Indonezja dzień I Jakarta – Yogyakarta
Kogo interesuje lot? Lot jak lot – aczkolwiek bilety zakupione w promocji Emirates to był bardzo dobry pomysł. 6h z Warszawy do Dubaju, potem 6 godzin oczekiwania i 8h lotu do Jakarty. Dało się przeżyć.
Lot jak lot… Zasadniczo tak, tyle tylko, że nie w każdym samolocie zdarzają się ekrany 11-12 cali dla każdego pasażera i pełna biblioteka filmów w jakości HD. Zobaczyłem sobie „Life of Pi”, a potem zasnąłem :( Przed lądowaniem było już za mało czasu, więc tylko niepublikowany odcinek Mythbusters zaliczyłem. Za to Iwona dzielnie oglądała „Nędzników” po angielsku (dla niewtajemniczonych to musical). Potem dla dodania sobie otuchy oglądała „Impossible” – film o tsunami w Tajlandii ;) . Pierwsza klasa miała ekrany chyba 20 cali, a do business klasy nas nawet nie wpuścili (mieli osobne wejście).
21.04.2013 Jackarta – Yogyakarta
Lądując, wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Gdzie te słońce, gdzie te tancerki Hula z girlandami kwiatów? Zamiast słońca – burza, zamiast tancerek – smutni celnicy. Organizacja w pełni azjatycka. Wychodzimy z samolotu, stajemy w kolejkę, kupujemy wizę (25$) następnie do kolejnej kolejeczki, do biura imigracyjnego. I w kolejce smutny angolorosjanin odsyła nas na koniec, bo „pan tu nie stał!” – nie ważne, że Lipki nam zajmowały miejsce. Jesteśmy na wakacjach, więc kolejne 20 minut nas nie zabiło… Zrobił to dopiero urzędas, który uparcie domagał się wpisania w dokumentach miejsca, gdzie będziemy przebywać. I na nic tłumaczenia, że będziemy zwiedzać dużo miejsc , że dojedziemy na miejsce i dopiero wtedy szukać sobie hotelu będziemy – nazwa hotelu i już. Potem przyszło nam do głowy, że trzeba było jakiś mu podać, Hilton, Sobieski czy inny taki. On musi mieć i koniec. Aczkolwiek w przerwach między nazwą, domagał się rezerwacji tego hotelu. Trafiła kosa na kamień – my mamy 3 tygodnie, możemy stać przy tym biurku – więc zrezygnował, sam wpisał jakąś nazwę i kazał spadać. Odebraliśmy bagaże, udaliśmy się w stronę autobusów, mających nas zawieźć na dworzec Gambir, z którego jest już tylko kawałek do tańszego dworca z którego mamy pociąg – Pasar Senen. Po wyjściu z lotniska dostaliśmy mokrą szmatą przez pysk. 33 stopnie i ogromna wilgotność.
To niewiarygodne, jak bardzo ciepło może być. Zasadniczo efekt przypominał ten z Delhi, jak wychodziło się z lotniska. Gorąco, wilgotno i charakterystyczny zapach.
Przed wyjściem z lotniska Nina zdołała jeszcze zepsuć bankomat, bo chciała wypłacić wszystkie pieniądze. Na szczęście bankomat się opamiętał i wypłacił skromne 1 000 000 rupieci. Ja dodałem drugi milion i w ten sposób zostaliśmy milionerami.
Następnie poprzez informację udaliśmy się na autobus. W informacji pan nam napisał, że bilety są po 25000 rs – a w rzeczywistości są po 20000 – nawet na bilbordzie koło niego. Po zwróceniu uwagi tylko się uśmiechnął. Super – lubimy takie akcje. Po drodze dopadł nas naganiacz i przekonał miększą, kobiecą część wycieczki, że nas zabierze. Oczywiście przepłaciliśmy, bo wytargowaliśmy na 200000 rs kurs na docelowy dworzec, a autobusami z przesiadką 170k – ale wygodę mieliśmy przynajmniej. Względną… W każdym razie jeszcze kilka razy potwierdziliśmy cenę, bo usiłował ją renegocjować, ale w obliczu tego, że zaczęliśmy wypakowywać się z auta, zrezygnował. Jeszcze marudził, żeby zapłacić za parking i autostradę, ale został zignorowany. Droga na dworzec była długa. Jakarta zrobiła na mnie wrażenie średnie do słabego. Trochę jak New Delhi, bez atrakcji tego miasta.
Porównanie do Indii wypada na korzyść Indonezji – niby to samo, ale jednak tutaj wszystko wygląda trochę lepiej. Widać, ze kraj jest na wyższej stopie życiowej ;)
Ewidentnie – trafiliśmy do Azji. Przewróciło się – niech leży – oto dewiza mieszkańców. Wszystko w stanie obdrapanym rozpadającym się. Nie – nie zachwyciło mnie to miasto. Na dworcu, starym indiańskim sposobem założyliśmy bazę i wysłaliśmy zwiad. Zwiad doniósł, że w okolicach jadłodajnie można porównać do Hiltona. Jeśli ktoś wie, jak wygląda restauracja w Hiltonie – to te restauracyjki dokładnie tak nie wyglądały. Budka z 14 desek, kawałka brezentu i stołu – to w większości przypadków było to, czym mogła się knajpa poszczycić.
Wybraliśmy sobie jedną, metodą – ktoś jest w środku poza właścicielem i je – jest szansa, że nie zejdziemy w ciągu najbliższych 30 minut. Na wystawie leżały smażone ryby i inne dziwactwa. W szczególności głowy ryb. Mniam. Z Michałem wybraliśmy sobie coś, co pani określiła Nok – kawałek omleta ze szczypiorem, papryką i wolę nie wiedzieć czym jeszcze. Do tego miseczka ryżu i gotowana trawa. Lipki wzięły ryż z trawą a do tego płaskie coś, na którym w panierce było widać prawdopodobnie krewetki. Nina na standardową znaną nam już bazę, dostała kurczaka. Michał dostał na ryż sosik, który okazał się równie ostry, jak wyglądał
Michał wygląda ostry? ;)
(czerwone kawałki papryki, nasionka i coś do namoczenia tego). Smaczne to było. I dopiero po jedzeniu nastąpiła refleksja – ciekawe ile za to zapłacimy. No więc zapłaciliśmy 36000 – czyli jaki eś niecałe 13pln na 5 osób. Interesujące.
Natomiast piwo kosztuje 26000 – i chłopaki sobie odpuścili.
Wróciliśmy na dworzec i oczekiwaliśmy na peronie na przybycie naszego pociągu.
Informacje praktyczne – kible są na Małysza. Ciepło. Wilgotno. Głośno. Lipek: ale za to każdy kibel ma wodę w kraniku, co ogólnie jest nieocenione :) .
Woda 3.500Rp
Wydatki
Woda 3.500Rp
Indonezja – noc I Jakarta – Yogyakarta
Pociąg wjeżdża na stację. Zamyka się brama. Zapewne w 2 celach – jeden taki, że za bramą nagle robi się przejazd dla samochodów, a drugi, to chyba po to, żeby pociąg nie uciekł. Albo pasażerowie. Lipek, jakby nie był tak zmęczony, zapewne uciekłby nawet przez ten płot. Bidula. Iwona obiecywała mu raj, a przyjechał do piekła na ziemi. Ale dam mu już spokój, bo zły będzie i nie będzie chciał robić za korektora.
