ma połączenia z morzem i powstało prawdopodobnie przy wybuchu pobliskiego wulkanu, który zresztą zniwelował sam wulkan o dobre dwa kilometry, co nie przeszkadza mu być najwyższym wzniesieniem w okolicy ~2400m), natomiast nie ma fal, jak w morzu. Prawdę mówiąc (pisząc?) woda kompletnie stała, w związku z czym można było klasycznie położyć się w jeziorze w kompletnym bezruchu i dryfować).
Z uwagi na to, że nie było jakichś ciekawych widoków podwodnych, zebraliśmy się i przeszliśmy nad morze. Tam z godzina pływania po rafie i powrót na statek. Michał pomagał załodze wyciągać kotwicę – nie dość, że jest w lokalnym kolorze to jeszcze odbiera lokalnym pracę. Kolejne godziny spędziliśmy na spaniu, bądź opalaniu się, bądź spaniu, albo spaniu. Ewentualnie dla chętnych było opalanie albo spanie. L: można jeszcze było pić piwo z baru po 15K za puszkę0,33 (jakieś 5 PLN), spać, albo jeść chipsy i spać).
Pod wieczór przypłynęliśmy na żenującą plażę Killo albo Donggo Beach – nie wiem która to była, ale woda była średnia, plaża syfiasta. Miała ta plaża dwa plusy. Jeden z nich to fakt, że można było poszukać sobie muszelek – część ludzi znalazła takie większe od złożonych dłoni. Drugim plusem byłby zachód słońca za wulkan, jednak chmury trochę ten widok popsuły. Jak widać, dzień XIII naszej wyprawy spędziliśmy tak, jak powinno się spędzać wakacje. Zabrakło tylko drinków z palemkami. Bo bez palemek to sobie sami zrobiliśmy… L: był jeszcze trzeci plus, przynajmniej dla niektórych (dokładnie dla 3/5 naszej wyprawy: skoki do wody. Zanim zesłali nas na wyspę, kapitan zatrzymał statek i pozwolił skakać z górnego pokładu, poręczy (tak, wiem, to na pewno ma jakąś specjalną nazwę…), a nawet z dachu sterówki! Prym wiódł Michał, który jako jeden z nielicznych skoczył z dachu na „dyńkę”. Ja „tylko” na nogi, ale wysokość była spora i mój kręgosłup i tak chrząknął znacząco po skoku. Iwonę musiałem niemal wypchnąć z górnego pokładu ;). Na brzuchu pojawiła mi się jakaś dziwna wysypka.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
04.05.2013 Dzień XIV Na łodzi, Komodo
Przed siebie, byle dalej! | 04.05.2013 Dzień XIV Na łodzi, Komodo
Tadam! Dziś wielki dzień. Dziś zobaczymy (lub nie) warany. Poranne powstanie, śniadanie i przeprawa na wyspę poszły szybko. Jeszcze tylko zebranie kasy za aparaty i za możliwość moczenia się na czerwonej plaży i ruszyliśmy w stronę pawilonów rangersów. Tam podzielono nas na 2 grupy i udaliśmy się na bezkrwawe łowy. Idziemy. Idziemy. Tup, tup, noga za nogą, skradamy się niczym Indianie, nikt nawet nie szepnie. W nagrodę zobaczyliśmy jelonka. Jest nieźle! Początek wyprawy i już coś żywego! Potem przebiegła drogę czarna świnia. Albo dzik, ale raczej czarna świnia. Doszliśmy do jakiegoś pawilonika i zostaliśmy uraczeni wigilijnymi opowieściami o waranach, o ich rozmnażaniu, ilości waranów na wyspach, o jadzie, o innych pierdołach. I… zobaczyliśmy warana!!! Hura!!!
