2010 Chiny2023-10-21T21:03:20+01:00
110, 2010

Chiny dzień XV – Xi’An, ZhengZhou

Dziś dzień wyjazdu z Xi’An. Naturystka, tfu – nasza turystka, Iwona nie mogła odpuścić, by nie zobaczyć kolejnego znanego zabytku, z którego słynie to miasto – Pagody Dzikiej Gęsi. Mi włączył się tryb strajkowy, pagód już widziałem dość, więc odpuściłem sobie to widowisko – i znów zaoszczędziłem parę RMB na napoje – herbatka jaśminowa słodzona miodem rządzi! Dlatego też opis tego przybytku znajdziecie albo jeśli Lipek się zlituje, albo w relacji Iwony i Niny. Dość, że wrócili o 11, nie do końca zadowoleni – na zewnątrz ponoć jeszcze jako tako, ale środek był tragiczny. Ale jak wspominałem, to już nie moja relacja.

Jako że pagoda była w druga stronę niż dworzec i centrum, bez większych problemów dostaliśmy się do autobusu. Postanowiłem wziąć sprawy, a raczej minimape w swoje ręce i prawie udało mi się ustalić przystanek, na którym mamy wysiąść. W ostatniej chwili poradziłem się jednak jakiejś uroczej tuchtonki a ta kazała wysiąść przystanek dalej, za co jesteśmy jej wdzięczni.
Przed pagoda, która widać z daleka, są dość duże planty, na które składają się ogromna fontanna, po której niemal dosłownie można chodzić, betonowe schody, latarnie, skwery, posagi oraz kramiki. Te ostatnie maja dużo pamiątek po rozsądnych cenach, ale trzeba się naszukać, aby nie kupić badziewia jakiegoś. Planty są o tyle istotne, że są za darmo, w przeciwieństwie do pagody. Wejście do parku ja okalającego wymagało wydania 50, a przed sama pagoda zażądano kolejnych 35 yuanow. To również jest istotne, bo przewodniki pisały o odpowiednio 25 i 20 yuanach. Co więcej, jedyna atrakcja pagody jest jej siedem pięter a konkretnie to ostatnie, z którego przy dobrej pogodzie roztacza się widok na cztery strony świata i na fontannę. Nasza pogoda była średnia, ale fontanna wyglądała ładnie. Wnętrze pagody – późny Gierek. Lamperia i bielone ściany. Z zewnątrz nasza dzika gąska nie wygląda najlepiej (przypomina postpeerelowski betonowy moloch, choć z bliska to wrażenie ustępuje na rzecz drobnych szczegółów), ale wierzcie lub nie w środku jest duzo gorzej. Park ja otaczający natomiast jest ładnie utrzymany, ale kolejna świątynia buddyjska, kilku mnichów, parę skwerków i kilkunasto- (dziesiecio? Nie pamiętam) -tonowy dzwon cuda świata z tego nie czynią. Nie wiem, może nam się Buddha przejadł, a może chińskie daszki. Jedno jest pewne, za cokolwiek się Chińczyki nie wezmą, to próby odnowienia zabytku masakrują wielowiekowe budowle w sposób dramatyczny.
Ach zapomniałbym, nie upilnowałem dziewczyn i te kupiły sobie po dzwoneczku z czerwonymi frędzlami, a Nina poszła na całość i wydala pieniądze urodzinowe na płytę CD z buddyjskim biadoleniem. Z litości pominę jej cenę, dość powiedzieć że na płycie są 4 kawałki z czego Nine interesuje drugi, a przynajmniej tak jej wmówił pan sprzedawca. Gdyby takie ceny osiągały utwory mp3 w necie, sklepy by już dawno splajtowały.
Wróciliśmy do hostelu bez większych przygód, no może tylko jedna – śniadaniem w mocno lokalnej knajpie. Zamawianie polegało na pokazaniu paluchem co ma sąsiad, a czasów świetności ten lokal chyba nigdy nie miał. Myślałem, że Adaś będzie zły, że popuściłem dziewczynom, a azjatycka zupka go ominęła, ale trzeba przyznać że przyjął wszystko to dzielnie na klatę bez mrugnięcia okiem.

Lipek

Ja zjadłem mufinkę bananową i coś bliżej nieokreślonego co mi zona kupiła – coś pośredniego między biszkoptową roladą z masą, a bułką cebulową. Oni zaś jedni w lokalnej knajpie zupki. O 12 wymeldowaliśmy się. Z radością opuszczaliśmy ten hostel – nie dość, że głośny, to jeszcze obsługa była mocno średnia – niby wszystko ok, ale dystans był wyraźny. W sumie chyba najgorsza ekipa ze wszystkich. Wyszliśmy z hostelu i weszliśmy w tłum. Jedna wielka chińska masa przewalała się po ulicach, nie było nawet metra kwadratowego bez człowieka. Na przystanku był jeszcze większy tłum – a jeszcze chwilę temu wydawało się, że jest to niewykonalne. Już wiem, czemu Chińczycy są dość mali – jakby byli więksi, to by się wszyscy w tym kraju nie zmieścili… Każdy autobus pełen był skompresowanych do granic możliwości chińczyków. Z plecakami absolutnie nie byłoby możliwości dostać się do środka. W sumie bez nich także. Postanowiliśmy przebijać się przez tłum w stronę dworca – kawał drogi, ale miasto było tak zakorkowane, że była to jedyna rozsądna decyzja. Po jakimś kilometrze, Lipkowi udało się wypatrzeć autobus innej linii jadącej do dworca – i udało nam się wbić w niego prawie bez problemów.

Jak już pisałem – tego dnia wziąłem mapę w swoje ręce ;). Gwoli uzupełnienia: przejście kilometra nie oznacza spokojnego spaceru chodnikiem. To ciągle przeciskanie się przez hordy ludzi, którzy zalegają na ulicach. Trzeba się przeciskać, wybierać drogę, lawirować, uważać na plecak, odmawiać nadawaczom, pilnować się nawzajem. Zycie w Chinach nie jest proste… Na szczęście nie spotkaliśmy się z przypadkiem jawnego oszustwa, kradzieży czy napaści.

Lipek

Następnie w korkach podążyliśmy tym pojazdem kołowym w stronę przeznaczenia. Oczywiście, nie dojechaliśmy do dworca – znów maksymalny korek spowodował, że kierowca zatrzymał autobus i wygonił wszystkich ze środka. Doszliśmy do dworca i bez problemu stanęliśmy w ogonku chińczyków pragnących znaleźć się w tym budynku. Oczywiście kontrola biletów przed wejściem, skanery, bajery. Pokazano nam drogę do pomieszczenia, w którym oczekiwało się na pociąg. Wielkie, jasne, z dużymi telewizorami na których leciał program propagandowy z przekazem podprogowym. Poczekalnia powoli zapełniała się. Na chwilę przed planowanym odjazdem była już wypełniona w 110%. Chińczycy stanęli w blokach startowych. 3…2..1.. POSZLI! Bramki zostały otwarte. Tłum zaczął wylewać się w korytarz prowadzący na peron. I kolejny raz sprawdziło się, że kochają tłum – szli jedną stroną, drugą można było ich wyprzedzić bez problemu. Zeszliśmy na peron i zobaczyliśmy pociąg widmo – już sam jego kształt był taki, że zdawało się, że ucieka i rwie się do przodu. Takie coś, o czym nawet PKP za 100 lat nie będzie śniło. Wsiedliśmy do wagonu 2 klasy. Wygodne siedzenia, numerowane, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca. Rozłożyliśmy się w fotelach. Pociąg ruszył. 40km/h jechał przez miasto. Cisza, można rozmawiać nawet szeptem. Za miastem przyspieszył. 200km/h. Ale czad! Dalej cicho. No, w takich warunkach można jechać. Za oknem widzieliśmy kilka tras dla pociągów, w tym jeszcze przynajmniej jedną dla szybkiego pociągu. Rozmawiamy, śmiejemy się gdy niepostrzeżenie na wyświetlaczu pojawia się 300km/h. Lipek stwierdził, że właśnie wyprzedzamy Kubicę. Prędkość doszła do 350km/h… W pociągu, każdy wagon miał panią do sprzątania mopem i panią obsługantkę. Mopowanie odbywało się synchronicznie, w całym pociągu w jednym momencie panie chwytały za mopa i sprzątały. Podróż minęła dość szybko i wygodnie.

To tak jakby trzy światy. Przed dworcem ogromne tłumy ludzi, wielu brudnych i biednych, koczujących a nawet śpiących. Granice wyznacza mundurowy wpuszczający na dworzec za okazaniem biletu. Tu ludzi nadal dużo, ale znacznie lepiej. Po wejściu do poczekalni dla 1/2 klasy (soft/hard) czuje się, jakbym przez zasieki przedostał się na stronę sojuszników. Trzeci świat to pociąg – od wyglądu zewnętrznego, poprzez wnętrze jak z nowoczesnego samolotu, a kończąc na jego szybkości, która wbija w ziemie.

Lipek

Po wyjściu z pociągu leniwie powędrowaliśmy z tłumem w dół, do przejścia podziemnego. I tu nastąpiła zagwozdka. W lewo east exit, w prawo west exit. Albo odwrotnie. Ale nigdzie nie jest napisane, w która strone iść. Więc tłum się rozdzielił. Poszliśmy w prawo. Doszliśmy do jakichs bramek, przy których stała pani w mundurku i przez megafon się wydzierała. Oczywiście po ichniemu. Musieliśmy kupić bilety do Pekinu, więc potrzeba było nam kasy biletowej. A Ticket Office było akurat za drąca się panią, która dawała nam znaki, byśmy udali się pędem w drugą stronę. Została zignorowana, lecz w kasie biletowej nie było nikogo. Wobec tego faktu postanowiliśmy zgodzić się panią i udać w przeciwnym kierunku. Wyszliśmy na powietrze i dość szybko zlokalizowaliśmy kasy biletowe. Koło dworca są zawsze 2 wielkie tłumy – jeden przy kasach, a drugi przy wejściu na dworzec – a w okolicach jeszcze są całe tabuny okupujące każde płaskie miejsce, by sobie ukucnąć wśród ogromnych paczek. Na dworcu ze 30 kas. Przy części od pierwszego wejścia dziki tłum, przy drugim wejściu może ze 20% tego – a to to samo pomieszczenie, na kasach pisze dokładnie to samo – przeanalizowaliśmy znaczki dość dokładnie (nie zgodzę się – na tych kasach pisze co innego. Poza tym nie uwierzę, że Chińczycy którzy wszędzie próbują się przecisnąć do przodu choćby nie dawało to żadnego zysku stali w dłuższych kolejkach dla sportu. To, że w takich kasach sprzedają bilety białym może mieć kilka przyczyn, o których kiedy indziej). Wobec tego stanęliśmy w kolejce, gdzie było może z 10 osób. Znaczy Iwona stanęła a Nina ją ubezpieczała. Niestety, na ten pociąg, który chcieliśmy nie było biletów, ale ponoć na pociąg o 18:06 były, ale tylko pierwsza klasa. 256RMB. 2 klasa – 213, więc różnica nieznaczna. Dziewczyny wyraziły zgodę, pani kasę wzięła i uciekła. Znaczy gdzieś poszła i zniknęła. Na szczęście wróciła i wydrukowała bilety. No, to nam ulżyło, wszystko układa się po naszej myśli, zadowoleni udaliśmy się szukać autobusu do DengFeng. Co może być w tym trudnego? Naprzeciw dworca kolejowego masz wsiąść w autobus do DengFeng i to cała filozofia. Aha. Jasne. W Chinach nic nie jest proste.