Adam też obiecywał raj. Natomiast nikt nie wspominał, że będzie tak gorąco ;) .
Ogólnie jest tak, jak się spodziewałem :p .
W każdym razie – pociąg przyjechał bez problemów, uwaliliśmy się bez problemów – i wbrew Lipka obawom nie jest tak źle, jak myślał (bo postanowiliśmy zaoszczędzić połowę ceny biletu i nie jechać pociągiem superekstra, tylko zwykłym, aczkolwiek klasą „bisnis” (która wygląda na skrzyżowanie naszej 2 z czymś co mogłoby być u nas klasą 3 – i tak wiem, nie mamy tego – ale moglibyśmy mieć). W pociągu okna otwierają się za pomocą pięści, są wentylatory na suficie, które można sobie rozbujać, żeby dyndając chłodziły – ale jednak otwarte okna są lepsze w tym. 8h w tym pociągu – to wyzwanie. Gorąco, parno, wygodnie średnio. Tuchtoni z racji mniejszych rozmiarów, potrafią zmieścić się pod siedzenie i tam kimać… my jesteśmy za dobrze odżywieni. Można sobie wynająć poduszkę, za 5000 (jakieś 1,6pln) i chodzi pan z WARS’u z panią która za niego nosi pieniądze. Jest głośno. I nie wiem, czy wspominałem, ale gorąco i parno. Jest dobrze, jest dobrze! Czasem warto się tak przejechać. Człowiek poznaje, jak bardzo jest kreatywny. Niewygodnie strasznie, więc kolejna pozycja i kolejna, a teraz nogi na oknie, a teraz jedna noga z oknem, a to nogi za oparciem… Czy wspominałem, że głośno? Dostałem takiej migreny, że myślałem, że jajko zniosę. Na szczęście żona dała mi batonika. Może gwiazdorzyłem? Dojechaliśmy do Dzogdzy i następne wieści będą w kolejnych newsach.
Zasadniczo Adam ujął wszystko, zapomniał tylko dodać, że było głośno, parno i gorąco. I nie do końca schludnie :]
Indonezja Dzień I – Yogyakarta
Zostało mi zarzucone, zupełnie niesłusznie, że Lipek jest bardziej radosny niż ja. Nic bardziej mylnego. To ponuractwo Grzesia tak działa na moją grafomanię. Ponadto on sprawdza po mnie i zapewne dodaje smutne akcenty, żeby wyszło, że on jest zabawny, a ja nie. Na takiego mi wygląda.
Poprawiłem On na on – nie urosłem (jeszcze) do roli bóstwa, nawet lokalnego ;) . Zresztą jak chcesz, mogę nie sprawdzać, będzie zabawnie. Ludziom dupy poodpadają ze śmiechu, jak się dowiedzą, jakie błędy robisz :P .
Wracając do Yogyakarty, na dworcu byliśmy o rześkiej godzinie 5. Godzina 5 jest świetną godziną do wszystkiego, na przykład do kupowania biletów i szukania hotelu. No dobra, to była ironia, Grześ poprawiając mnie zapewne zechce mnie czymś oczernić.
Proszę bardzo – nie dość, ze Adam obudził nas w pociągu, to jeszcze wysiadł z niego z bezczelnym uśmiechem przyklejonym do twarzoszczęki. Jakby tego było mało, podczas gdy my zastanawialiśmy się co robić oraz próbowaliśmy lokalnych ciasteczek, on wyłożył się jak gdyby nigdy nic na ławce i udawał, że śpi. Podobno nie spał w ogóle w pociągu, ale przecież nikt go nie widział jak nie spał!
Poczekaliśmy do 6 aż otworzą kasę i… okazało się, że biletów do Surabaya na za trzy dni nie ma. Pani nam powiedziała, że na drugim dworcu, na pociąg z kurami i inwentarzem, czyli pewnie biznis+, można jeszcze kupić. Podziękowaliśmy i poszliśmy szukać noclegu. Patrząc na mapę poszliśmy… i 200 metrów do pierwszego hotelu zmieniło się w kilometr. I nic. Postanowiliśmy zapytać o drogę, co było genialnym pomysłem. Poszliśmy w zupełnie inną stronę. Oczywiście okazuje się, że główne wyjście jest w inną stronę na mapie – po co sobie takimi pierdołami zawracać głowę. Trafiliśmy na dzielnicę z wąskimi uliczkami, bez skuterów i szumu ulicy – po lekkim zamieszaniu z naganiaczem, udało nam się zdecydować o miejscu zamieszkania. Koszt to 100000 za pokój. Czyli jakieś 30PLN. Rewelacji nie ma, ale jest internet. Co prawda z restauracji obok, ale oni tu wszyscy żyją jak jedna rodzina.
Wzięliśmy prysznic w rewelacyjnie zimnej wodzie i postanowiliśmy odwiedzić restaurację (i dostać hasło do wifi). Z Michałem zamówiliśmy sobie po śniadaniu indonezyjskim za 30000 rupieci (10pln), na które składała się kopa świetnie smakującego, smażonego ryżu, na to omlecik, do tego herbata jaśminowa i duży sok z owoców albo sałatka owocowa. Super! Nina zamówiła sobie bodaj potrójny omlet z pieczarkami i smaczne też było. Co jadły Lipki niech ten promienny i radosny Lipek napisze. A co, niech ma coś z życia.
Iwona wzięła omlet z salami, pieczarkami i czymś czerwonym, ja zaś, jako iż nie byłem specjalnie głodny zamówiłem naleśnik z owocami (smaczny) oraz za radą koleżanki z pracy milk shake bananowy. Wszyscy popatrzyli na mnie z politowaniem – takie rzeczy to nie dla nas, Europejczyków… Brzuch Cię będzie bolał i nie wiadomo co potem… Miny im zrzedły, jak sami dostali soki ze świeżych owoców o podobnej konsystencji, natomiast bananowy milk shake był rewelacyjny. Podjąłem decyzje, że od dziś dzień bez shake’a dniem straconym!
To była zemsta za Indie, kiedy Grześ krzywo patrzył jak ja brałem sobie szejka i pytał, czy miewam problemy żołądkowe
Następnie udaliśmy się do pokoi na pół godzinki dla słoninki. Pół godzinki skończyło się po jakichś 4 czy 5 godzinkach, ale słoninka poczuła się dopieszczona. Dlatego też z Niną i Michałem udaliśmy się dopieścić ją znów, ale nie będę tego opisywał, bo wyjdzie, ze to blog kulinarny…
Gdy wstaliśmy, zalogowaliśmy się na znany już nam portal z biletami kolejowymi i okazało się, że biletów jest full. Uznałem, że może nasi poligloci nie dogadali się z panią i pani mówiąc, że jest full, miała na myśli, że full miejsc. Dobra, żartowałem, głupie to było. Nie zmienia to jednak faktu, że na dworcu twierdzili, że biletów nie ma, a my mieliśmy do wyboru 70% miejsc. Poszliśmy na dworzec odebrać bilety i udało się to bez problemu. O co chodziło – zielonego pojęcia nie mamy. Następnie pojechaliśmy zawieźć Piotrowi, którego poznałem przez goldenline, czekolady i wafelki – to Polak mieszkający na stałe w Yogyakarcie. Zapakowaliśmy się w jedną taksówkę, zostaliśmy zawiezieni pod sam dom. Piotr załatwił nam na kolejny dzień kierowcę z autem – będziemy zwiedzać miliony świątyń. Wracając, zaproponował, żeby zajechać jeszcze na główny plac, którego nazwę zapewne napisze Lipek, który do tego może się przydać
Plac alun-alun.