Minusem tego był fakt, że zobaczyliśmy go na ekraniku telefonu rangersa, który pokazywał, jak „przedwczoraj” 3-5 waranów zaatakowało jelenia. I jak szybko sobie z nim poradziły. I wy turyści musicie być bardzo ostrożni. Bo kiedyś jakiś turysta się odłączył i znaleziono tylko jego aparat. A jego nie, olaboga. No… Ahaaaa…
Podchodzimy pod jakąś górkę, bo przecież warany specjalnie dla nas będą się przechadzać po skale. No. Zapewne. Chyba jak je ktoś na smyczy pociągnie. Warany głupie nie są, chodzić po skałach to chodzą, ale z samego rana, a nie jak słońce pali tak, że pot spływa na oczy. Znaczy ludziom spływa, waranom raczej nie. No i zupełnym przypadkiem na górce nie było waranów. Ale zobaczycie jaki piękny widok… Piękny, to może on i byłby, ale jakby miał 20 stopni Celsjusza mniej. Albo 30 mniej.
Jakimś dziwnym sposobem nasza polska grupka z jednym z rangersów odłączyła się od całej grupy i świńskim truchtem pobiegła w miejsce, gdzie jeszcze niedawno był widziany jakiś. Niestety – faktycznie (ponoć) był, ale się zmył. Jak partyzant w Wietnamie… Wystawia łeb, pokazuje się jednej grupie, a potem chowa się w tunelach. Jaaasne. Poszlajaliśmy się jeszcze po lesie, niby to szukając śladów smoka z komodą, ale nie znaleźliśmy. Wobec tego wróciliśmy w stronę kuchni i… jeeeeest! Sukces!!! WARAN!!! Zupełnym przypadkiem leży koło baru i kuchni. I drugi pod schodkami. I trzeci przy drzewie, tak, żeby turyści mogli sobie z nim zrobić zdjęcie. No ja pier&$$… Ja wiem, że turysta zapłacił, to warana zobaczyć musi, ale do jasnej cholery, to wygląda tak sztucznie, że brakowało mi tylko łańcucha za który te warany były przymocowane. Ewentualnie 2 były sztuczne, a jeden przywiązany bo się lekko ruszył. Sprawdzić prawdziwości warana nie dałoby się, bo rangers czuwał i nie dał podejść za blisko.
Warany żyją w naturze – i jakbyśmy nie spotkali ani jednego – nie przejmowałbym się – dzikie zwierzęta dlatego są dzikie, że nie są dostępne dla każdego. A taka cepelia spowodowała u mnie taką niechęć do Komodo, że aż coś do gardła podchodzi. I jeszcze kurfa kup pan na pamiątkę drewnianego warana. Ech, komercja.
Delikatnie o tym żenującym spektaklu dało się zapomnieć w czasie wizyty na czerwonej plaży. Lekko czerwonawy odcień nadawał jej starty czerwony koral. I tu rafa była ładna, rybki śliczne, dużo, a woda miała zimne prądy. No chyba pierwszy raz nie weszliśmy do zupy o temperaturze otoczenia, tylko było zimnawo. Naprawdę fajne miejsce, warte było zapłacić trochę (60K Rs / 20 PLN) za możliwość posnurkowania tam.