„W Chinach nic nie jest proste” – te święte słowa proponuje wygrawerować Arialem 32 Bold w kolorze czerwonym w każdej głowie, w której zakiełkuje chęć podroży do Państwa Środka. Autobusem na dworzec, tam przesiadka. Gdzie drugi autobus? Na przeciw dworca. Nic prostszego. Tyle, ze dworzec ma szerokość 500m, przed nim plac z dziesiątkami barierek, kolejek, kas, straganów i trylionem Chińczyków. Autobusów też dziesiątki, mundurowych kilka rodzajów. Napisy po ichniemu. Cos, co oceniasz na 5-10 minut (przesiadka) tu zajmuje poł godziny, jeśli masz odrobine szczęścia to może 20 minut. W Chinach nic nie jest proste ;).

Lipek

Naprzeciw dworca kłębiły się tłumy, autobusów było tez ogrom. Tak więc koniec języka za przewodnika. Wsiądziecie w autobus 519 i będzie ok. A gdzie staje? A tam, do przodu, w lewo i jakoś tak w lewo. Tak tez poszliśmy. Za zakrętem zapytaliśmy, jak dostać się do DengFeng. A to w tamtą stronę pokazano nam kierunek, z którego przyszliśmy. Dopiero Lipek postanowił cos z tym zrobić i dorwał jakaś lokalną ślicznotkę i zapytał, czy mówi po angielsku. Mówiła, trochę. Zaprowadziła nas na dworzec autobusowy – dokładnie na początek naszej wędrówki, obok miejsca, gdzie podano nam numer autobusu. W kasie biletowej zaś pani zaproponowała nam bilety… na jutro, gdyż na dziś nie było miejsc, a został tylko jeden autobus. Jakiś lokalny naganiacz nagonił nam jednak busika i Iwona wytargowała z 800 na 400 lokalnych pieniążków. I tak kupa kasy, ale po pierwsze alternatywą byłoby szukanie hotelu na jedna noc i płacenie za to pewnie więcej. Ponadto to jednak kawał drogi. Uznaliśmy, że to najdroższa taksówka w naszym życiu. Droga trwała prawie 2h. Obawialiśmy się, że człowiek nie wie gdzie nas wiezie, bo nie wyglądał na przekonanego, ale dostał wizytówkę hostelu z napisanym „Take me to” i chińskie krzaczki, więc mieliśmy nadzieje, że coś z tego wyjdzie. Zresztą, jakby nie wyszło, to nie dostałby kasy. Dotarliśmy do DengFeng, kierowca pokazuje mi na wizytówce, że jesteśmy przy Train Station, co jest 2 przecznice od hostelu. Twardo pokazuje mu na mapkę i na hostel. Tu jadę, widzisz? TU. Ustąpił bez specjalnych awantur, ale widać, że nie wiedział gdzie jechać. Zatrzymywał się i pytał, co powodowało w nas rosnąca nadzieję. Zdecydowanie wyglądało to pozytywniej, niż podczas podróży przez Indie. Nagle dojechaliśmy na miejsce, kierowca ucieszył się ogromnie. Nie byłem do końca przekonany, że dobrze trafiliśmy, ale gdy wszedłem i dopadła mnie gadatliwa Chinka, wiedziałem, że to tu. W przeciągu kilku sekund dowiedziałem się, że tak, mamy rezerwacje i że się spóźniliśmy i się martwiła o nas i że pada i żebyśmy wchodzili i że serdecznie zaprasza i że…. No jakby chiński klon mojej ukochanej żony. Wróciłem po resztę grupy i plecak a za mną wybiegło dziewczę z parasolem, byśmy nie mokli. Szok. Dostaliśmy 2 pokoje, w tym jeden „książęcy” przypadł nam, a drugi, z 2 dwuosobowymi łóżkami wzięły Lipki. Ogólnie hostel wygląda bardzo skromnie, ozdoby były zrobione bardzo prosto i biednie, kojarzyły się z koloniami letnimi, sanitariaty tak samo – ale pokoje były bardzo czyste i schludne. Na dodatek dowiedzieliśmy się, że łóżka są na podwyższeniach z cegieł, tak jak kiedyś Chińczycy sypiali, jest drewno by była odpowiednia energia i lampka tez dopasowana – naprawdę mimo skromnych warunków poczuliśmy się bardzo fajnie.

 Czas na kolację. Zeszliśmy na dół i zapytaliśmy gdzie można zjeść – została nam pokazana ręcznie narysowana mapka okolicy z zaznaczonym każdym sklepem i knajpką, z informacja co tam sprzedają. Kolejny szok. Trafiliśmy do jednej z pobliskich knajpek. Przy wejściu pani w stroju ludowym pociągnęła nas wgłąb sali do stolika. A ten usyfiony, jak wszyscy diabli. Zresztą wszystkie usyfione, a większość zajęta. Przyszła pani z menu z robaczkami i kilkoma obrazkami i Iwona zaczęła wybierać. A to zieleninka, a to mięsko, a to krojona szyneczka wyglądająca jak szynka parmeńska. Domyśliliśmy się, że będzie to coś zupopodobnego, każdy z nas dostał mała kuchenkę spirytusową. Wybraliśmy wszystko, ale pani uparcie domagała się, żeby zamówić coś z pierwszej strony. Uparta była niesłychanie. Doszliśmy do wniosku, że to pewnie rodzaj zupki, więc wybraliśmy na chybi trafił. Wspólnymi siłami usiłowaliśmy panią przekonać, że chcemy jedzenie nieostre, ale mam wrażenie, że z naszego pokazywania zrozumiała, że Lipek w domu maltretuje Iwonę przez duszenie, aż jej oczy i język wychodzą, a nam zionie z pyska. Chyba w kalamburach byśmy nie osiągnęli tutaj zbyt wiele. Następnie przyszło do zamawiania piwa. Beer! Four! Four beer! Cztery załapała, ale nie mogła załapać czego cztery. Pokazywaliśmy na inny stolik, gdzie mieli piwo, Nina napisała beer na kartce, ale dopiero Iwona krzycząc „o tam poszło” i pokazując kelnerkę z piwem rozjaśniła sytuację. Zaczęły nadchodzić potrawy. Najpierw garnek zieleniny – kapusta pekińska, sałata, szałwia czy coś podobnego i inne zielone paskudztwa, które są dobre dla zwierząt, a nie dla normalnych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Przyniesiono każdemu po garnuszku z zupą – coś podobnego do naszej pomidorowej, bardzo smaczne. Bulgało to sobie radośnie na kuchenkach spirytusowych, gdy donosili kolejne zamówione rzeczy – pokrojone bardzo cienko mięsko, grzyby, pulpeciki, tofu, orzeszki, makaron i masę innych rzeczy. Instrukcja obsługi dla opornych – najpierw wrzucało się do garnuszka pulpecika z grzybkiem, potem makaron, a na parę sekund przed planowanym jedzeniem mięsko i zieleninę. Potem wyciągało się na talerzyk i ciamkało z radością. Czynność powtarzało się dopóki były materiały lub w brzuszku pozostawał choć kawałek wolnego miejsca. Wyszliśmy napasieni jak bąki, acz Lipek twierdzi, że średnio mu smakowało. Ocenił smak na jakieś 6 a ekstremalność doznania na wysoką 9.

Wpływ na doznania miało także sąsiedztwo kilku podpitych autochtonow przy stoliku obok. Zachowywali się głośno, bałaganili, a jeden uparcie spluwał pod stol ;-). Tuz przed zamknięciem restauracji, co nie następuje wcale zbyt późno (ok. 22?), obsługa wynosi co zostało z kuchni, rozsiada się gdzie popadnie i konsumuje przy pozostałych klientach. Z tego co zaobserwowaliśmy tutaj to norma, podobnie jak posiłek wszystkich gospodarzy w lokalach rodzinnych.

Lipek

Następnie grzecznie udaliśmy się na spoczynek.

01.10.2010 – piątek – Xi’an –> Zhengzhou

Pobudka o 7.00, szybkie wciągnięcie mufinki i lecimy na autobus do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi (Da Yan Ta). Adam zostaje, jakoś nie najlepiej się czuje od wczoraj i nie chce mu się iść. Autobus 609 zawiózł nas na miejsce. Fontanna i park przed pagodą prezentowały się bardzo ładnie, sama pagoda z daleka – dość prosta. Oczywiście kierunek do wejścia był nieoznaczony, więc dopiero po obejściu trzech stron ogrodzenia, znaleźliśmy je. Wejście na teren pagody do 50 Y, ale to dopiero początek. Sam park to kilka świątyń z figurkami, wieżyczka z ogromnym dzwonem, takie ustrojstwo do palenia kadzidełek i kilka stoisk z pamiątkami. Żeby wejść do samej pagody – bramka i dodatkowe 30 Y. W środku miały być teksty z naukami Buddy, przetłumaczone przez Xuanzanga po podróży do Indii. Samych tekstów było malutko, a wnętrze pagody było nijakie jak za naszej komuny – jakaś brązowa lamperia, brudnobiałe ściany i prawie nic na nich. Widok pewnie byłby lepszy gdyby nie zamglenie. Ogólnie to kiepsko, porównując chociażby do pagody w Hangzhou, zwłaszcza przy tym podwójnym kasowaniu za wejście. Posmęciliśmy się jeszcze trochę wokół pagody, kupiłyśmy z Niną buddyjskie dzwoneczki jako pamiątki dla siebie (po 30 Y – przepłacone, na zewnątrz były tańsze 15 – 20 Y). Pochodziliśmy też po fontannie, bo są zrobione takie kamienne wejścia do środka, zabawny pomysł.
Trochę już głodni poszliśmy do maks lokalesowej knajpki i pokazując na zupkę, którą akurat zajadała jakaś młoda Chinka zamówiliśmy nasze śniadanie. Przynieśli po chwili – nareszcie prawdziwa chińska zupka – z białym makaronem, zielskiem, jakimiś paskami (cerata? twarożek bryndzowaty?), kawałeczkami mięsa i oczywiście ostra konkretnie. Nina skoczyła jeszcze po płaskie, ciepłe bułeczki, które wypatrzyła i zaczęliśmy, jak prawdziwi tubylcy jeść zupę pałeczkami!
No dobra, tak rzeczywiście to się pałeczkami wyżera zawartość zupy, a do samego płynu jest łyżka, albo się siorbie. Zupka była smaczna i pożywna, a cały zestaw dla 3 osób kosztował 13,5 Y (a śniadanie w hostelu 20 Y / os.)!
Po powrocie do hostelu chwilę odpoczęliśmy i zdecydowaliśmy, że pora zacząć ciężką przeprawę w ich narodowe święto do autobusu i dworca. Pierwsze 306 było tak pełne, że wpuszczono tylko 1 osobę i pojechali. Drugie, po ~ 15 minutach, to samo, kierowca już kiwał nam, że nie wchodzić. Przystaliśmy więc szybko na propozycję Grzesia, żeby podejść pieszo jakiś kawałek i dojść do miejsca skąd jeszcze dodatkowo 611 jedzie. I to był genialny pomysł, choć idąc po zatłoczonym do absurdu chodniku, wszystkie przyjazne odczucia wobec Chińczyków szlag trafia. 611 było z 5 razy mniej zatłoczone niż każde 306 jakim tu jechaliśmy i bez większych problemów dotarliśmy do ok. 300 m od celu, bo tam znowu był mega korek i kierowca wypuszczał ludzi wcześniej. Jeszcze tylko przedrzeć się przez jakiś milion Chińczyków do dworca i jesteśmy w całkiem miłej, wtedy jeszcze pustej poczekalni na nasz pociąg. W czasie kiedy ja tu sobie piszę, hasło „pusta poczekalnia” przestało być aktualne. Jest tu teraz jakieś 500 osób, miejsca siedzące zajęte, a po wszystkich stronach dodatkowo stoją ludzie. Podobno mamy miejscówki, ale jak na to patrzę, to zaczynam się niepokoić.