(przynajmniej do tego. Choć nie, w sumie jeszcze wieczorem przyniósł kieliszek na odrobaczanie, więc do 2 rzeczy się nadaje). Pojechaliśmy rikszami – Piotr powiedział ile mają kosztować – panowie szczęśliwi nie byli, ale targowanie się jak się zna cenę jest o wiele łatwiejsze. Nie żeby ogólnie było jakieś trudne. Nawet Nina i Iwona zaczęły przejawiać skłonności do targowania się – moje uznanie. Już nie ma śmiania się ze mnie tylko ktoś sam się za to zabiera.
Na około placu jeżdżą riksze z kolorowymi diodami, przyczepionymi na wszystkim co się da. Imitować ma to ryby, łabędzie i inne sprzęty domowe. Takie strasznie odpustowe dla mnie. Ale posmęciliśmy się po placyku i jakiś diabeł (diabeł, bo rudy i kobieta – Iwona) podkusił nas, aby iść piechotą. Jakoś nikt nie oprotestował, Iwona uparła się, że zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać! Teraz natychmiast, trzeba nazwiedzać się za ten czas, kiedy zawiązywaliśmy sadełka.
Poszliśmy skazańcy. Znaczy skazańcy i PANtofel Lipek, który zaprotestować się bał. Burza na horyzoncie, ale idziemy twardo. I jak tu na nas nie chluśnie wanna wody. Lunęło jak głupie. Schowaliśmy się pod daszek. Potem skokami pod drzewo, jak przestało odrobinę. Potem pod kolejny daszek. Ściana deszczu. I jeszcze złośliwy komentarz Lipka, wygłoszony tak, by jego żona nie usłyszała – a wiecie, że tu może bez przerwy 3 miesiące padać?
Przestało padać i udaliśmy się w drogę. Kluczyliśmy wężykiem naprowadzani przez tuchtonów. Jeśli ktoś by się zapytał o mapę – to odpowiadam, że wedle mapy droga jest prosta i nie ma ani jednego zakrętu. Nie wiem kto takie mapy im rysuje.
Następnie kolacyjka, płyn na robaki, paciorek lulu i spać.
Znaczy spać cfaniaczki, a biedny ja klikać muszę.
Spać. Jutro oglądamy świątynie.
Wpis był pozytywny! Zapamiętać sobie!
Wydatki:
pancake 8-15.000Rp
śniadanie indonezyjskie 30.000Rp
omlety 10-20.000Rp
herbata 5.000Rp
zupy 12-17.000Rp
dania indonezyjskie ok.25-30.000Rp
soki 8,5-12.000Rp
Indonezja -Dzień II Okolice Yogyakarty, Prambanan
Auto umówione mieliśmy na godzinę 8. Naszą ulubioną knajpę otwierają 7:45 – więc ze śniadankiem byśmy mieli kłopot
Zasadniczo o 7:30, ale dreptaliśmy tam koło 7:25 i nie wyglądało, że zaraz otworzą.
Wstaliśmy 6:30 (Lipki to pewnie 7:29) i po zimnym prysznicu skoczyliśmy na śniadanko do innego lokalu. Okazało się, że kolejna knajpa otwarta jest od 6:00.
To potwarz. Wstaliśmy wcześniej, ale prysznicujemy się wieczorem, więc nie musimy wstawać godzinę wcześniej!
Jedzenie było gorsze niż w naszej (UK) Ulubionej Knajpie, ale bez przesady. Nasz kierowca ma na imię Kiero. To bardzo upraszcza zapamiętywanie… Jechaliśmy w stronę Pramabanan, jednak po drodze zahaczyliśmy najpierw o świątynię z hinduistyczną z IX wieku – Sambisari. Została wykopana przypadkiem i 21 lat składali kawałki kamieni jak puzzle 3D. Świątynia nie jest wielka, ale całkiem ładna. Następnie pojechaliśmy do świątyni Candi Sari, rzut sombrerem od Prambanan. Ta była inna, mniej strzelista, a bardziej kwadraciasta. W sumie to 3D, więc sześcienna. Wstępy do tych świątyń nie są biletowane ale płaci się „datek” w wysokości 2000rs za osobowejściówkę. Świątynie są fajne z dwóch względów. Po pierwsze są małe, a po drugie – praktycznie nie ma tam turystów. Ta pierwsza świątynia jest polecana dla kobiet, aby nabierały sił. Ne wiedzieć czemu wszystkim utkwiła w głowie wizja, że silniejsza kobieta będzie się bardziej spełniała w kuchni…
Na miejscu były poprzebierane dzieci z rodzicami, co chwilę któryś rodzic pytał, czy może zrobić zdjęcie swej pociechy z nami. W sumie później w innych świątyniach też nas zaczepiali, ale na taki dość miły „chiński” sposób – przepraszam, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z Panem? Ewentualnie robią zdjęcia z ukrycia, natomiast nie takiej chamówy i fotek na bezczela jak w Indiach.
Następnie podjechaliśmy do Prambanan. Wejście kosztuje niemało – 171 000 za osobę (jakieś 60PLN) i cały czas zastanawiam się, czy było warto. Z jednej strony to nie majątek, a z innej – porównując do 2000 za wcześniejsze świątynie… to trochę za dużo. Ale jest pod opieką UNESCO, więc za to się płaci. No i w sumie za obsługę – powitalna darmowa kawa/herbata/zimna woda, kolejka/pociąg w środku parku… Co nie zmienia faktu, że mam mieszane uczucia. W sumie mógłbym zobaczyć to zza płotu i też byłoby ok.
Za 75000 wzięliśmy jeszcze przewodnika – autora czterech książkowych przewodników po Prambanan, opętanego obsesją cycków. Co świątynia, to konfidencyjnym szeptem z roziskrzonymi oczkami mówił – „ TU JEST POSĄG KOBIETY Z NAGIMI PIERSIAMI!!!” . I to nie tylko do nas, ale do wszystkich przechodzących. Widać tabu nagości mocno daje się we znaki.
Nie tylko cycków – co chwilę wszędzie widział też penisy i waginy, a przy kulminacyjnej płaskorzeźbie silnej kobiety trzymającej mężczyznę za penisa, z rozpostartymi nogami, uparł się, że Iwona musi koniecznie mieć zdjęcie, jak trzyma tego samego penisa…
Dołączyła do nas para z polski – Jaga i Łukasz, podróżujący od 1,5 miesiąca po „okolicach”… i jeszcze łobuzy pół miesiąca zwiedzać będą. Zazdrościmy!
Prambanan był ładny, ale po Kajuraho już nie robił wrażenia. „Ładne ale…”
To prawda, Kajuraho w Indiach ładniejsze. Nagromadzenie i wielkość świątyń powoduje, że właśnie Prambanan jest tym centralnym punktem zwiedzania.