I teraz jeszcze jedna uwaga. W rejsie uczestniczyła też Włoszka. W wieku mniej więcej takim, że pamiętała początek budowy piramid. Znaczy chyba młodsza była, ale setki operacji plastycznych, miliardy papierosów wypalonych oraz 16 godzin dziennie solarium nie robi dobrze na wygląd. No i posługiwanie się międzynarodowym językiem włoskim w stosunku do każdego też jest super. To jedna z tych, które robią z siebie takie biedne istotki, którymi trzeba się zaopiekować, kupić im to, podać to, zrobić to, zanieść suchą nogą na plażę. Przepraszam, ale takich typów nie trawię i jad sączył się z mych ust. Zresztą nie tylko moich. W każdym razie, oczywiście, zebraliśmy się z Komodo, wszyscy bez problemów, poza Włoszką. Wsiąkła. Bo oczywiście trzeba sobie coś kupić nowego. Drażniła baba całą wycieczkę i jak nasz szef wyprawy przywiózł naszą zgubę specjalnym kursem z nabrzeża, Michał skomentował do niego, że jest bohaterem, bo uratował włoską księżniczkę. Garemu (L: nasz przewodnik) bardzo się to spodobało. Ale nieopatrznie Michał na czerwonej plaży wpadł suchej Włoszce w oko, zabrała go ze sobą w celach użycia w celach fotograficznych. Kazała robić sobie zdjęcia w pozach różnych, gibała się jak glista, to pokazywała plecy to te plecy z przodu, to tyłek (który podobno był jedyną fajną rzeczą – nie wiem, całokształt mnie tak przerastał, że nie byłem w stanie ocenić). Michał dzielnie spełniał jej zachciewajki puszczając mimo uszu nasze docinki…
Następnie dopłynęliśmy do Labuanbajo. Tam kończyła się pierwsza część wycieczki, część osób schodziła na ląd, część osób nowych się pojawiała. W związku z tym mieliśmy 3 godziny aktywności polegającej na chodzeniu po wiosce, która po jakimś czasie skończyła się w lesie. Zawróciliśmy i w knajpie wypiliśmy soki i zjedliśmy jakieś kanapki. Zdołaliśmy nawet użyć kawałek Internetu, kiedy wyłączyli w wiosce prąd. No tak, zaszło słońce to i po co prąd, po dobranocce już więc spać czas. Zebraliśmy się i wróciliśmy na statek, gdzie powoli zaczynała się impreza pożegnalno-powitalna. Część osób która przypłynęła tu z nami, przybyła na party więc spora grupa była, były tańce, swawole, pierwszy tańczył kapitan i załoga. Impreza jak na Ibizie. Chyba. Załoga się wyluzowała, zapewne wpływ na to miała butla araku którą pochłonęli. Koło 23 co trzeźwiejsza część załogi odwiozła łódką gości na ląd, a reszta zebrała się do snu. I bezczelnie wyłączyli silniki, co za tym idzie nie działała woda – a planowałem się umyć jak człowiek w nocy, żeby po umyciu choć przez 30 minut się nie kleić…
L: trzeba przyznać, że impreza na łodzi była zacna. Dużo ludzi, muzyka, lasery, odpłynęliśmy z portu. Wykończyliśmy resztki naszego przepysznego Jamaica Rum z Coca-colą… Załoga zatańczyła zbiorowego synchrona, my zaczęliśmy rozmawiać z innymi ludźmi, niż Polacy (oprócz nas była jeszcze dwójka). Niestety rum się skończył, ale Michał znowu stanął na wysokości zadania! Jak powiedział później – „Mnie możesz zostawić na środku oceanu, a ja i tak coś wykombinuję”. Kilka słów do załogi i już arak zmieszany ze sprite’m leje się strumieniem dla każdego, kto chce. Bimberek taki, po tym rozcieńczeniu jakieś 25 procent, może 30. Końcówka butelki szła im wyjątkowo opornie, pili po pół łyczka i niemal popychali się do picia. Wybawiłem ich od tego trudnego obowiązku przy dźwiękach „Sweet Child of Mine” oraz ich pełnym i głośnym aplauzie 😉 . To był dobry wieczór, ale kiepska noc, bo statek stał koło portu całą noc i powietrze w kabinach stało w miejscu jak woda w słonym jeziorze.