Siedzimy w pociągu! Na swoich miejscach i to wygodnie. Pociąg wygląda jak TGV, siedzonka odchylają się do tyłu, a dodatkowo siedziska z przód, żeby sobie dupką odjechać. Oj PKP to w najbliższym stuleciu temu nie dorówna!

Najwięcej jechał 349 km/h! Na miejscu byliśmy w 2 godziny, a wiemy że najwolniejsze pociągi na te trasie jechały kilka razy dłużej.

01.10.2010 – piątek – Xi’an –> Zhengzhou –> Dengfeng

Na dworcu w miarę bezproblemowo kupiliśmy bilety do Pekinu na 03.10, jedynie co, to musieliśmy zmienić godzinę i mieć 1 klasę, bo to co wybraliśmy wstępnie było już zajęte. Poszło sprawnie, korzystając z wcześniejszych doświadczeń podsunęłam pani w okienku notesik z danymi. Ucieszeni tak szybkim, wygodnym i bezproblemowym transportem oraz z biletami do Pekinu w kieszeniach, dziarsko zabraliśmy się do poszukiwania autobusu do Dengfeng. Miał być na przeciwko dworca. Brzmi prosto, prawda?
Ale nie w Chinach, gdzie olbrzymi plac wypełniony standardowym milionem Chińczyków oddziela dworzec od różnych rzeczy. Pytanie o autobus też nie było proste, ludzie ni w ząb angielskiego nie umieli, nawet cyfr czy słowa „bus”. Pokazywaliśmy więc chińską nazwę Dengfengu i zostaliśmy pokierowani: najpierw w lewo na 519, potem prosto, gdzie już nie było widać żadnych przystanków, potem z powrotem w prawo do dworca, a w końcu przez mundurowych do okienek z biletami, gdzie dowiedzieliśmy się, że możemy kupić bilety na jutro, bo dziś już nic nie jedzie (taki był wymowny obrazeczek na monitorze w kasie). Ups! Zaczepił nas jakiś Chińczyk z bardzo szczątkową znajomością angielskiego, w naszym imieniu zapytał się jeszcze raz w innym okienku, żeby się upewnić, ale niestety wymowa obrazeczka została przez nas słusznie zinterpretowana – dziś już nic nie jedzie do Dengfengu. No to klops! Chińczyk, wyglądający dość cwaniaczkowato, kazał nam iść za sobą, co niezbyt nam pasowało, ale poszliśmy, bo i wyjścia innego nie mieliśmy. Podprowadził nas pod vana, gdzie stał inny gość i zaoferowali nam transport za 800 Y, co zgodnym gestem odrzuciliśmy natychmiast. Stosowanym tu sposobem kazał nam napisać naszą cenę, jak zobaczyli 200 Y, to tak samo zgodnym gestem ją odrzucili. Zaczęliśmy wertować Lonely Planet w poszukiwaniu noclegu w Zhengzhou, ale tu załamka, bo najtańszy i najbliższy ponad 100 Y kosztował. W międzyczasie Chińczyk domyślając się chyba co robimy, napisał na kartce 500 Y, na co my po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że max 400, tyle napisałam i nie ustąpiłam jak próbował jeszcze 450 Y. Stanęło więc na 400 Y, władowaliśmy się do vana i po ok. 2 h byliśmy w Dengfengu. Po drodze zaczęło mocno padać. Na koniec dość długo zeszło gościowi na szukaniu hostelu, ale w końcu po kilku pytaniach miejscowych udało się. Z hostelu wybiegła dziewczyna z parasolem, serdecznie nas witając i ciesząc się niemal tak jak my, że dotarliśmy do celu. W hostelu DengFeng Shaolin Temple Traveler Hostel czekały na nas 2 dwójki (50 Y i 60 Y), w tradycyjnym chińskim stylu, czyli na podmurowanych cegłami łóżkach. Dodatkowo Nina z Adamem mieli Princess Room, czyli takie łóżko ¼ koła z frędzelkami, podusiami [np. różowa z misiem :) ] i innymi bajerami – dla nowożeńców. Jedynym minusem była łazienka – jak kiedyś na koloniach w szkołach – kilka pryszniców we wspólnej sali, połowa nie działa jak należy, a w połowie kąpania Grzesia skończyła się ciepła woda.
Ale zanim skorzystaliśmy z kąpieli, warta wspomnienia jest jeszcze kolacja. Poszliśmy do takiej lepiej wyglądającej knajpy z kociołkami. Obsługa ni w ząb angielskiego, menu po chińsku, jakieś obrazki, ale nie na wszystko, a kelnerka domaga się od nas wybrania czegoś z pierwszej strony, gdzie właśnie obrazków nie ma. Uparcie odwracaliśmy dalej, pokazując co chcemy: coś polędwicopodobne, klopsiki, zielenina, makaron, grzyby. Pani zasugerowała sosiki, więc wzięliśmy i wróciła do pierwszej strony, która – jak wykoncypowaliśmy – w takim razie musiała zawierać zupy. Kompletnie nie wiedząc co oznaczają chińskie znaczki wybraliśmy taką za środkową cenę 5 Y. Po chwili przyniesiono palniki i kociołki z zupą, na co Nina wydała okrzyk radości: ooo, pomidorówka! Zupka była niczego sobie, ale jej przeznaczeniem jest nie tyle bycie zjedzoną za pomocą łyżki (czy siorbania), co stanowienie bazy do ugotowania zamówionych składników. Podpatrując co nieco sąsiadów ze stolika obok, zaczęliśmy wrzucać i wyciągać składniki. Jedno lepsze, drugie gorsze: mięsko, makaron, grzybki – najlepsze, klopsiki – porażka. Ogólnie było smacznie moim zdaniem, bardzo smacznie zdaniem Niny i Adama, średnio zdaniem Grzesia. Ale pod kątem atrakcji super, zresztą kociołek chodził nam po głowie już od początku pobytu w Chinach.

Iwona
210, 2010

Chiny dzień XVI – Shao Lin

Wstaliśmy skoro świt o 8:00. O 8:30 byliśmy na dole w recepcji. Nasza urocza Chinka zaproponowała nam, że za 50 RMB dostaniemy karty wstępu do lokalnych przybytków. Wyrobienie sobie takiej karty kosztuje co prawda 150, ale to zdjęcia trzeba zrobić i to trwa i jak jest się dłużej to jest rozsądne, a że zdjęcia na tych kartach, co dostaliśmy, były średnio podobne, to nie problem. Dla nich każdy biały wygląda tak samo. W druga stronę działa to przecież na tej samej zasadzie. Najfajniejszą kartę dostał Lipek – na zdjęciu miał bujną fryzurę, jaka zapewne miał, ale przed 20 laty. Poszliśmy na autobus, zahaczając jeszcze po drodze przydrożny interes śniadaniowy – w zagłębieniu muru kobieta sklejała pierożki, a przy ulicy jej mąż smażył je na palenisku. Zakup został dokonany. Ninie tak zasmakowało, że dokupiła jeszcze pierożków, czym chyba wprawiła w ogromne szczęście właścicieli. Nie ze względu na zysk, ale na to, że obcym smakowało. Na dworzec autobusowy trafiliśmy bez problemu, busik już stał i był prawie pełen. Znaczy wszystkie miejsca siedzące miał zajęte, ale pani naganiaczka kazała wchodzić. Dostało mi się znów mikrokrzesełko. Wyglądało na jeszcze bardziej mikre niż te plastikowe, które zostało przy drodze w Guilin, więc nie byłem przekonany. Pani jednak była bardzo przekonana więc usiadłem. Wygodne było nieziemsko, jakby siedzieć ja szklanym garnku… po kilkuset metrach postanowiłem wstać, ale pani zaczęła gdakać po swojemu to ustąpiłem. Jednak gdy dopakowała jeszcze na jakimś przystanku lokalesów, postanowiłem przekazać jej, że mam ją w głębokim poważaniu – wstałem i nie zamierzałem siadać, mimo wyraźnych sugestii. Zrezygnowała i posadziła tam jakąś Chinkę. Gdy dojeżdżaliśmy do Shaolin, kazała nam kucnąć – znaczy się przewozili nielegalnie nadmiar turystów. Nie umknęło to uwagi służbie mundurowej, która zatrzymała busik. Upychaczka wdała się w pyskówke z policjantem, a wszystkich usiłowała wypchnąć z busa. Nie polubiłem jej, więc uznałem, że nie ruszam się, będzie miała nauczkę, by nie sadzać starych ludzi na karnym jeżyku. Jednak mimo gwałtownej wymiany zdań, szybko się znudziliśmy, gdyż nie dochodziło do rękoczynów, a tylko do darcia się, to odpuściliśmy sobie i podreptaliśmy raźnym truchtem do klasztoru. Przed bramą stały drużyny z proporcami, a gdy ich mijaliśmy akurat zbierali się i pomaszerowali za klasztorną bramę, wydając groźne bojowe okrzyki. Bramę przeszliśmy bez problemu, pani popatrzyła na nasze przepustki i bez problemu wpuściła za bramę.

Fajna sprawa z tymi zdjęciami na biletach – zupełnie inne facjaty, choć niewyraźne. Chińczycy widza białe twarze, niezrozumiale znaczki – machają ręką i puszczają. Podobnie działają legitymacje studenckie.