Chyba najfajniejszym kawałkiem było po przejechaniu się kolejką do świątyni Sewu, jak okazało się, że jest tam nagrywany film/serial/telenowela
albo po prostu zdjęcia, bo kamery tam nigdzie nie widziałem
– pooglądaliśmy chwilę, puszczano dym i było ciekawie.
Po tym wszystkim pojechaliśmy na przedstawieni z lalkami ze skóry – teatr cieni. Nie powaliło nas to jakoś specjalnie – chyba robimy się malkontentami. Za komentarz niech będzie pytanie na koniec – „to już? Ale to już koniec? Chyba powinniśmy klaskać? Klask, klask.” Najciekawsze z tego było jak Iwona z Lipkiem grali na cymbałach. Albo czymśtam cymbałopodobnym.
Nie bójcie się, nie waliliśmy Adama po głowie. Były tam prawdziwe cymbały.
Następnie pojechaliśmy w stronę Borobudur. Blisko niego mieliśmy zamówiony wypaśny obiad. I kolejny raz okazało się, że jednak samemu sobie organizując, jest lepiej. Za kolosalną kasę – bo prawie 100 000 od głowy (ze 30pln – wiem, wiem w PL sobie za tyle nie poszaleję, ale tu są inne warunki) dostaliśmy ogromny obiad – zupę i z 5 czy 6 dań do podziału, na koniec deser. Poza makaronem nic jakiegoś takiego, co by nas na kolana powaliło, jedliśmy tu już smaczniejsze jedzenie. I 15 razy tańsze. Ale dość malkontenctwa. Lokal był świetny, taki ni to namiot, ni to półotwarta wiata nad stawem, wśród zieleni, taki Hilton w wersji polowej. To na plus. I kible europejskie. I papier. I woda. Jest super, nie marudzę!
Ja miałem kibel azjatycki, ale też nie marudzę, bo zdążyłem się przyzwyczaić :) .
Nie wspomniałem jeszcze, że jadąc do Borobudur złapał nas, o dziwo deszcz. W sumie minęła 14 więc czas na deszcz, nie? Ulewa ogromna. Wobec tego zmieniliśmy plany i Borobudur zobaczymy jutro o wschodzie słońca.
Wróciliśmy do Yogyakarty, oddaliśmy bilety pociągowe tracąc 25% ich wartości, ale uznaliśmy, że wynajmiemy sobie auto z kierowcą do pokonania trasy do Bromo, Kawah Ijen i następnie do przeprawy na Bali. Czasowo wychodzi to o wiele lepiej, a finansowo podobnie.
Wieczór miło spędziliśmy z Jagą i Łukaszem w knajpie przy piwie i deserach.
Jutro wstajemy o 3 rano… już się cieszę! Halo, cieszę się! Jestem zadowolony!
Indonezja – Dzień IV Yogyakarta i Borobudur
Skoro wczoraj ustaliliśmy, że oglądać będziemy wschód słońca, to trzeba było wstać o pogańskiej godzinie. Nie dość, że pisałem relacje i segregowałem zdjęcia do 1, to do 2:30 nie mogłem zasnąć. A pobudka o 3:10, prysznic i w drogę. Nie to, że jakiś czyścioch jestem, ale w takim klimacie pod prysznic chodziłbym co godzinę. Oczywiście zimny. Człowiek wtedy na 5 minut przestaje się lepić sam do siebie oraz do okolicznych przedmiotów, ludzi i powietrza. Wracając jednak do świtu. Na równiku jest to proste – słońce pojawia się koło 5, zachodzi koło 5…. Więc aby zobaczyć wschód słońca wyłaniający się zza wulkanu (zapewne Merapi, ale głowy nie dam) ruszyliśmy przed 4 rano. Droga jak na indonezyjskie warunki była pusta – znaczy się tylko 1,5 na 2 pasy były zajęte. Normalnie zajętych jest 9 pasów i wszystko miesza się, wyprzedza, zmienia pas mijając się o centymetry.
Ale zgodnie stwierdziliśmy, że w Indiach jeżdżą jeszcze „lepiej”.
Tu było nieźle, bo podpięliśmy się pod konwój eskortowany przez policję, który jechał do hotelu Mano Hara przy Borobudur, też na wschód słońca. Wejściówka na wschód słońca tam podobno kosztuje drugie tyle co wejście do świątyni, o ile nie więcej. Wybraliśmy więc widok alternatywny z okolicznego wzgórza. Po opłaceniu donacji „na potrzeby wioski” w wysokości 15000irs/osobę w ciemnościach powędrowaliśmy dżunglowatą ścieżką w górę. W sumie tylko Nina zabrała latarkę, więc można było straszyć Grzesia, że jakiś wąż go śledzi.
Ja miałem latarkę w telefonie, ale wizja węża pod nogami obutymi w cieniutkie sandałki naprawdę nie jest miła ;]
Po szybkim marszu, ale nie jakoś strasznie długim (na ich szczęście) doszliśmy na górę. Było tam już kilka osób. Zza wulkanu delikatnie pojawiała się łuna świtu. Przybyliśmy w idealnym momencie. Spędziliśmy z godzinę patrząc, jak wstaje świt. Nie było nam dane zobaczyć słońca, gdyż pojawiło się trochę chmur. Nie zmieniło to jednak faktu, że spektakl był wart zobaczenia.
Przez kilka minut mogliśmy nawet nacieszyć się ciszą i odgłosami dżungli o poranku! Ale potem przyszły kolejne wycieczki i cisza się skończyła. Ku mojemu zaskoczeniu najbardziej hałasowali znudzeni lokalni przewodnicy, rozmawiając miedzy sobą (pewnie o bogatych turystach).
Schodząc trzeba było uważać, aby nie zjechać na błotnistej ścieżce – dobrze, że wchodziliśmy w ciemnościach, bo zapewne wchodzilibyśmy o wiele dłużej. Po zejściu nasze sandały ważyły po 5 kilo od błota, które zebraliśmy. Przed wejściem do auta chodziliśmy w kółko i szuraliśmy jak przedszkolaki mrucząc szuszuszu. Tylko Lipek postanowił umyć sandały, co czynił dobre pięć minut, bez jakichś bardziej spektakularnych efektów.
Kolejnym punktem programu było Borobudur. Ciekawa świątynia, o zwartej budowie – w sensie jedna większa świątynia zamiast tysiąca małych. Świątynia pełna symboliki – np. 10 poziomów odnoszących się do poziomów rozwoju człowieka – od zwykłego życia (1. poziom jako życie, z jego nałogami itp.), przez naukę/oświecenie (kolejnych 6, gdzie są rzeźby pokazujące różne historie), aż do nirwany, która ma kolejne 3 poziomy – a kolejne poziomy „zdobywa się” przez medytację. Kolejną symboliką jest niedokończona stupa wieńcząca świątynię, jako odzwierciedlenie tego, że nikt nie jest doskonały więc i świątynia taką być nie może.
Moim zdaniem główna stupa jest niedokończona przez zaniedbanie, o czym świadczy metalowy pręt wystający z jej centrum. Natomiast z ust przewodnika usłyszeliśmy, że jej niedoskonałość objawia się jej średnicą – 9,99m, a więc niepełne (doskonałe) 10m, choć jest bliska ideału.