Wysypkę mam już na rękach i plecach.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
06.05.2013 Dzień XVI Na łodzi, wyspa Mojo, powrót na Lombok
Przed siebie, byle dalej! | 06.05.2013 Dzień XVI Na łodzi, wyspa Mojo, powrót na Lombok
Lipek: dostałem alarmującą wiadomość od dermatologa, że wysypka to najprawdopodobniej pokrzywka i z moimi objawami muszę natychmiast udać się na pogotowie po zastrzyk sterydowy, bo inaczej niechybnie się uduszę. O ile dotychczas czułem się jako tako, to po przeczytaniu SMSa rzeczywiście w gardle zrobiło mi się jakoś ciasno. Dodatkowe zalecenia to wyłącznie suchy pokarm w postaci chleba, woda do picia oraz unikanie promieni słonecznych. Odpisałem, że chleb ostatni raz widziałem w Polsce, za to słońca mamy tutaj aż w nadmiarze. Ponadto jestem na statku, a tutaj w apteczce rzeczą najbardziej zbliżoną do zastrzyku jest arak. W odpowiedzi zwrotnej otrzymałem polecenie skonsumowania wszystkich zapasów wapna i środków przeciwuczuleniowych jakie mamy, najlepiej na raz. Zostałem również pocieszony przez towarzyszy mojej niedoli, że obiecują mi prawdziwy marynarski pogrzeb w słonej wodzie. Zaczęlli też mi się trochę baczniej przyglądać. Nie wiem, czy przypadkiem nie chcą przejrzeć, co tam mam ciekawego w plecaku… Na wszelki wypadek będę trzymał klucz do kabiny cały czas przy sobie.
Adam: Lipek od kilku dni chodził jakiś osowiały (tak po prawdzie, to od dotarcia na Okęcie…) Trudy podróży dawały się biedakowi we znaki. Nie dość, że opalał się w kropki, to jeszcze jak klasyczny hipochondryk wymyślał sobie różne choroby. Prawda jest taka, że po pierwsze to częste mycie skraca życie, a po drugie w długich rejsach żeglarze chorowali na szkorbut i rzeżączkę – więc konsylium lekarskie w składzie Michał i ja postawiło diagnozę. Czekaliśmy tylko na rozwój choroby. Jak na złość zaczęła przechodzić w fazę utajoną a pacjent zaczął czuć się lepiej. Na szczęście otrzymał wiadomość, jaką już powyżej sam zacytował. Od razu pojawiły się wszystkie objawy, opadł z sił i legł konać na koji. Z związku ze zbliżającym się nieuchronnym rozwiązaniem problemu, ustaliliśmy już wszystko co trzeba. Michał miał zaopiekować się Iwoną (Nie musiałaby tyle gotować, bo Michał dobrze i smacznie gotuje (koniec reklamy)), a kasą mieliśmy się podzielić. Jako że mamy identyczne plecaki, już miałem zaklepany na wymianę dla siebie. I iPada, żebym mógł się lansować po knajpach. Udało nam się nawet załatwić pogrzeb morski, o czym poinformowaliśmy Lipka – miał tylko się pośpieszyć, żeby nie zaciągać Michała i Iwony na lata a także w związku z tym, że dziś się kończy rejs i później trzeba by dodatkowe koszty ponosić. Nie przejął się tym za bardzo. Leżał tylko bezczelnie na dolnym wyrku i patrzył w górę swymi wodnistymi oczkami. W każdym razie gdzieś koło wieczora bezczelnie oznajmił, że chyba będzie żył. Pewnie świniak podłączył się gdzieś pod kroplówkę z araku. Ale co się odwlecze…
Cały dzień spędziliśmy na spaniu i doglądaniu Lipka, niczym sępy. Znaczy chciałem napisać jak siostry miłosierdzia. L: prawie cały. Rano dopołynęliśmy na wyspę Mojo, gdzie po półgodzinnym marszu dotarliśmy nad wodospad. Sam wodospad miał jakieś 5 metrów i charakteryzował się rozwieszoną nad nim liną „tarzanówą”. Połowa całej wycieczki rzuciła się do skoków polegających na chwytaniu liny, rozbujaniu się nad wodospadem i puszczaniu jej w odpowiednim momencie, czyli za wodospadem a nad głębokim zbiornikiem pod nim. ALE CZAD! Pozostali przyglądali się sceptycznie, a Adam pochwalił się posiadaniem wszystkich pięciu klepek, czego z pewnością nie można powiedzieć o ludziach skaczących – jego zdaniem. Pewnie dlatego nie opisał tego wydarzenia, po złości. Michał zaś zaliczył achievement „Waterfall Pumpkin”. Potem po drodze było jeszcze jakieś nurkowanie, ale nie jestem pewien, bo byłem skupiony w kabinie na oddychaniu.