Lipek

Za nią była pierwsza szkółka, gdzie dzieci trenowały kung-fu, skoki, a grupa dziewczynek ćwiczyła gwiazdy. Idąc dalej minęliśmy jeszcze kilka szkółek aż doszliśmy do miejsca, gdzie odbywają się przedstawienia. Akurat chyba jedno się skończyło, bo miejsc siedzących było sporo. Usiedliśmy i czekaliśmy. Zobaczyliśmy jeszcze próbę przedstawienia i po pół godzinie rozpoczęło się. Studenci biegali z różnymi rodzajami broni, grała muzyka, skakali, bili się, robili sztuki niemal magiczne. Najciekawsze było chyba, gdy jeden ze studentów przytknął sobie do brzucha miskę z uszkiem, poruszał mięśniami brzucha, zrobił podciśnienie w misce… i trzymała się jego brzucha. Następnie przez ucho w misce przewleczono kij i 2 „mnichów” podniosło go w górę. Bardzo widowiskowe. Inną rzeczą było przebicie gwoździem plexi i przebicie balonu po drugiej stronie. Potem bijatyki, skoki i na koniec wspólne ćwiczenie tai-chi. Komercja maksymalna, ciosy markowane, ale przyjemnie się oglądało. Później poszliśmy na kolejny pokaz, tym razem w salce – dość podobny, acz występował jeden taki gumiasty – potrafił zarzucić sobie nogę na szyję stojąc. No i element „zabawny” – na scenę zostały zaproszone 3 osoby i musiały naśladować ruchy „mnichów”. Cała sala ryczała ze śmiechu z nieporadności ochotników. Najlepszy dostał płytę DVD z filmem o Shaolin, a reszta mogła sobie taka kupić, chodziły panie sprzedające. Znaczy przerwa na reklamę. Porażka na całej linii. Potem znów skoki, pokazy i temu podobne. I koniec. I teraz można sobie zdjęcie z „mnichami” w pozycji bojowej zrobić. Acz trzeba im przyznać, że każdego potrafili w kilka sekund tak ustawić, że wyglądał groźnie, bojowo i profesjonalnie. Oczywiście za niewielka opłatą…

Komercja nie komercja, trzeba przyznać, że trzyma klimat. Ogromne zastępy uczniów w kolorowych przebraniach, kolekcje broni jak z filmów karate, wszystko to biega, macha, podskakuje. Pokazy całkiem fajne, choć mi osobiście „magiczne sztuczki” nie przypadają do gustu (przebijanie szyby tudzież plexi, łamanie metalowych sztab i łamanie grdyka włóczni) – chyba za dużo się naoglądałem takich rzeczy w telewizji i domyślam się, że po prostu oszukują ludzkie oko. Ogólnie Shao Lin jest fajny!

Lipek

Do samego klasztoru nie weszliśmy. Nie dość, że tłum który ją szturmował przypominał promocje na schab w Tesco, to jeszcze zamiast 30RMB chcieli od nas 100. To niech się wypchają trocinami i tłuczonym szkłem. I dopchają biletem wstępu. Powędrowaliśmy do miejsca, gdzie są pochowani wielcy mistrzowie (Pagoda Forest – Las Stup)– fajne miejsce, z małymi kapliczkami, ale atmosfera pikniku nie do końca nam pasowała. Uwaliliśmy się nieopodal kolejki górskiej i odpoczywaliśmy obserwując toczące się fale chińskiej inwazji. Gdy się napatrzyliśmy/na odpoczywaliśmy, zdecydowaliśmy o tym, by wjechać na górę kolejką. Przed schodami sprzedawali bilety, po 60 w dwie strony, ale Lipka coś tknęło i zarządził spacerek do kolejki, by zobaczyć jak tam wygląda. Po wejściu na schody zobaczyliśmy sceny dantejskie. Tłum w kolejce tłoczył się falował, zakręcał. W pełnym słońcu, bez odrobiny cienia. A już przy samej kolejce dochodziło do rękoczynów, gdy ktoś usiłował się wepchnąć. Kolejka tak na oko na jakieś 2-3h. Natychmiast odechciało nam się oglądać Shaolin z góry. Za to Lipki wymyśliły nową atrakcję – odwiedzić jaskinię, odległą o zaledwie 4km. Jako, że pod górę, to postanowiłem sobie odpuścić. W moim wieku pod górę, to można najwyżej zostać wniesionym, albo na przykład by się w cieniu ułożyć z piwem w dłoni, z widokiem na Chinki. A tak, to niech sobie te kozice same biegną w górę. Z Niną postanowiliśmy na nich poczekać na dole. Chwilę później, uświadomiliśmy sobie, że zamiast bez sensu czekać, możemy skoczyć do banku wymienić kasę – wtedy jutro się dłużej pośpi. Lipki zaakceptowały pomysł i podreptaliśmy w stronę autobusu. Po drodze widzieliśmy jeszcze jakieś małe przedstawionka. Do banku trafiliśmy ekspresowo, pokazaliśmy 20 dolarów i 100RMB by wyjaśnić, że chcemy to zamienić, zawołany został obsługant i wypełniliśmy formularze, skserowano nam paszport i wykonano biurokratyczne czynności. Dostaliśmy numerek i poczekaliśmy chwilę. W kasie przez maszynkę do sprawdzania pieniędzy usilnie nie chciało 20$ przejść, drugi obsługant przyszedł, obmacał banknot, obmacał maszynkę, ale ta była bezlitosna. Wypluwała tylko ten banknot. Popatrzyli na nas pomyśleli ile problemów będą mieli z wyjaśnieniem tego nam i dali spokój maszynce. Wypłacili kasę bez problemów.

Na górę poszliśmy pieszo 4km aby zobaczyć jaskinie, w której wielki Damo medytował 9 lat w jednej pozycji. Jak już mu się znudziło, a na skale pozostał ślad po jego ciele zszedł na dół i założył klasztor Shao Lin. Wdrapaliśmy się na górę po tysiącu schodów w niecałą godzinę. Hm, jaskinia to bym tego nie nazwał, co najwyżej grota. W środku postawili chyba jego posag, miejsca zostało na jakieś 3,5 Chińczyka. Kilkanaście dodatkowych metrów w górę i jesteśmy przy 30 metrowym Buddzie widocznym z dołu. Widoki całkiem całkiem. Kolejne kilka metrów i zdobywamy małą pagodę na szczycie, do złudzenia przypominającą gazebo z Heroes of M&M – 2000 experience points bo było wysoko ;-). Droga na dół jakieś 45 minut, powrót do hostelu bez problemów.

Lipek

W hostelu spotkaliśmy się z Lipkami i poszliśmy na kolację. Tym razem do lokalu, gdzie ponoć jest menu z obrazkami. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze uliczny koncert, na którym po chwili byliśmy ciekawszą rzeczą niż muzykanci. Knajpa była prawie pełna, ale niestety stolik się znalazł. Zamówiliśmy 3 potrawy, z czego dla mnie tylko jedna była jako tako zjadliwa, pod warunkiem, że wyjadałem samo mięsko, taki podpieczony boczek. Reszta w tej potrawie to czerwona i zielona papryczka chili. Za to Lipek był przeszczęśliwy – sapał, parskał, stękał, ale wciągał w siebie papryczki z wyrazem błogości w oczach. Ja się najadłem bardzo szybko i zabrałem się za studiowanie rozmówek polsko mandaryńskich. W hostelu zaś zabraliśmy się za rozpracowywanie lokalnej wódki, 50%. Taki bimber.

Mmm… Bimberek pierwsza klasa – nie wykrzywia pyska i milo rozgrzewa :-D .

Lipek

Zrobiło się wesoło, ale o 22:02 przyszła nasza ulubiona Chinka i poprosiła, żebyśmy byli trochę ciszej, bo się ludzie skarżą. A jak oni chrapią, to ja się nie skarżę. Skończyliśmy butelkę i poszliśmy do siebie spać.