W głównej stupie też był kiedyś posąg Buddy (symbol oświeconego, a takim może zostać każdy), ale na przestrzeni dziejów został zniszczony/ukradziony. Teraz jest po prostu wypełniona kamieniem. W każdej innej stupie (a jest ich 73 razem z główną – 7+3 = 10) są takie figury Buddy z rękami złożonymi do kontemplacji). Górne poziomy – nirwany – zajmują stupy w kształcie dzwonów, w środku których są posągi. Grzesiek sprawdził, że posągi na najwyższym poziomie nie mają głów – a na dole sprzedawcy chcieli nam sprzedać figury stup z głowami – uznaliśmy, ze to podróbki i złomu kupować nie będziemy :P (aczkolwiek jak ich znam, jakbyśmy im tą wizję przedstawili, to oberwaliby nam główki od posągów, byleby sprzedać). Mieliśmy przewodnika który nam o tych wszystkich rzeczach opowiadał. Jego plusem było to, że nie miał niezdrowej fascynacji nagością…
Wielu rzeczy mogę spodziewać się po Adamie (a jeszcze więcej nie mogę się spodziewać), ale tutaj mnie kolega zaskoczył swoją pruderyjnością… nagość niezdrowa? ;)
Jakby one ładne były, to byłaby zdrowa. A tak nie jest. Proste.
Na poziomie nirwany żona moja się popisała. Wchodził na górę Francuz z aparatem z dużym teleobiektywem (150-500mm) z założoną jeszcze osłoną przeciwsłoneczną. Nina podeszła do pana i bez ceregieli stwierdziła coś, co w wolnym tłumaczeniu brzmi „Ja myślałam, że mój mąż ma dużego, ale pan ma dwa razy większego! Jak pan go nosi? Nie ciężko panu? Nie trzęsą się panu ręce?” Pan się uśmiechnął a my poskładaliśmy się ze śmiechu. Chciałbym zaznaczyć, że pan wcale nie miał dwa razy większego, gdyż ja mam 100-400 a pan 150-500 – więc tylko niewiele większego ma. (to było miejsce na autoreklamę).
Chciałbym zaznaczyć, że wizualnie pan miał co najmniej dwa razy większego, natomiast należy przyznać, że Francuz miał czarnego, a Adam ma białego, więc koniec końców nawiązał rywalizację. Z drugiej strony, czarny podobno wyszczupla, więc jak było w rzeczywistości…
Cały tabun ludzi robi zdjęcia nam, albo z nami. Część nie wstydzi się podejść i poprosić, ale częstym obrazkiem jest, że robi się zdjęcie niby czemuś obok, ale potem zupełnie przypadkiem obiektyw w naszą stronę, fota, aparat za pas i chooooodu! Albo siedzimy i nagle ktoś, kto siedział naprzeciwko wstaje, przesiada się koło nas, zupełnym przypadkiem, a osoba, która została po drugiej stronie robi im zdjęcie… a że my będziemy przypadkiem w kadrze… ups, to wcale nie tak, jak myślimy! :)
Po Borobudur pojechaliśmy do mikro-świątyńki wielkości średniej wielkości pomnika wdzięczności dla armii radzieckiej.
Powinno być Armii Radzieckiej, ale wyjątkowo zgodzę się z przedmówcą, że nie powinno się nadmiernie tytułować organizacji zbrodniczych.
Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do Yogyakarty.
W planach mieliśmy odwiedzić pałac sułtana (Kraton), a Iwona była nieodpowiednio ubrana
Niezdrowa nagość!
Miała bowiem wyzywająco odkryte ramiona i mogłoby to spowodować zapewne problemy ze słabym sercem sułtana. Coś w tych Iwony ramionach jest, bo jak tylko zacząłem o nich pisać, to laptop się zagrzał i zawiesił… Więc biedny sułtan zejść mógłby na odpływ krwi z serca do organów innych. Dodatkowo jeszcze uznaliśmy, że 12 godzina to dobry czas na śniadanie.
Pałac sułtana. Ta. Uznałem, że skoro w środku dnia będziemy zwiedzać, poświęcę się i wsadzę na głowę chustkę. Trzy minuty później kazali mi i Grzesiowi zdjąć nakrycia głowy. Ja to jeszcze pół biedy, bo mózg mi chroni warstwa włosów, ale u Grzesia jedyną ochroną jest tylko to, że dobrze słońce odbija… Więc słownictwo mu się ograniczyło do słów powszechnie uznanych za obraźliwe.
Żarty żartami, ale jest to co najmniej lekka przesada. Jesteśmy na równiku, temperatura oscyluje w granicach 40 stopni, a oni zabraniają nosić nakryć głowy białasom na otwartym terenie… Żeby jeszcze ten sułtan gdzieś tam chodził, albo była to świątynia. Równie dobrze mogli kazać wszystkim ściągnąć buty i spacerować boso. Skończyło się na tym, że pomykałem od cienia do cienia.
Poczytaliśmy przewodnik, gdzie jest napisane, że mają małą kolekcję eksponatów i to jeszcze umieszczonych losowo. I była to prawda. Nie dość, że pałac był porywający średnio do wcale, to jeszcze burdel w eksponatach był straszny. W sumie najważniejszą wystawą była wystawa poświęcona sułtanowi. Stanowiła ¾ całego pałacu. Począwszy od jego biurka, przez zastawę stołową której używał będąc w Holandii, po skarpetki i buty. I jeszcze miał obraz jak elf, ze spiczastymi uszami. Głupawkę mieliśmy straszną. Nie… Pałac sułtana to była jakaś pomyłka.
Kolejną pomyłką był Water Palace (Taman Sari). Wejściówka była chyba 7000, więc tanio, po czym na wejściu bilet kasował lokales, który rusza za turystami i mruczy coś do nas. On nam opowie o tym. Nie. Tak, tak, opowiem! Nie, nie chcemy! Ale opowiem, fajne! Nie. Ninie włączył się agresor i trochę na pana nakrzyczała. Ale zadziałało, bo sobie poszedł. Cały Water Palace to 3 baseny z wodą, do której wchodzić nie można. Więc zero atrakcji.
A tam zaraz agresor. Nina przerwała mu w pół zdania i głośno zapytała: łot du ju łont from as? Koleś łypnął okiem i próbował kontynuować, ale Nina nie dała się zbyć i ponowiła pytanie. Tym razem koleś dał się zbyć.
Wróciliśmy więc do hostelu.