Pod wieczór dopłynęliśmy na Lombok, pożegnaliśmy się z załogą, zostaliśmy zapakowani do busików i pojechaliśmy do Sangigi. Mieliśmy nadzieję, że będziemy na miejscu dużo wcześniej i uda nam się przepłynąć od razu do następnego zaplanowanego miejsca – Gili Meno, ale przyjechaliśmy za późno… wiele godzin za późno.
Na miejscu, zmęczeni zdecydowaliśmy się na hostel za 100 000 irs od pokoju – nie oglądawszy go, co spowodowało nie dość, że dość długą wędrówkę, to jeszcze kiepskie warunki. Pisząc kiepskie warunki, mam na myśli taki Hilton odwrotnie… No ale może ktoś lubi spać na łóżku złożonym z 3 zdezelowanych materacy, bujających się jak morze. W sumie z morza pokój miał więcej – był przesycony wilgocią oraz posiadał bujne życie wewnętrzne. Jeden z przedstawicieli tego życia podglądał Ninę pod prysznicem, po czym rozłożył skrzydełka i podleciał się zaprzyjaźnić. W mikrosekundę znalazła się w pokoju owinięta ręcznikiem i zasłoną. Postanowiłem zostać bohaterem rodzinnym, wstałem i stoczyłem bój z potworą. Uzbrojony w broń klapkową, zmieniłem robaka z wersji 3D do 2D. Aż mu oczy wyszły na wierzch. Tak to robią prawdziwi maczo. L: tak, znalazł godnego siebie przeciwnika.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
05.05.2013 Dzień XV Na łodzi, Rinca
W związku z tym na Rincę dotarliśmy godzinę spóźnieni. To przełożyło się na to, że nie było rangersów i musieliśmy czekać. Za to już od samego początku było lepiej niż na Komodo. W drodze do obozu rangersów widzieliśmy młodego warana. I to chodzącego. To znaczy, że jednak warany żyją! (L: w obozie był kolejny, i to w miejscu, gdzie Nina chciała sobie usiąść przy stoliczku w chatce po schodkach).
Poczekaliśmy na rangersów i znów w 2 grupach udaliśmy się na spotkanie waranów. Co ja się rozpisywać będę. Wyglądało to podobnie jak dnia poprzedniego. Aczkolwiek druga grupa spotkała 2 warany na żywo, w tym jednego na drzewie. I podobnie jak dnia poprzedniego zobaczyliśmy warany na sam koniec wędrówki, koło kuchni. Wnioski może sobie wyciągnąć każdy. Aczkolwiek na Rince to raczej wina naszego późnego przybycia – tu faktycznie były większe szanse na zobaczenie warana w naturalnym środowisku, ale o 7, a nie o 10. L: Niestety, Adaś ma całkowitą rację. Dobrze, że pomogliśmy załodze z arakiem, bo oglądalibyśmy zwierzynę nie o dziesiątej tylko o trzynastej…
Następnie popłynęliśmy na Gili Laba – kolejną plażę. Iwona mówi, że widziała tu mantę, ale nie ma świadków więc się nie liczy. Manta musi być widziana przez 3 świadków i musi mieć pieczątki inaczej nie wierzymy w takie rzeczy. Reszta dnia została spędzona w podróży… (L: wiecie, jak wygląda podróż na statku? Można spać, opalać się, pić piwo, spać, rozmowy są utrudnione ze względu na głośny silnik, ale można też spać). W międzyczasie były kolejne skoki do wody ze statku, a ta plaża i dostęp do rafy były na żenująco niskim poziomie 🙁 . Wysypkę mam na całym ciele, a w telefonie brak zasięgu. Cały czas próbuję wysłać SMS i MMS do znajomego dermatologa ;-), co to może być.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]