02.10.2010 – sobota – Dengfeng

Wstaliśmy o 8.00 i zabrawszy od miłej recepcjonistki karty uprawniające nas do wejścia do różnych atrakcji za darmo (za 50 Y zaproponowała nam zabranie kart wystawionych na innych białych, ze zdjęciami, z których odpowiednik Grzesia miał czarną czuprynę kręconych włosów, ciemne oczy i niemal murzyńskie wargi! Twierdziła, że generalnie Chińczycy i tak nie rozróżniają białych, a w dodatku nie mówią po angielsku i nie wiedzieliby jak zacząć dociekać, czy to aby na pewno my.) wyruszyliśmy na śniadanie. Znowu wersja hardcore – pierożki pieczone na dworze, jedzone z talerzy wspólnych. Pani lepiła je w budce, pan przypiekał na zewnątrz, wystawione były 2 stoliki, parę krzesełek, pałeczki i tyle. Ale pierożki całkiem smaczne, zamówiliśmy drugą porcję ku – jak zauważyliśmy – zadowoleniu pani lepiącej.
Przeszliśmy na busik nr 2 i do Klasztoru Shaolin. Kierowca i pani kasująca za przejazd mieli jakieś problemy z policją pod koniec, chyba dlatego, że przewozili ludzi na stojąco, a nie wolno. Pani tak darła ryja po policjancie, że aż dziwiliśmy się takiej scenie w państwie komunistycznym. Nie czekając na koniec awantury poszliśmy w kierunku Shaolin. Tak jak mówiła recepcjonistka, nikt nie analizował zdjęć, po prostu nas wpuszczono. Tak zaoszczędziliśmy 50 Y, bo wejście kosztowało 100 Y.
Już od początku było widać młodych adeptów kung-fu wykonujących różne ćwiczenia, pewnie przygotowujących się do jakiś pokazów, bo dziś drugi dzień święta, więc dużo się dzieje i niestety przekłada się to na ilość ludzi w Shaolin – jest jeszcze więcej niż gdziekolwiek dotąd. A wydawało się to niemożliwe. Potem trafiliśmy na fajny pokaz kung-fu z użyciem różnych akcesoriów: pałek, mieczy, kijów, łańcuchów, buław, nonczako itp. Chłopaki w miarę równo wykonują określone sekwencje ciosów, wykonują salta, przewroty, odgrywają sceny walki, jeden zostaje podniesiony do góry za pomocą kija przewleczonego przez uchwyt przyczepiony do czegoś w rodzaju miski przyssanej do brzucha, inny przebija igłą szklaną taflę. Ogólnie dużo się dzieje, jest kolorowo (bo mają różnobarwne stroje) i fajnie. Na koniec wychodzą inni kolorowo ubrani i inicjują zestaw ćwiczeń relaksacyjnych, które wraz z większością publiczności staramy się wykonywać. Ze średnim skutkiem zresztą, bo kangurza torba na pasie, kurtka przewiązana tamże oraz duży tłok mocno ograniczają swobodę ruchów.
Po tym pokazie trafiamy na pokaz główny, odbywający się w zamkniętej sali. Przyglądamy się najpierw robionym masowo zdjęciom z mnichami Shaolin i podziwiamy ich zręczność w ustawianiu nawet największej łamagi w pozycji komponującej się z ich walecznymi pozami. Komercja, ale profesjonalnie zrobiona, a i pewnie efekt końcowy całkiem ładny. Pokaz powtarzał część elementów z poprzedniego (np. przebijanie igłą balona przez szybę), a dodatkowo były prezentowane poszczególne style kung-fu i niewiarygodnie rozciągnięty człowiek zarzucający sobie nogą na głowę NA STOJĄCO! Było też poproszenie 3 osób z publiczności, aby wykonywali to, co 3 wojowników, ku uciesze gawiedzi. Oczywiście można rzec, że znowu komercja to wszystko, ale mi osobiście pokazy się bardzo podobały, pełna jestem podziwu dla ich umiejętności. I znowu troszkę pożałowałam, że w podstawówce nie zapisałam się na jakąś sztukę walki, tak jak chciałam w przedszkolu ;p.
Dalej było już gorzej, bo tłum działał nam na nerwy, wejście do samej świątyni zamiast 30 Y kosztowało 100 Y i wpływała do niego nieprzerwana rzeka Chińczyków, więc zrezygnowaliśmy z niego.
Świątynia buddyjska położona na przeciw zawierała kolejnych kilkaset posągów Buddy, tym razem z zielonymi, ogrowatymi ryjami – nie ukrywam, że już nam się przejadły nieco.
Las Stup (Ta Lin), czyli cmentarz, gdzie w lub pod pionowymi, kamiennymi jakby obeliskami pochowano wielu mnichów z Shaolin, był owszem bardzo ładny, ale równie zatłoczony jak wszystko.
Zrobiliśmy sobie więc odpoczynek na trawie, bo trudno nam było zdecydować co dalej robić. Po 15 minutach pilnej obserwacji nas przez grupkę chińskich dzieci, zostałam na chwilę przedszkolanką otoczoną tą grupką w celu uwiecznienia tej sceny na zdjęciach robionych przez ich rodziców chyba. Jak już zdecydowaliśmy, że wjeżdżamy kolejką na pobliską górę, to okazało się że kolejka na kolejkę jest makabrycznie długa i pomysł upadł. Po dalszych rozterkach ja i Grześ postanowiliśmy pójść w 4 km trasę do jaskini, w której 9 lat medytował indyjski mnich Bodhidharma (po chińsku Damo), założyciel buddyjskiej szkoły zen. To jego uczniowie, podpatrując ruchy modliszek, małp, orłów i innych zwierząt opracowali zestaw ćwiczeń fizycznych, które w efekcie stały się bazą kung-fu. Nina z Adamem wrócili do miasta, gdzie przede wszystkim wymienili resztę dolarów na yuany. A my ruszyliśmy pod gorę, po drodze mijając jakąś małą świątynię, w której śmierdziało okrutnie, więc poszliśmy dalej. Szlak oczywiście po schodach, ciekawe czy mają tu jakieś inne trasy w góry? Po ok. 1 h doszliśmy do Damo Dong – to zdecydowanie bardzie grota niż jaskinia. Siedział w niej posąg Damo, jakaś starowinka mniszka (choć głowy nie dam, czy to kobieta była), miejsce na kadzidełka i klęcznik. Ciut wyżej był biały posąg Buddy oraz takie gazebo, jak z Heroesa, w którym jakiś mnich zaczął Grzesiowi robić masaż pleców, ale Grześ wystraszony, że zaraz od niego będzie chciał kasę, wywinął się i podziękował. Posmęciliśmy się trochę po górze, pooglądali widoczki, bo pogoda dopisywała i zeszliśmy na dół (40 minut). Przy świątyni nadal był milion Chińczyków, przed szkołą ćwiczyły jakieś zmęczone już małolaty, było już mocno po południu, a tłum dalej napływał. Chyba już się nie dziwię, że mają kontrolę urodzeń, oni się tu w końcu zadeptają i masowo zaczną zalewać świat, tak jak teraz ich produkty. I nie mówię tego z braku sympatii do nich, tylko na podstawie, jak dotąd dwutygodniowych, obserwacji tutejszej rzeczywistości.
Wracając wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, aby w końcu spróbować chińskiej wódki, bo jutro spać można, a to aż wstyd żeby po 2 tygodniach jeszcze nie pić lokalesowych trunków (no za wyjątkiem piwa regularnie pijanego do posiłków). Idą więc wspólnie na kolację, zahaczyliśmy o spożywczak i zakupiliśmy pół litra wódki za 15 Y (!) oraz 2 butelki chińskiego soczku cappy. Wódka ma 50 % mocy. Trzeba zjeść podkładzik.
Dziś wybór padł na knajpę z obrazkami zaraz za tą wczorajszą. Obrazki są , ale wnioskowanie z nich, czy coś jest ostre, czy zawiera mięso czy podroby itp. jest praktycznie niemożliwe. Zamówiliśmy 3 dania i zanim zdecydowaliśmy się na czwarte, kelnerka juz uciekła i po jakimś czasie przyniosła te dania. No i chyba dobrze. Jedno, zawierające głównie grzyby, paprykę, tę ceratę co Xi’an i odrobinę mięsa było tak ostre, że nie jadalne dla żadnego z nas. Drugie, na szczęście łagodne, zawierające bakłażana lub cukinię, pomidor, cebulkę i śladowe ilości kurczaka, było smaczne i jako jedyne zostało zjedzone przez nas prawie w całości. Trzecie składało się z ostrej papryki i boczku, więc wyżarliśmy boczek (dla mnie najlepszy składnik tej kolacji), a resztę zostawiliśmy. Dopchaliśmy się ryżem. Adam dziś skapitulował po kilku kęsach, bo już go gardło zaczęło boleć. Może i te jedzenie byłoby smaczne, ale przy takiej ostrości nasze europejskie, niewyparzone ryjki nie były w stanie tego docenić (koszt 80 Y). Poszliśmy do pokoju konsumować więc wódkę. Z pewną obawą powąchaliśmy zawartość butelki, nie zapowiadał się dobrze. Ale w smaku już zdecydowanie lepiej – taki trochę bimberek, ale bez silnego posmaku. Ostre, bo mocne, ale zapijane soczkiem nawet nieźle się piło. Sam fakt, że zrobiłam z tego drinka, tylko piłam z kieliszka, dość dobrze świadczy o tej wódce. W każdym razie zrobiło się na tyle wesoło, że po 23.00 przyszła nas, choć bardzo grzecznie i z uśmiechem, upomnieć recepcjonistka, bo sąsiedzi z pokoju obok spać nie mogą. Śmialiśmy się więc odrobinę ciszej, co przychodziło nam z trudem. Imprezka była przednia!

Iwona
310, 2010

Chiny dzień XVII – Dengfeng -Zhengzhou – Beijing

03.10.2010 – niedziela – Dengfeng –> Zhengzhou –> Beijing

Jak dobrze się wyspać! Kręciliśmy się to w prawo, to w lewo, dosypiając do woli, czyli do 11.00. Po spakowaniu się poszliśmy na śniadanie, znowu na pierożki, ale gdzie indziej. Wyglądały bardziej jak nasze uszka, choć zawierały znowu szczypiorek i mięsko. Dostaliśmy ocet balsamiczny do maczania oraz herbatkę do picia (24 Y za wszystkich). Pośniadaniu, nasza miła recepcjonistka rozbroiła nas kompletnie, obdarowując naszą czwórkę drewnianymi bransoletkami z Shaolin! Niesamowicie przyjazna dziewczyna. Żegnaliśmy się wylewnie obiecując pozytywny komentarz na blogu [oto i on :) ] i było naprawdę miło. Na dworcu autobusowym bez problemu kupiliśmy bilety do Zhengzhou i po ok. 2 h byliśmy tam (miasto wygląda nieciekawie ogólnie).

03.10.2010 – niedziela – Dengfeng –> Zhengzhou –> Beijing

Poszliśmy do Dico’s na hamburgery ananasowo-kurczakowe i lody. Grześ usiłował domyć ubrudzony jakąś przyprawą podczas transportu autobusem plecak, ale bez sukcesu. Dotarliśmy na dworzec i siedząc w zatłoczonej, nie tak fajnej jak poprzednio, poczekalni oczekiwaliśmy na pociąg. Teraz w nim siedzimy (koszt 256 Y / os. 1 klasa), ma nas w 5 h dowieźć do Pekinu. Jest dość komfortowo, ale jedzie wolniej niż ten do Zhengzhou, przynajmniej na razie.
Ee, w porywach jechał 200 km/h, amatorka ;p
Próby złapania autobusu o 23.00 spełzły na niczym, więc karnie ustawiliśmy się w kolejce do taksówek (jak za starych czasów w Polsce) i za 29 Y dotarliśmy do naszego hostelu: City Central Youth Hotel (67 Y / os. w dwójce bez łazienki). Dokładnie tak, jak pisało w LP: bez charakteru, wielki kombinat, ale dobra lokalizacja. Okazało się, że jeden z naszych pokoi jest zajęty (!), więc na tę jedną noc dadzą nam jedną dwójkę z łazienką. Nina i Adam chcieli pójść od razu do tego docelowego pokoju, więc wzięliśmy tamten. Wszystko OK, tylko śmierdzi fajkami niemiłosiernie. Wietrzenie przez 2 h nic nie dało. Ale chociaż komfortowa kąpiel i idziemy spać o 3.00.

Iwona
410, 2010

Chiny dzień XVIII – Beijing

04.10.2010 Pekin

Wstaliśmy tak, aby zdążyć na śniadanie, które tu jest w formie bufetu (15 Y/os.) od 7.00 do 10.00. Będąc o 9.30 juz musieliśmy się trochę sprężać, bo części rzeczy nie było, a punkt 10.00 posprzątali wszystko. Po śniadaniu załatwiliśmy pranie (10 Y pranie bez proszku i 10 Y suszenie) i – po kłopotach komunikacyjnych z jakimś praktykantem w recepcji – przeniesienie do właściwego pokoju. Wygląda jak ten Niny i Adama tylko znowu ŚMIERDZI FAJKAMI. FUJ! Pierdzieleni Chińczycy muszą wszędzie palić. Po przenosinach Grześ przeszedł przyspieszony kurs obsługi aparatu Adama, bo Adam z racji rozwoju przeziębienia i problemów żołądkowych postanowił zostać w hotelu.
Wyruszyliśmy, zgodnie z instrukcjami na sprytnej karteczce z rozpiską dojazdów do pekińskich atrakcji, metrem nr 2, przesiadka na 5 i idziemy w lewo. Po kilkuset metrach wędrowania brzegiem muru, który jak podejrzewaliśmy stanowił ogrodzenie Parku Świątyni Nieba, zaczepił nas rykszarz, który namawiał nas na podwóz i uparcie twierdził, że idziemy w złą stronę. Postanowiliśmy go zignorować, bo w oddali widzieliśmy już jakąś przerwę w murze, a i rykszarz zaufania nie budził. No i zgodnie z przeczuciem, ta przerwa to była brama północna do parku. Jak Nina poszła stać w kolejce po bilety (35 Y za kompleksowy bilet, opłaca się), a ja studiowałam mapę parku, Grześ rozważał przytarganie zauważonego rykszarza-oszusta za wszarz i pokazanie mu co myśli o próbie dymania nas.
Jako, iż weszliśmy trochę od tyłu, to zwiedzanie Świątyni Nieba (Tian Tan) zaczęliśmy od jej kulminacyjnego punktu, czyli Pawilonu Modlitwy o Urodzaj (Qinian Dian). Służył dokładnie temu, co wynika z jego nazwy. Powstał w 1420 r., lecz to co dziś widać było odbudowywane. Jest jednym z symboli Pekinu (ponoć), a ciekawostka jest to, że powstał bez użycia jakichkolwiek gwoździ. Otacza go kilka budynków niższych lecz w podobnej stylistyce, czyli takiej pstrokato-chińskiej. Przyjemnie to wygląda niby, ale jednak kolorystyka nadaje temu trochę kiczowatego wyglądu. Tym nie mniej cały park ze wszystkim budowlami i zielenią robi przyjemne wrażenie. Spacerowaliśmy sobie niespiesznie, zaglądając do kolejnych atrakcji takich jak: Mur Echa, Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz, a także Siedem Meteorów, które w rzeczywistości są wielkimi głazami przytarganymi tu z jakiś gór. W parku Chińczycy oddają się różnym aktywnościom: klaszczą w dłonie wydając odgłosy paszczą, tańczą w parach do jakiegoś chińskiego disco albo śpiewają niemal operetkowe piosenki pod przewodnictwem dyrygenta (to ostatnie zdecydowanie najciekawsze). Obserwowaliśmy też ze zdumieniem, po raz kolejny, stroje chińskich modnisi, które potrafią przebić wybryki ich polskich odpowiedników. Pogoda na spodenki, koszulkę i sandały (my byliśmy nieco za ciepło ubrani), a tymczasem królują kozaczki pod kolana, rajstopy z wystającym spod spódniczek lub spodenek klinem lub w wersji wełnianej (!), żakieciki i oczywiście parasolki, żeby broń Boże której nie opaliło przypadkiem. Inny typ to taka postać z mangi rodem, nie ważne że wiek już trochę, hm, zaawansowany. Grześ realizował się jako fotograf, pstrykając budynki, nas, przyrodę, a najchętniej Chinki ;p. Na niespiesznym zwiedzaniu zeszło nam 3,5 h, po czym wróciliśmy do hotelu z planem zabrania Adama i udania się na wieczorne oglądanie placu Tiananmen oraz kaczkę po pekińsku (w dowolnej kolejności). realizację planu zaczęliśmy od placu, choć z małymi problemami, bo metro uparcie nie zatrzymywało się na właściwej stacji i pojechaliśmy raz tam, a raz z powrotem omijając punkt, gdzie mamy wysiąść. Podeszliśmy więc pieszo kawałek. Na plac juz waliły tłumy, w podziemnym przejściu kontrola bagażu jak w metrze i jesteśmy na sławnym Placu Tiananmen. Otoczony ponoć nieciekawymi, ale o tej porze obficie oświetlonymi budynkami, w których są muzea, mauzoleum Mao, itp., ale także dwoma bramami z pagodowatymi dachami po stronie południowej, mi wydał się dość przyjemnym miejscem. Ludzi masa, ale bywało juz gorzej. Na telebimach lecą propagandowe filmiki pt. „Jak to cudownie i sielankowo jest w Chinach”, jest fontanna z laserowymi odbiciami na wodzie, kwiaty, a w oddali sławny obraz Mao na Bramie Niebiańskiego Spokoju. Na przeciw jakiś inny ważniak na podobnym zdjęciu, nie wiemy czy to aktualny przywódca Chin, czy kto (trzeba sprawdzić na necie – coś nie umiem znaleźć innego poza Mao wymienionego portretu)? Adam i Grześ byli placem zawiedzeni – myśleli, że będzie większy, pusty w sensie braku zabudowań jakichkolwiek i pełniejszy w sensie jeszcze większego wysypu Chińczyków. Mnie ani nie zawiódł, ani nie zachwycił, takiego mniej więcej oczekiwałam. Fajnie mi się po nim chodziło, patrząc na przyjemnie oświetlone elementy.
Jako, iż zachwytów wielkich nie było, a w żołądku zaczynało burczeć, poszliśmy na poszukiwania knajpy z LP z kaczką. Wcześniej jeszcze zostaliśmy z Grzesiem po raz kolejny wykorzystani do zdjęcia i zaczęłam śpiewać Kazika, który po naszej małej przeróbce made in China brzmiał:

„Przepraszam, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z panem?
Ja i koleżanka, panda, plac Tiananmen.
Swoją pracą na scenie chcę osiągnąć swój cel:
Order Mao Czerwonego, Budowniczy ChRL!”

Pasuje jak ulał! No może z wyjątkiem pracy na scenie w naszym przypadku.
Knajpa z LP okazał się po pierwsze leżeć na ulicy a’la Krupówki – całkiem milutkiej, ale cholernie zatłoczonej, po drugie być zajętą na full. Ale pani pokierowała nas (dosłownie, bo poszła z nami) do ich filii, gdzie zamówiliśmy z Grzesiem zestaw żarcia z kaczką po pekińsku, a Nina kurczaka i ryż z jajkiem. Adam głodował z powodu nadal nienajlepszej formy. Dostaliśmy płaskie mini-naleśniki, super gęsty ocet balsamiczny (teraz rozumiem jego nazwę), ogórki i cebulkę, a sama kaczka była pokrojona w grube plastry (na szczęście bez kości) na osobnym talerzu. Prezentowała się dość biednie, choć miała ładnie przypieczoną skórkę. Potem donieśli jeszcze bakłażana z kartoflami w ciemnym sosie. Całość smaczna, ale inaczej wyobrażaliśmy sobie kaczkę po pekińsku – taką bardziej w całości, w dużym kawałku. Hm. Niny kurczak był z orzechami, cebulą, papryką i też w sosie – bardziej ostrym. Całość zjedliśmy ze smakiem, ale też zapłaciliśmy aż 225 Y i w tym kontekście aż tak rewelacyjne to nie było. Ale – kaczka po pekińsku zaliczona, nie kojarzymy już żadnego niewypróbowanego dania chińskiego, które mieliśmy spróbować, więc jest całkiem spoko. Wróciliśmy piechotą. Wspólna łazienka to jednak kapa.

Iwona
510, 2010

Chiny dzień XIX – Beijing

05-10-2010

Wstać się nie chciało, w pokoju ciemno, bo bez okien, nie wiadomo jak jest na zewnątrz, jak pogoda, nic. Śniadanie bufet z małymi zmianami to co wczoraj. Ruszamy do Zakazanego Miasta.
Metro, wysiadka i milion ludzi pchających się w jedynie słusznym kierunku. My z nimi. Przechodzimy przez Bramę Niebiańskiego Spokoju z wizerunkiem Mao i usiłujemy namierzyć biletownię. Przez tłumy nic nie widać. O, w końcu są strzałki. Zaraz, zaraz, do czego są te kolejki naokoło? Do kas biletowych? Aaaaaa… Nawet przez chwilę pada pomysł, żeby dziś zrobić hutongi, a tu przyjść jutro wcześniej. Ale postanawiamy jednak być twardzi, skoro tu przyszliśmy, to swoje trzeba zrobić. Ustawiamy się grzecznie w jednej z kolejek, które nadzorują mundurowi i trzeba przyznać, że idą one szybciej niż na pierwszy rzut oka wygląda. Co jakiś czas pan porządkowy spaceruje wzdłuż kolejki i pilnuje żeby ludzie stali równo w rządku, a nie np. po dwóch. Po jakiś 15-20 minutach mamy bilety (60 Y / os.) i maszerujemy w kierunku wejścia. Zakazane Miasto (Gugong) – tajemnicza przez wieki budowla, do której wewnętrznej części zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Siedziba cesarzy z dynastii Ming i Qing od 1420 do 1923 r. No i ten tak legendarny pałac jest teraz zadeptywany przez miliony ludzi (7 mln rocznie, ale dlaczego wszyscy dzisiaj?), z czego 99% stanowią Chińczycy i niestety obdarty z całej tajemniczości. Budynki są ładne (choć trochę znowu pstrokate), cały kompleks duży, skomponowany wg jakiejś przemyślanej wizji, ale chyba całą czwórką oczekiwaliśmy bardziej oszałamiającego efektu. Tłum niestety obniża wartość każdej atrakcji o jakieś ¾. W pawilonach w środku jest niewiele i ogląda sie to z zewnątrz zza barierki lub szyby. Obejrzeliśmy za dodatkowe 10 Y Pawilon Zegarów zawierający, jak sama nazwa wskazuje, kolekcję zegarów, niektóre całkiem ciekawe, np. w kształcie balonu.
Ponieważ czasu jeszcze było sporo, bo zwiedzanie zajęło nam krócej niż spodziewaliśmy się, wymyśliłyśmy z Niną atrakcję uzupełniającą, czyli park Beihai położony niedaleko Zakazanego Miasta. Park ma 800 lat, uchodzi za najciekawszy w Pekinie i zawiera Białą Dagobę (Bai Ta), czyli taką inną pagodę w stylu tybetańskim, którą postawiono tu w 1651 r. dla upamiętnienia wizyty ówczesnego dalajlamy. Oczywiście w opisie na tablicy przed Dagobą nie ma ani słowa o dalajlamie, tylko dane techniczne: kiedy, z czego, jak odbudowywano itp. Park trzeba przyznać jest ładniutki: mostek prowadzący na wyspę z Dagobą, po jeziorze pływają łódki wśród dużych liści, są bramy, chińskie pawilony, jakieś stelle, obeliski. I ludzi choć dużo, to jakoś tak mniej tragicznie. Ponieważ Adam wciąż niedomaga, to postanowił odłączyć się przed poszukiwaniem jedzenia i chyba dobrze zrobił, bo dłuuugo to trwało zanim coś znaleźliśmy.
Spacerując wzdłuż jeziora Beihai i chyba już następnego (bo one się w taki podłużny ciąg tu układają), znajdowaliśmy tylko bary i kawiarnie, a z restauracjami była kiszka. Wchodząc w obszar, gdzie wg LP miała być uliczka barowa, napatoczyliśmy się na jakiś hutong. Eee, ale to nie te na pewno, do których mamy iść przecież w inny dzień. Przeszlismy nim – brzydka uliczka z parterowymi budynkami z szarej cegły, brudno, śmierdzi. Hm. Na pewno te, co znaleźliśmy na mapie są inne, lepsze, no i przecież mają być w pd.-zach. części Pekinu, a nie tu – pn.-środkowej. No nic, szukamy knajpy dalej, w końcu juz trochę zmęczeni siadamy sobie na kamieniach, patrzymy z Nina w mapę i dokonujemy strasznego odkrycia: te „nasze” hutongi znalezione na mapie, to są właśnie te, w pobliżu których się kręcimy, a pomyłka wynika z tego, że mapka była po prostu ramką z powiększeniem tego obszaru, zamieszczoną na lewym dole [pd.-zach. :) ] strony! Ups! Przez przypadek znaleźliśmy kolejną atrakcję przewidzianą do zwiedzania i już mamy wątpliwości czy jest tu sens wracać na pół dnia. Idąc do knajpy z LP, a potem w kierunku stacji metra, przeszliśmy przez jakiś ciekawszy, bo zawierający sklepiki i już oświetlony w miarę klimatycznie hutong, ale te boczne, w które zerkaliśmy nadal nie wyglądały zachęcająco. Albo zaczynamy marudzić, albo te pekińskie atrakcje są wszędzie lepiej przedstawione niż w rzeczywistości się prezentują. Knajpa natomiast wypadła całkiem, całkiem. Choć juz chyba nie jest taka „budget”, jak to pisze w LP. Najczystsza z dotychczasowych, ładny wystrój, wypasione WC, karta po angielsku i z obrazkami, kelnerka rozumiejąca, co to znaczy „not spicy”. Rozumiejąca, co nie znaczy nie zdziwiona, w końcu w knajpie z kuchnią syczuańską, słynącą z ostrości potrwa, zamawianie nieostrych musi budzić zdziwienie. Ale była na tyle pomocna, że jeszcze Grzesiowi doradziła zmianę wybranego dania na mniej ostre. Dostaliśmy: cienkie naleśniczki (te co wczoraj) z makaronem sojowym, jajkiem i szpinakiem, wieprzowinę suszoną powietrzem z kawałkami bambusa (bambooshoots) oraz makaron sojowy z kiełkami fasoli i innymi warzywami. Wszystkie potrawy smaczne, żadna za ostra (papryczki profilaktycznie odkładaliśmy na bok) i oczywiście spore porcje. Całość z piwami 141 Y. Bywało taniej, ale i drożej też. A nie ma się czego przyczepić. Choć mojego ulubionego beer fisha chyba już nic nie przebije.
Do hotelu wróciliśmy metrem. Okazało się, że Adam też w drodze do metra trafił na hutongi! Jutro chyba Pałac Letni, bo Wielki Mur przekładamy na czwartek – cały czas jeszcze nie do końca przekonani czy jechać indywidualnie czy z wycieczką.