Chcieliśmy jeszcze renegocjować cenę transportu na Bromo i Kawah Ijen, ale kierowca uparł się, że jego cena 2,5mln jest najniższa i nie znajdziemy taniej. (L: tzn. może znajdziemy taniej, ale z całą indonezyjską pewnością – gorzej). Nie byliśmy przekonani, szczególnie, że dzień wcześniej w agencji na dzień dobry dostaliśmy identyczną cenę. Podziękowaliśmy sobie i poszliśmy na poszukiwanie. Pierwsza agencja nie chciała się targować, mówiąc, że 2,5mln to minimum. Kolejna powiedziała 3,2mln. Przy następnej zaczepił nas naganiacz, ze standardową śpiewką, że ma najniższe ceny. Odburknąłem mu, że nie wierzę w to i poszedłem dalej. Marudził, że mówi prawdę. Poszliśmy za nim i otrzymaliśmy znów 2,5mln. Powiedziałem, że mówiłem, że nie jest tani – więc przeprosił i zaprowadził do agencji prowadzonej przez jego „brata”. Tam na dzień dobry powiedzieliśmy, że nie interesuje nas 2,5mln i niech kombinują. Po kilku telefonach dostaliśmy 2,25mln. Za tyle to uznaliśmy, że wolimy naszego wcześniejszego kierowcę z jego ceną, bo lepszy znany niż nowy. Nina z Iwoną wyjaśniły sprawę panu, że albo 2mln albo nic. Pan zgodził się w końcu na 2mln (L: po kilku lekcjach matematyki dla opornych i wymianie zdań na temat temperatury, ubrań i ceny benzyny). Podpisaliśmy papiery i wstępnie wygląda to obiecująco – samochód jest na 8 miejsc + kierowca, więc będzie dużo miejsca… oczywiście jeśli przyjedzie, jak wieszczy nasz lokalny czarnowidz Grześ.
Zjedliśmy obiadek w naszej UK Superman, opiliśmy się soków i poszedłem spać. Podobno jeszcze gdzieś poleźli na miasto – Nina kupiła sobie piórnik.
Ale tego nie wiem, spałem snem sprawiedliwego.
Piórnika nie widziałem, ale wieczorem poszliśmy coś przekąsić, przy czym Iwona się uparła, że musi być jakaś nowa knajpa. Skończyło się na tym, że obeszliśmy pół kwartału omijając różne knajpy „bo tu już byliśmy”, „bo tu za mało ludzi” a tam „źle im z oczu patrzy”. W końcu zjedliśmy kolację w resto Bedhot, w którym ja byłem pierwszy raz, ale reszta jadała wcześniej. Przyjemny klimat, przyjazne ceny i dobra obsługa. Pozwoliliśmy sobie na czarkę wina arakowego zmieszanego z miodem dla Iwony, ze Sprite dla Michała oraz kokosem dla mnie. Jak na kraj muzułmański – ciekawe i nienajgorsze, choć mało :P . Chcę w tym miejscu gorąco polecić Ulubioną Knajpę „Superman” koło naszego hostelu – najniższe ceny, pyszne soki i shake i bardzo dobre jedzenie. Ach, jeszcze jedno – wczoraj daliśmy brudne rzeczy do prania w pralni obok (jest ich pełno). Cena – 5000 za kg. Wszystko fajnie, tylko nie dostaliśmy żadnego kwita… Dziś idąc do pralni mieliśmy z Michałem wizję: otwiera gość w mojej koszulce i pyta: Jakie pranie? A wracając do hostelu mijają nas uśmiechnięci lokalesi w koszulkach i spodenkach Michała: Helou friends! Polandia? Walesa! Warsaw! Na szczęście pranie wróciło do nas w lepszym stanie, niż nas opuściło (czyli w stanie wypranym) i na dodatek w całości. Czyli, jak mawia kolega Michała i wilk syty, i Kansas City.
Jutro wyjazd o 8:30 w kierunku Bromo (o ile nie spełnią się przepowiednie Grzesia, że za nasz 1mln zaliczki, koleś ucieknie do zimnych krajów).
Indonezja – Dzień V Yogyakarta – Bromo
Lipek postanowił zaprezentować swój talent pisarski, więc wklejam w całości, z moimi komentarzami.
Lipek:
Sprytny, pisał w drodze, kiedy mieliśmy czas na pisanie i teraz mi dogaduje, że on to pisze dużo, a ja mało… To niech cfaniura pisze między 24 a 3 w nocy…
Misiek! Wstawaj. Wstaaawaj! Już siódma! – biedna Iwona nie wie, że mój wewnętrzny spokój, opanowanie i kontemplacja po wizycie na 10. poziomie świątyni Borobudur pozwoliły mi dokonać samoobudzenia zaledwie piętnaście minut wcześniej. No, chyba że był to startujący samolot z lotniska usytuowanego chyba 100m od naszego pokoju.
Naturalnie rzecz biorąc reszta ekipy już dawno siedzi w patio, czytają newsy, sprawdzają zdjęcia, widzę suszące się ręczniki. Szeptam do Iwony:
– Jo tego nie forsztyjuja. Łoni nie muszą spać siedym abo łosiym godzin jednyj nocy?
– Mie sie widzi, że muszom. Ale dyć poszlimy spać wczora cołkiem pryndko.
– No ja, ale łod wiylu dni my nie spali cołkij nocy abo ganc nic? A nie wstowali my wczora pół na trzecio? (Adam: mam dziwne wrażenie, że nasza mniejszość niemiecka nas obgaduje…)
Iwona wzrusza ramionami i idzie do ubikacji. Na szczęście spakowaliśmy się wieczorem, więc tylko wskakuję w ubranie, dopakowuję piżamkę i śpiwór (nie, nie ma mi zimno w nocy, ale lubię udawać, że czymś się przykrywam). Idziemy na śniadanie do UK Superman. Zamawiamy w większości indonezyjskie śniadanie z kawą (dziewczyny nie, ale one są w mniejszości) i po pożegnalnym banana milk shake. Ciekawe, czy dalej też będą takie dobre szejki?
– Michał, a nie wolisz cappuccino? – śmiejemy się wszyscy na wspomnienie, jak wczoraj Michał chciał zamówić cappuccino milk shake i dostał… cappuccino z lodem. Sytuacja była o tyle kuriozalna, że miał już na stole gorącą czarną kawę. Nie wzbudziło też naszych podejrzeń, że kelner przyjmując zamówienie wrócił się po okulary a potem zapytał, czy ten shake ma być „hot” czy „with ice”.
Sprawdzam, czy Adam nie nabazgrał nowego wpisu w nocy, żeby ściągnąć go na iPada, póki mamy dostęp do Internetu, ale nic nie ma. Czyżby w końcu przespał noc?
Zasnął o 19, obudził się o 24, posmęcił się po patio i o 4 poszedł spać.
Zaglądam w poszukiwaniu komentarzy do naszych wpisów, ale jest tylko jeden. No tak, po pierwszych wpisach zainteresowanie opadło i nikt nas już nie kocha. Dobrze, że mamy dostęp do statystyk wejść na stronę i i tak wiemy, kto na nią wchodzi (a kto nie wchodzi, też wiemy!). Zaglądam na stronę sportową – faktycznie, nagłówki potwierdzają news Michała, że Lewy strzelił cztery gole Realowi. Zdaje się, że zarówno Niemcy jak i Polacy raczej do Hiszpanii na wakacje w tym roku nie pojadą.
