Wstaliśmy skoro świt (zaskoczeni? Przecież mamy Ninusia, który budzi się z kurami. Albo i wcześniej i panikuje…)
Nie panikuje. Po prostu jesteśmy dobrze przygotowani i punktualni.
Na śniadanie Marta zrobiła typową jajecznicę meksykańską, z papryką i innymi cusiami
I cebulą, i papryczką chili.
Następnie wyjechaliśmy na puste ulice Ciudad de Mexico. Wyjechaliśmy we czwórkę, bo Michała męczył katar, przeziębienie i inne choroby do tego stopnia, że nawet piwa nie chciał. Zastanawialiśmy się w związku z tym nad księdzem z ostatnim namaszczeniem, lecz nie wiemy, czy to by coś dało.
Kilometr od Teotihuacán pojawiło się więcej aut. Dokładnie tyle, że zablokowało drogę. To ludzie jadący zobaczyć najsłynniejsze piramidy w Meksyku. Przyznam się, że byłem zaskoczony ich wielkością. Piramidę słońca widać już ze sporej odległości. Ma ponad 60 metrów wysokości i prawie 250 m szerokości podstawy. Wcześniejsze piramidy były dużo mniejsze.
I już z daleka widać było na szczycie kolorową stonkę w ilości siedemmilionówtrzystapięć sztuk. Na metr kwadratowy. Nie zniechęciło nas to jednak, by jechać dalej. Zaparkowaliśmy w cieniu i udaliśmy się na zwiedzanie. I prosięta dopiero terami powiedziały, że na tą piramidę się wchodzi. Jak bym wiedział wcześniej, to też bym miał katar, przeziębienie i piwowstręt. Za późno jednak było i w pełnym słońcu ustawiliśmy się w kolejkę do wejścia na górę.Kolejka nie była jakaś wielka. Może ze 100m do wejścia na piramidę, potem schody, potem kolejka robiła wężyka na 5 razy po jakieś 70 metrów, później w górę po schodach, potem wężyk (pojedynczy więc chyba młody) i na górę. I na samą górę. Tak ze 30 minut, może 45. Nawet się nie zdążyłem zmęczyć wchodzeniem, bo trzeba było stanąć, poczekać, przejść 5 metrów, stanąć, czynność powtarzać. Czas na szczycie zaś, to jakieś 10 sekund, bo już kolejni muszą iść i służby porządkowe pilnują, by kolejka szła sprawnie
Dobrze, że byliśmy w miarę wcześniej ponieważ jak schodziliśmy kolejka była dwa razy taka czyli czternaściemilionówsześćsetdziesięć sztuk albo i trzy razy taka czyli…
Potem usiłowali wciągnąć mnie na piramidę księżyca, ale wchodziło się tylko do połowy, więc co to za wyzwanie dla mnie. I zostałem na ziemi. Nawet zrobiłem zdjęcie mojej żony w tłumie stonki. Królewna Stonka. Mi Amore normalnie
(Nina: na piramidzie księżyca również było mnóstwo osób, które wchodziły, schodziły, jadły, piły, robiły sobie zdjęcia, zdjęcia żonie, zdjęcia żonie i synowi, oglądali już zrobione zdjęcia – generalnie przeszkadzali w związku z tym niestety prawie wszystkie zdjęcia zawierają pewną ilość Meksykan) .
Wróciliśmy po Michała i udaliśmy się do knajpy serwującej typowo meksykańskie żarcie. Żarełko było bardzo smaczne, a oto dowody:
Po obiadku zostaliśmy zabrani gdzieś. Na jakąś dziwną dzielnicę, do jakiegoś muzeum jakiejś kobiety. Malowała nogami, rękoma i nie wiem czym jeszcze. I film o niej był, jakiś superwypas. Niestety, jako osobnik pozbawiony wszelkich oznak kultury osobistej, nie wiedziałem kim jest ta osoba. Drugi burak, Michał podobnie. Strasznie się tego wstydzimy i zapewniamy, że narobimy zaległości. Aha, Na pewno i naprawdę, Yhy, No. Ale z zewnątrz, gdzie pozostaliśmy muzeum wyglądało świetnie. Było niebieskie. Kształcąca wycieczka…
Bez komentarza. Adam każe mi napisać gdzie byliśmy – nie. Jak nadrobi braki kulturalne to sam napisze.
Minęło 11 lat a ja dalej bez kultury. jedyne co wiem, to to, że kobieta zwała się Frida Kahlo. I na tym poprzestanę.
Następnie poszliśmy na okoliczny parczek, na którym było kolejne sześćmilionówtrzytysiącedwanaście osób. Z ciekawszych rzeczy znaleźliśmy drzewo oklejone gumami do żucia. Artystyczne.
Na dziś koniec i bomba, kto nie czytał ten trąba.