Iwona
610, 2010

Chiny dzień XX – Beijing

06-10-2010

Przy śniadaniu zdecydowaliśmy jednak, że wykupujemy wycieczkę (180 Y/osobę), chyba juz trochę zmęczeni jesteśmy i idziemy na łatwiznę. Pomysł z nocowaniem na murze i tak już upadł, bo po pierwsze Adam chory, po drugie – po ujrzeniu w rzeczywistości ile tu jest wszędzie ludzi, jakoś trudno mi wierzyć w znalezienie zacisznego zakamarka, gdzie można by się przespać.
Ruszyliśmy metrem do Pałacu Letniego (Yihe Yuan) nad jeziorem Kunming. Pałac był główną rezydencją cesarzowej Cixi, stanowił cesarski plac rozrywek. Tradycyjnie składa się z pawilonów, mostków itp. Z ciekawych rzeczy zawiera scenę, na której my też mieliśmy okazję zobaczyć przedstawienie muzyczne, taneczne i akrobatyczno-klaunowskie. Przez dużą część parku ciągnie się Długa Galeria, zadaszona promenada pomalowana w różne sceny inspirowane historią, mitologią, geografią i literaturą Chin. Łatwiej jednak iść równolegle do niej, bo środkiem ciągną tłumy Chińczyków. Mimo wszystko tłumy tu były mniejsze niż wczoraj, a park i atrakcje bardziej rozłożone, więc szło się o wiele przyjemniej niż po Zakazanym Mieście i przez to Pałac Letni zrobił lepsze wrażenie. Ubolewaliśmy jedynie nad tym, że strasznie dziś było nieprzejrzyste powietrze, brak wiatru być może spowodował większe nagromadzenie smogu. Czas jakoś szybko leciał, początkowo chcieliśmy jeszcze iść na łódko-rowerki wodne, ale idea padła, bo równocześnie chcieliśmy też zobaczyć stadion olimpijski. Poprzemieszczaliśmy się znowu metrem (świetna sprawa, całe miasto za złotówkę można zjechać przesiadając się tylko na różne linie) i wysiedliśmy w pobliżu olimpijskich budowli. Zabawnie znowu było znaleźć się w miejscu kojarzonym z TV, jako coś co jest na drugim końcu świata. Stadion ciekawy jest z zewnątrz juz za dnia, ale trzeba przyznać, że zyskuje po podświetleniu go wieczorem. Weszliśmy też do środka (50 Y), jest ogromny. Ilości siedzonek nie liczyliśmy, bo jeszcze tam długo byśmy musieli siedzieć (sprawdzi się na necie – sprawdziłam – 91.000 pierwotnie, zredukowana ilość po Igrzyskach olimpijskich – 80.000). Na telebimach lecą fragmenty z olimpiady. Po zmroku oświetlili czałe wnętrze stadionu. Na przeciwko jest też water cube, ale tu byłam trochę rozczarowana, bo jakoś (nie wiem dlaczego) kojarzyłam, że po zewnętrznej powłoce ma się lać woda. A to tym czasem są takie wypukłe, niebieskie bańki tylko. Stadion Ptasie Gniazdo prezentuje się okazalej.
Chcieliśmy podjąć próbę zjedzenia czegoś w namiotach zwanych chyba Olimpic Food Plaza, ale po pierwsze śmierdziało zniechęcająco (głównie jakimiś ośmiornicami, ale chyba nie tylko), po drugie, jak już zwalczyliśmy odruch obrzydzenia, okazało się, że nie można normalnie płacić, tylko trzeba kupić jakieś karty. Nie chciało nam się cyrkować, więc głodni poszliśmy dalej. Nieopodal była budka, gdzie sprzedawali zupki chińskie, takie w opakowaniach, jak nam już nie raz po głowie chodziły. co prawda zdarli z nas strasznie, bo za 3 zapłaciliśmy 50 Y (nie dzieli się w dodatku, więc ściema), ale nie chciało nam się juz dalej na głodnego szukać. Plusem było to, że znów rozumieli, że nie chcemy ostrych. Moja była całkiem smaczna, miała kawałki kurczaka, grzybki, kapustę pekińską (!) i oczywiście makaron. Pozostałe też były ok. No nie jest to zupka w rozumieniu Vifonu, ale też i miseczka, w której jest sprzedawana jest 4 razy większa, a z torebek w środku wysypują się wspomniane wyżej składniki w miarę przyzwoitych kawałkach. Aa, w środku jest też … widelec plastikowy do zupki. Tzn. do jej zawartości, bo płyn się siorbie z miseczki. Wysiorbaliśmy więc i podróżując 4 liniami metra wróciliśmy do hotelu. Miała być jeszcze partyjka w piłkarzyki stojące w barze, ale Grześ wymiękł i ogląda jakieś chińskie programy w TV.
A mi udało się w kiblu wywarzyć drzwi niechcący. Weszłam, a one nie chciały się domknąć. Podważyłam więc je lekko nogą, żeby zaskoczyły w futrynę, a one … pierdut z zawiasów! Lekko skonsternowana próbowałam się wydostać na zewnątrz, gdy w międzyczasie z sąsiedniego klopa wyszła jakaś Europejka, zrobiła duże oczy, powiedziała „Chinese quality”, po czym wspólnie podniosłyśmy drzwi i usadowiły z powrotem na zawiasach. Aż się boję iść kąpać ;)