Naturalnie spóźniamy się kilka minut (po śniadaniu jeszcze mycie zębów i dopakowanie plecaka), ale biegnąc do hotelu Iwona podekscytowana zauważa, że na ulicy widać tył „wielkiego białego samochodu”, więc „już chyba na nas czeka!”. Biały tył okazał się jakąś Hondą Jazz, ale tuż przed nią faktycznie stoi dość duży bus, a za nim Adam wita się z naszym nowym kierowcą. Kierowca nazywa się Elias (chyba) i uśmiecha się przyjaźnie :-). Chyba uznaje Iwonę za dowódcę naszej wycieczki, bo zamienia z nią o kilka słów więcej. Pomaga zapakować nam plecaki (wszystkie mieszczą się bezproblemowo do bagażnika z tyłu) i wskakujemy do pojazdu. Wskakujemy to dobre słowo, bo miejsca jest tyle, że można by tu tańczyć albo grać w berka. Kucanego. Właściciel agencji nie kłamał, bus jest ośmioosobowy (plus kierowca) a nas jest zaledwie piątka.
W busiku miejsca jest tyle, że na upartego można na leżąco spać. Takie podróże to ja lubię
– Jak na razie jeden zero dla nas, jeśli chodzi o samochód! – Michał triumfalnie uśmiecha się do mnie. A może szyderczo? Przecież ja, martwiąc się o naszą nową umowę martwię o nas wszystkich. Co za niewdzięcznik.
Żeby to nie kosztowało majątku, Lipek ubezpieczyłby się od wszelkich aktów terroryzmu takich jak – wojna, głód, brak wody, rezygnacja z wycieczki, ukąszenie muchy tse-tse oraz napadu zielonych ludzików. Cieszymy się, że jest z nami tak przewidujący uczestnik wyprawy
Wyjeżdżamy z Jogjy i już na wstępie okazuje się, że samochód posiada w pełni sprawną klimatyzację, osobne wejścia do przodu, środka i tyłu samochodu (a więc nie trzeba się gimnastykować przy opuszczaniu pokładu) i naprawdę dużo miejsca dla pasażerów. Kierowca zaś nie jest typem gaduły, a może nie mówi zbyt dobrze po angielsku, zresztą jak wszyscy tutaj. Niemniej jednak szybko dogadujemy się, że jak chcemy się zatrzymać to „anytime”, a my proponujemy mu to samo. Jest dobrze, że miło, jest fajnie. Wprawdzie mieliśmy podróżować lokalnie, asymilować się, poznawać kulturę – ale wygodnictwo wygrywa.
Zrobił mi aferę, że zaoszczędziłem połowę na pociągu, a mógłby jechać wygodnie w fotelach… a teraz co? Co? Hipokryzja się pod wpływem temperatury wydziela!
W czasie drogi prowadzimy ożywione dyskusje na tematy fotograficzne, oglądamy i porównujemy zdjęcia z dni poprzednich. Szkoda, że Iwona nie może oglądać. Podobno (podobno, bo jeszcze nigdy nie widziałem) jak czyta lub ogląda coś w samochodzie to symultanicznie puszcza pawia, albo nawet dwa. W pociągu tego nie ma, więc minus dla podróży samochodowej. Tak czy siak, nikt nie chciał sprawdzać, czy to prawda a sama Iwona też nie wyglądała na zainteresowaną.
Adam w międzyczasie kończy relację z dnia poprzedniego, a ja ją poprawiam. Wszyscy dochodzimy do wniosku, że jeśli nie będziemy jej publikować kilka dni, to może napięcie wzrośnie i ludzie zaczną się interesować, co tam u nas się dzieje.
Albo uznają nas za martwych i zaczną dzielić nasz majątek
Nie, żebym Was nie ostrzegał, że macie komentować – blog ma taką fajną funkcję. Fajnie się jest wiedzieć, że ktoś to czyta, że się podoba albo nie… Fajnie jest czytać wiadomości z Polski. No ale to zależy tylko i wyłącznie od Was, Drodzy Czytelnicy.
Elias zatrzymuje się na lunch, mimo że żadne z nas nie jest głodne, ale zgodziliśmy się bez szemrania – głodny kierowca to zdenerwowany kierowca, a to z pewnością oznacza kłopoty. Atrakcji w czasie jazdy jest aż nadto i bez tego.
Knajpa już z daleka wygląda na „autobusoturystyczną”, nastawioną na zagranicznych gości. Ble!
W restauracji zastanawiamy się, czy mimo wszystko nie zamówić czegoś, gdy podchodzi do nas inna turystka i nieskrępowana obecnością kelnerek mówi nam po angielsku, żebyśmy tu nie jedli, bo jedzenie nie jest dobre. Zachęceni w ten sposób ograniczamy się do napojów owocowych. To znaczy Nina zamawia frytki, ale to w zasadzie się nie liczy, bo one wędrują u niej przecież do osobnej kieszonki.
Podobnie jak ciasteczka, lody,picie, i wiele innych smakowitych rzeczy, na które osobne kieszonki w Ninusiu istnieją.
W samochodzie Iwona zadaje Eliasowi pytanie, które nurtuje ją od momenty przyjazdu do tego dalekiego kraju:
– Elias, dlaczego tutaj nie ma psów? Nie ma na ulicach, w domach też nie macie?
– Ano nie ma :-)
– Ale dlaczego? U nas trzyma się psy w domach.
– A u nas nie :-)
– Ale koty macie przecież. Widziałam na ulicach – nie daje za wygraną Iwona.
– Tak. :-)
– A co z psami?
– Tutaj nie ma :-) Ale może na Bali będą.
Wczoraj dowiedzieliśmy się, że rząd indonezyjski planuje podnieść ceny paliwa w najbliższym (?) czasie i w związku z tym są kłopoty na stacjach paliw z zakupem oleju napędowego. Dziś okazuje się to być prawdą w całej rozciągłości – mijane stacje albo mają tabliczki z informacją o braku diesel’a, albo są gigantyczne kolejki. Kierowca niezrażony z uśmiechem na twarzy prze dalej, ale po dwóch godzinach zaczyna rozglądać się z wodopojem dla pojazdu. Po kilku nieudanych próbach widać, że uśmiech jest nieco mniejszy i wykonuje nerwowy telefon do przyjaciela. Tematu rozmowy możemy jedynie się domyślać. Adam, który siedzi z przodu twierdzi, że tablica rozdzielcza nie funkcjonuje – licznik prędkości ma dwie pozycje: 0 lub 40, a wskaźnik paliwa nie działa. Jego obawy potwierdza kierowca na następnym przystanku, a jakże, na stacji benzynowej bez oleju napędowego.
– Elias, still no diesel here?
– No :-)
– How much do we have?
– I don’t know :-)
– So we go until the car stops?
– Yes :-)
Rozmowę kwituje kolejnym szerokim i dźwięcznym uśmiechem, więc wsiadamy do auta. Na następnej stacji zauważamy kolejkę, wobec czego można sądzić, że jest olej. Elias nie zastanawiając się wiele ładuję się w środek kolejki w miejsce pozostawione przez jakiegoś roztargnionego kierowcę ciężarówki. Ten, o dziwo nie krzyczy, nie wychodzi, nie grozi pięściami, tylko groźnie patrzy. Nasz busik ma przyciemniane szyby, więc jego wzrok nie wywiera większego wpływu na Eliasa. Tuż przed dystrybutorami ciężarówka jednak nas wyprzedza w kolejce, ale i tak zaoszczędziliśmy dobre 15 minut. Chcemy zatankować do pełna, ale jest odgórny limit – każdy może zatankować jedynie za 100K rupii.
Teraz mała dygresja. Chcecie się przekonać, jak bardzo jesteśmy „rzeźbieni” przez polski rząd? Pewnie chcecie. A ja Wam mówię, że nie chcecie, bo to będzie bolało. Ale skoro nalegacie… Cena oleju napędowego w Indonezji i to 4500 rupii za jeden litr. W niedługim czasie indonezyjski rząd zamierza ją podnieść do 7000 – stąd te cyrki na stacjach. Zaoszczędzę Wam przeliczania – obecnie ropa kosztuje jakieś 1,5 PLN, a będzie kosztować 2,33. Zdaje się, że to taniej niż paliwo LPG w Polsce… Nie wiem, skąd Indonezja bierze paliwo, czy mają jakieś zasoby naturalne, ale jak widać różnica jest więcej niż dramatyczna. Jak żyć Panie Premierze, jak żyć?
Uwaga dla ABW – to pisał Lipek, więc wizyty o 6 rano proszę wysyłać na Śląsk
Na kolejnej stacji benzynowej można już tankować do woli (a musieliśmy zawracać, kluczyć i stać w kolejce przez 20 minut). Benzynę podają kobiety w muzułmańskich chustach na głowach. Pani nalewa nam jakieś 10 litrów i… koniec. Elias trzęsie samochodem (cały czas na włączonym silniku), pani po kropelce dolewa co chwilę parę kropli, w końcu dobija do 11 czy 12 litrów. Śmiejemy się, że skoro silnik chodzi, to przy odpowiednio długich przerwach może tak dolewać całą noc. Okazuje się, że mimo popychania i trzęsienia autem bak się nie powiększył i mamy full. Elias zdaje się kompletnie nie panować nad ilością posiadanej benzyny.
Zrobiło się już dawno ciemno (standardowo zachód między piątą a szóstą wieczorem), a my nawet nie wiemy jak daleko do wioski pod wulkanem. Na domiar złego nie mamy zarezerwowanego ani hostelu, ani jeepa na rano (aby dostać się w okolice wulkanu przed wschodem. Na moje i Adama pytanie, że już jeden wschód widzieliśmy i po co nam drugi, odpowiedziała nam cisza i iskry rzucane oczami dziewczyn
Jak widziało się jeden wschód słońca, to jakby się wszystkie widziało.
Kierowca wykonał parę telefonów i zaproponował nam nocleg w pięknym (ponoć) hotelu ze wspaniałym widokiem (musi być zwłaszcza ekscytujący w ciemnościach) za jedyne 400K za naszą piątkę. Chcemy sprawdzić, jak będziemy na miejscu.
Pniemy się w końcu wyraźnie pod górę już w okolicach 21:30. Jeszcze jakaś godzinka i będziemy… Robi się wyraźnie chłodniej, Elias wyłącza klimatyzację i sugeruje otwarcie okien. Ostatecznie dojeżdżamy to hotelu solidnie zmęczeni, tuż przed hotelem szlaban, lokales wymienia dwa zdania z kierowcą i chcą od nas 100K. Podobno za wjazd do parku narodowego. Wysiadamy, a tu zima… znaczy, jakieś 10 stopni. Niezły szok termiczny. Szybko wrzucamy jakieś dłuższe rękawy na grzbiety (zostajemy w krótkich spodenkach i sandałach). Elias ubiera kurtkę zimową.
W hotelu, a nie hostelu okazuje się, że owszem cena wynosi 400K. Tyle tylko, że nie za naszą piątkę, a za jeden pokój dwuosobowy! Ponieważ ciężko się dogadać z uśmiechami :-) Eliasa, ruszamy z Adamem i Michałem na poszukiwania noclegu alternatywnego. Godzina późna, szanse są małe, ale spróbować warto. Podobno Jaga i Łukasz spali tu za 150K, tyle tylko że nie wiemy, czy od osoby czy od pokoju. Już w pierwszym napotkanym hostelu dowiadujemy się wprawdzie, że wszystko jest zarezerwowane, ale za to przyczepia się do nas jakiś lokales i prowadzi do rzekomych noclegów. W pierwszym budynku okna są ciemne, tuchton biega dookoła, stuka w szybki i pokrzykuje:
– Badi… Badi! – stuk puk w szybkę – Badi!!!
Śmiejemy się do siebie, bo przypomina to angielskie „buddy”, czyli koleś.
– Koleś… Koleś!
Nikt nie otwiera, już chcemy iść na dalsze poszukiwania sami, ale lokales nie poddaje się i niemal ciągnie nas za rękę do kolejnego budynku. Tutaj, choć nikogo nie ma, jest przynajmniej otwarte. Pakujemy się do środka, oglądamy dwa pokoje – czuć stęchlizną lub grzybem, ale łóżka wyglądają na w miarę czyste. To tylko jedna noc i to zaledwie na parę godzin… Niestety są tylko dwa pokoje, a on żąda 150K za jeden pokój. Dobijamy targu za cenę 300K za dwa pokoje dwuosobowe plus łóżko dla Michała na korytarzu za free, co wychodzi 60K na osobę – jakieś 20PLN. Na dodatek „koleś” z rozmachem obiecuje, że włączy ciepłą wodę w łazience na korytarzu w ramach przyjaźni indonezyjsko-polskiej. Nie da się ukryć, że to intratna propozycja przy 10 stopniach na zewnątrz (w środku zresztą też). Pozostaje załatwić jeszcze jeepa na 4. rano. W międzyczasie przypałętało się chyba z pięciu innych tuchtonów, jeden sprzedaje czapki i rękawice zimowe. Większość łypie podejrzliwie na nasze krótkie spodnie i sandały. Po burzliwych negocjacjach – oszczędzę szczegółów, warto napisać jedynie że były brane pod uwagę zarówno pójście pieszo bez kładzenia się spać jak i szukanie jeepa o 4. nad ranem
Widok Michała machającego rękoma nad maleńkim tuchtonem – bezcenny.
– decydujemy się na pierwotną propozycję Eliasa: jeep dla naszej piątki za 450K, jedynie musimy uiścić 100K zadatku. Nikt z nas nie wie dlaczego, czy że jak będzie padać to uciekniemy czy sprzedamy naszą wycieczkę jeepem… Ponadto okazuje się, że 100K zapłaty przy wjeździe do parku to bilet na cztery osoby. Pytamy, czy rano nie będzie z tego tytułu jakiś problemów?
– Powiecie, że dostaliście „discount” i będzie „no problem” :-)
Jest zbyt późno, by to roztrząsać, zrobiła się prawie dwunasta w nocy i zostało nam jakieś trzy godziny snu. W związku z tym ogłoszony zostaje Dzień Dziecka i kładziemy się bez mycia, mimo wynegocjowanego prysznica z ciepłą wodą. No, prawie wszyscy – Iwona czyścioszek jak zwykle nie daje za wygraną nawet w takiej sytuacji. Ładny mi Dzień Dziecka. Trzy godziny spania w najlepszym wypadku, temperatura spada poniżej 10 kresek tak, że nawet śpiwory nie pomagają, Michał śpi na korytarzu obwieszony urządzeniami elektronicznymi ładującymi się w jedynym gniazdku nad jego łóżkiem. Ni obiadu, ni kolacji. Ech, wakacje. Wakacje!
Michał nie zmarzł – przytulił się do ładowanego laptopa to mu ciepło było