Iwona
710, 2010

Chiny dzień XXI – Beijing

Obudziłam się trochę przed budzikiem, bo śniło mi się, że wróciłam do poprzedniej pracy, pojechałam tam na rowerze (a było to w Tychach we śnie), spóźniłam się, w dodatku nie wiedziałam ani co mam robić, ani za ile kasy tam przeszłam, a sam prezes też nie bardzo wiedział. W dodatku miałam poczucie, że zostawiłam w PUP taką fajną ekipę, a tutaj wszyscy już obcy i średnio nastawieni do mnie. We śnie żałowałam decyzji o zmianie pracy i chciałam ją cofnąć. No i dostałam szansę – obudziłam się :) . Wyspana średnio i z bolącym uchem od klimy, jak sądzę. Szybkie śniadanie (już mi się to hotelowe tu nudzi) – tosty z dżemem i arbuz dla odmiany i schodzimy na dół. Przyszedł przewodnik, dwoje Szwedów i Australijczyk oprócz nas. Przewodnik niestety okazał się najniewyraźniej mówiącym po angielsku Chińczykiem, jakiego spotkaliśmy. Bo większość po prostu nie umie, a ten niby umiał, ale do czasu kiedy się to z artykułowaniem myśli nie wiązało. Nawet Australijczyk go niespecjalnie rozumiał. Gadał więc coś do nas, myśmy udawali że rozumiemy, bo proszenie go o powtórzenie kompletnie niczego nie zmieniało. Problem się robił, gdy zadawał pytanie, bo nie wiadomo było co odpowiedzieć. Masakra! Wycieczka zaczęła się od wizyty w sklepie z jadeitem. Krótka prezentacja na temat rodzajów i rozpoznawania jadeitu, sposobu obróbki i sru na sklep wielkości mniejszej wioski. Ceny kształtujące się na wysokości przeciętnego polskiego wynagrodzenia za bransoletkę były normą. Bawiliśmy się więc w wyszukiwanie najdroższej rzeczy w sklepie. Niektóre nie miały cen co prawda, takie największe statki wielkości dużego salonu, ale udało nam sie namierzyć orła na postumencie (szerokość skrzydeł wielkości naszej sypialnio-komputerowni) za jedyne pół miliona Y (250 tys. zł). jakbym tyle miała, to bym na domek zaczęła odkładać! Pozostała część ekipy była równie chętna jak my na zakupy, więc wyczekaliśmy narzucony czas i wyszliśmy na zewnątrz. Przewodnik spóźnił się 14 minut. Następny przystanek był turystyczny – grobowiec Ming. Ponoć odkryto ich 3, myśmy oglądali jeden. Podejrzenie wzbudzał fakt, że oprócz nas były tam może jeszcze ze dwie grupki zwiedzających i żadnych tłumów Chińczyków. To wbrew pozorom źle wróży, bo znaczy, że nic ciekawego tu nie ma. No i faktycznie, jakaś brama z mega żółwiem w środku i płytą kamienną, dalej jakieś 2 pawilony: jeden stanowiący grobowiec podobno – choć kompletnie nie wygląda, bo w którym grobowcu jest stół zastawiony atrapami jedzenia oraz trony: cesarza, żony i konkubin; drugi zawierając szaty i figurę cesarza. I to by było na tyle – szumnie się nazywa, ale nie ma tu czego oglądać, zwłaszcza po uprzednim odwiedzeniu wszystkich możliwych pawilonów cesarskich w Pekinie.
Wsiedliśmy do busika i podjechaliśmy, jak się okazało, pod Wielki Mur. Przewodnik pokazał nam knajpę, w której będziemy mieć lunch i podprowadził nas pod kolejkę linową, która kosztowała dodatkowe 65 Y (ja się burzyłam trochę, ale Adam powiedział, że tego nie ma w cenach wycieczki, więc się nie awanturowałam), ale z powrotem zapowiadał się za to super zjazd długaśnym torem saneczkowym. Powiedział nam też, że za 1,5 h mamy być na dole, na co ja sie oburzyłam juz strasznie, bo miało być 2 h. Po moim wyrażeniu dość jasno, że nie ma mowy, po chwili były juz prawidłowe 2 h czasu. Wjechaliśmy więc kolejką na górę, pogoda mimo braku deszczu była niestety fatalna, bo powietrze było znowu całkiem nieprzejrzyste, jakaś dziwna mgła, czy smog unosiły się wszędzie. Ale po ujrzeniu fragmentu muru juz nam się zaczęło podobać. Weszliśmy na górę – mur zgodnie z jego założeniem był szeroki na 4 jeźdźców kawalerii, idących jeden przy drugim (choć myśmy nie kawaleria). Miłym zaskoczeniem było to, że nie było tu tłoczno specjalnie, ale też trochę pod tym kątem wybieraliśmy właśnie fragment Mutianyu, a nie najpopularniejszy Badaling. I pierwsze miejsce w Chinach, gdzie spotkaliśmy więcej białych niż żółtych. Mur wygląda wspaniale: wije się po wzgórzach, co jakiś czas są wieżyczki, jest tu odnowiony, ale nie jakoś sztucznie (jak słyszeliśmy o niektórych fragmentach, a widzieliśmy parę razy na przykładzie innych zabytków). Pogoda nadal nie pozwalała dostrzec go na jakimś dłuższym fragmencie wyraźnie i pewnie zdjęcia nie oddadzą jego wspaniałości w pełnej krasie, ale orzekliśmy zgodnie, że jest niesamowity i biorąc pod uwagę, że ciągnie się na długości prawie 6 tys. kilometrów (niektórzy twierdzą, że 10 tys. ze wszystkim odgałęzieniami, a z kolei Wikipedia, że tylko 2400, a reszta to tylko odgałęzienia i fortyfikacje), w pełni zasługuje na bycie cudem świata.
Spacerowaliśmy sobie około godziny w stronę kolejnego punktu z kolejką linową, raz w górę, raz w dół, z przewagą góry. Co jakiś czas mijaliśmy naszych towarzyszy z wycieczki i chyba pierwszy raz będziemy mieć kilka zdjęć w czwórkę. Po godzinie i dojściu do wyznaczonego celu zarządziliśmy odwrót, ciesząc się juz na zjazd torem saneczkowym. Żeby nie było zbyt pięknie, to oczywiście gdzieś przed nami jechała jakaś ekipa z chińskimi dziećmi i tak pomału zjeżdżali, że musieliśmy parę razy się zatrzymywać, mimo wrzeszczącego „don’t stop!” Chińczyka stojącego co jakiś czas na trasie. Ale kilka razy udało się osiągnąć jakąś przyzwoitą prędkość, raz prawie Grześkowi wjechałam w tyłek, bo za zakrętem stał, czekając aż gramoły pojadą w dół. Zdecydowanie był to najdłuższy tor saneczkowy, na jakim miałam okazję jechać. I mógłby być najszybszy, gdyby np. puszczali w dłuższych odstępach. Ale i tak było fajnie.
Jak zeszliśmy na lunch, to przewodnik, patrząc z wyrzutem na zegarek, powiedział, że spóźniliśmy się 10 minut. Na to rezolutnie Nina odpowiedziała, że on przy sklepie 14 minut, więc mamy jeszcze 4 w zapasie. Nie jesteśmy pewni, czy do końca zrozumiał, ale w każdym razie nic więcej nie powiedział. Lunch był naprawdę smaczny. Na tradycyjnym okrągłym stole z ruchomą szklaną częścią na środku, aby przesuwać potrawy, pojawiły się miski z ryżem, kilkoma potrawkami z warzyw i mięsa, tofu, bakłażanem z kartoflami, bambusem oraz jajecznicą z pomidorami. Za picie skasowali po dodatkowe 10 Y za colę – bardzo drogocenna! Wzięliśmy się ostro za wcinanie, kątem oka zauważając, że nasi pozostali towarzysze coś kiepsko i bez wprawy się za to zabierają (Szwedka najpierw pałeczki do dwóch rąk wzięła!). My juz po 3 tygodniach jemy pałeczkami nie zastanawiając się nawet nad tym i dyskutując przy tym w najlepsze. Mam dziwne wrażenie, że zjedliśmy większość ;) . Ha, i jeszcze nic nie było za ostre! Bardzo przyjemne jedzonko. W drodze powrotnej czekało nas juz tylko zwyczajowe „dymanie”, czyli zaciąganie turystów do sklepów, w których jest krótka prezentacja, a potem długi czas na zakupy. Tym razem dowiedzieliśmy się jak produkuje się jedwab. Oprowadzająca nas pani była wyraźnie niezadowolona, że wycieczka jej się rozciąga i przygląda a to nitkom, a to robaczkom jedwabnika, zamiast podążać w jedynie słusznym kierunku, czyli do sklepu. Jedwabne kołderki były całkiem przyjemne – ale po co nam, jedwabne ubranka całkiem ładne – ale jeszcze mnie nie pogięło, żeby wydać paręset złotych za byle bluzkę. Podobnie widać odebrała to reszta, bo znowu nikt nic nie kupił. Co za pech ;p. Potem była herbaciarnia, gdzie było w sumie najmilej z 3 odwiedzanych sklepów. Podano nam kartki z rodzajami herbaty, a potem była degustacja każdej z nich, włącznie z demonstracją jak się którą pije, bo to też się różni. Jedne herbatki się pije odpowiednio układając palce, inne siorbiąc dla podniesienia walorów smakowych, jeszcze inne siorbiąc i ciamkając. Dobrze, że nam bekać nie kazali! Spośród 5 najbardziej smakowała nam liczi i jaśminowa (którą już tu nieraz piłam). Herbaty też były drogie, a że mamy zapas zakupiony przy Studni Smoka (do której nie dotarliśmy), zrezygnowaliśmy z zakupu dodatkowej. Tak więc cała nasza wycieczka to dla „dymających” był stracony czas – nikt nic nie kupił. Przewodnik biedny też się już w drodze powrotnej zamknął, bo i tak go nikt nie rozumiał, a całą ekipą dyskutowaliśmy sobie dość żywiołowo na temat wszystkich nas łączący, czyli o podróżach. Australijczyk np. był w Birmie i ciekawe rzeczy opowiadał. W sumie to sceną najlepiej oddającą zrozumienie wzajemne miedzy nami a przewodnikiem było pytanie zadane przez niego pod koniec: „Do you want to see blybly?”. Zbiorowe „what?” z 7 gardeł. „Do you want to see blybly?”. „What?”. Po trzecim pytaniu, przy którym przewodnik mało się nie zapluł, a my dalej nie wiedzieliśmy, cóż to też niby mamy szansę zobaczyć, Adam, który mniej więcej zlokalizował naszą pozycję na mapie Pekinu stwierdził, że „może mu chodzi o Bird’s Nest?”. Czyli stadion oglądany przez nas wczoraj, a zwany ptasim gniazdem. Aha. I uff, bo Chińczyk się cały spocił z wysiłku poprawnego wymówienia nazwy. Myśmy nie chcieli, bo widzieliśmy, a reszta też nie, zniechęcona wizją wracania do hoteli na własną rękę.
Po powrocie do hotelu, w miarę wczesnym, bo po 18.00, zakupiliśmy najpierw jedno, a potem dwa kolejne lokalesowe wina czerwone „Great Wall” (każde inne) i graliśmy w piłkarzyki. Zlaliśmy Wrońskim tyłki ;) , po czym zmieszaliśmy składy, żeby było weselej. Plan dnia jutrzejszego pozwalał na małe szaleństwo, bo zasadniczo zostały nam tylko zakupy pamiątek i może czegoś dla siebie.
Pogłoski o paskudnej chińskiej wódce i winie zostały obalone, albo my po prostu lepiej trafiliśmy. Albo jesteśmy mniej wybredni. Albo jedno i drugie.

Iwona
810, 2010

Chiny dzień XXII – Beijing

„Kur.., Misiek, słyszysz ten telewizor znowu?”. Yyy? „No znowu ten palant jakiś słucha tego samego programu”. Aaa, no słyszę zasadniczo. Naprawdę głośno puszczał. tylko jak ja śpię, to chyba nawet wojna by mnie nie obudziła, jeśli by budzika nie nastawili. Ale jak już się obudziłam to słyszę. Wyraźnie. I spać trudno już. Włączyliśmy klimę, żeby jednolitym szumem zagłuszyć te wrzaski. Usnęłam, ale co jakiś czas się budziłam, bo hałasów na zewnątrz było coraz więcej, pukała pani sprzątaczka, ludzie tłukli się z walizkami na kółkach, itp. Ale nie przeszkodziło nam to podrzemać do niemal 11.00. Dość rzadko na tych wakacjach udawała nam się ta sztuka. Ponieważ śniadania w hotelu mieliśmy już wszyscy po dziurki w nosie, poszliśmy do pobliskiego klonu pierwszego chińskiego fast-fooda z Szanghaju – Yun ho. Nie jesteśmy do końca przekonani, że to naprawdę było to, bo pokierowali nas na górę, gdzie wyglądało bardziej restauracyjnie, a i menu było po angielsku, więc inna bajka. Nina zamówiła pierożki, Adam ryż, Grześ naleśniki z szalotką, a ja – zasugerowana podpowiedzią Grzesia – rybkę opiekaną. Jak po 15 minutach wszyscy dostali swoje dania, a ja nie, zapanowała zbiorowa wesołość (czyżby powtórka z Hangzhou?). Ale jak przynieśli rybę, to już śmichy-chichy ustały, bo rybka nie dość, że miała chyba z 700 g, to była podana w ładnym, ciemnym sosie, z grzybami, szczypiorkiem i imbirem na półmisku również w kształcie ryby. Wszyscy podziubali trochę pałeczkami, Grześ dzielnie towarzyszył mi prawie do końca, walcząc z ościami z niespotykanym u niego zacięciem. Ja tradycyjnie ogołociłam rybkę zostawiając tylko głowę, ogon i ości. Smaczne i obżarłam się strasznie.
Ruszyliśmy w kierunku Silk Street, czyli miejsca gdzie w Pekinie można kupić wszystko. Oczywiście nie ma ustalonych cen, ile wytargujesz, to twoje. Masakra, ale trzeba się odnaleźć, inaczej człowiek zostanie wydymany, jak co niektórzy „ludzie Zachodu”, którzy łykają najbardziej absurdalne ceny, jakie Chińczycy sobie wymyślą. Z naszej czwórki mistrzem targowania się jest Adam: nie za dużo mówi, z groźną miną wstukuje na kalkulatorze proponowane ceny (zaczynając od cen niemal tak absurdalnych w dół, jak ich są w górę), odchodzi ze stoiska, no pełna profeska! Proponowane ceny obniża w ten sposób do 10-20% początkowej wartości zaproponowanej przez sprzedawców. Kupiliśmy sobie wszyscy chińskie ciuszki (hm, jak się z powrotem upasę, to w moją chińską sukienkę nie wejdę ;p), są super, tylko wypaśne na tyle, że rzadko będzie okazja je ubrać. Podobno 100 % jedwab, ale jakoś nie wiem, czy w to powinnam wierzyć. Przebieralnia: sprzedawczyni, tudzież któryś z chłopaków zasłaniający nas szlafrokiem w kącie sklepu. Kupiliśmy masę prezentów, jakieś pamiątki dla siebie, ogólnie spędziliśmy tam, z przerwą na piwo w okolicznej knajpie i transportem w obie strony 8 h! Targowanie, wrzaski, zaciąganie do sklepu („look lady, pasmatrij …”), teatralne sceny, przymierzanie – zmęczyło mnie bardziej niż wejście na Hua Shan. Jakbym miała tak w Polsce kupować, to chyba do każdej wyprawy na zakupy przygotowywałabym się psychicznie tydzień. W sumie wszyscy byliśmy wymiąchani strasznie, no może poza Grzesiem, który kolejny raz został ulubieńcem Chinek z powodu swoich seksownych warkoczyków: „oh, how cute, can I touch it?”. Po całym dniu zakupów mieliśmy tylko na tyle sił, żeby zejść do jednej z pobliskich hotelowi knajp chińskich typu fast-food i zamówić jakieś dania z ryżem, kurczakiem i sałatkami. W Chinach fast-food wygląda zdecydowanie zdrowiej niż kuchnia amerykańska, a i podejrzewam, że kalorii ma o wiele mniej niż przeciętnych hamburger. Po powrocie do hotelu nastąpił trudny czas upychania prezentów w nasze bagaże, ale ponieważ Nina i Adam mieli pierwotnie plecaki mocno pustawe, to pochłonęli większość wielkogabarytowych prezentów. Jak się okazało, w rezultacie Adamowi udało się mieć najcięższy plecak z naszej czwórki. Podobnie jak na początku podróży, tak i teraz dopadła mnie biegunka, więc wciągnęłam nifuroksazyt, żeby w samolocie jakoś spokojnie przeżyć. W sumie to i tak niezły bilans, jak na azjatycką wyprawę i nasze eksperymenty kulinarne.

Iwona
Przejdź do góry