Meksyk – Wstęp i Przelot
Nie ma z nami Lipka, więc nie ma kto mi sprawdzać błędów. I poprawiać.
Na pewno tak dobrym poprawiaczem jak Lipek nie będę ale przynajmniej mogę się postarać. Zresztą należy czasem skorygować piszącego więc będę pełnić funkcję „redaktora”)
Ale nie naczelnego. Bo z naczelnych to masz tylko przodków
Tak więc liczyć muszę na Wasze dobre serce, wyrozumiałość i to, że głupi Word nie będzie zmieniał tego co piszę na to, co jemu się wydaje, ze ja chcę napisać.
Wstęp.
W tym roku miał być Wietnam. Wietnam, może Kambodża, Laos. Któregoś jednak wieczora, weekend Nina na stronie fly4free.pl napotkała informację obłędzie taryfowym do Meksyku. Meksyk z Amsterdamu za około 1200PLN. Przy normalnych cenach Lot z Polski to koszt ponad 3000. Lecimy? Napadła mnie z tym tematem w wannie. Nie wiem… możemy… w końcu zawsze chciałaś odwiedzić swą przyjaciółkę z liceum Martę. Niny brat, Michał stwierdził, że nie leci, bo nie ma kasy – kupuje w tym roku mieszkanie, ma je wykończyć, więc odpada. Ale dzwoń do Lipków, nie wybaczyliby nam jakbyśmy do Meksyku polecieli sami. Szczególnie, że tym razem Lipek byłby bardziej przydatni niż zwykle – oboje uczą się hiszpańskiego. Niestety. Lipki lecieć nie mogą. I tu nastąpiła konsternacja. Czy poradzimy sobie sami na takim wyjeździe. Do odważnych jednak świat należy – spróbujmy (Nina: do odważnych świat należy taa…. chyba ze 45min przekonywałam Go, że grunt to przygoda, że dzięki temu wyjazdowi usamodzielnimy się, no i będziemy kwita z Lipkami za to, że polecieli bez nas do Peru i Chile) (Adam: ok., niech tak sobie wmawia. Właśnie kazała mi napisać, że to Ona zadecydowała, że lecimy. Tak, kochanie, oczywiście kochanie, tak kochanie, śmieci też wyniosę). Nina zadzwoniła do szefa i uzyskała zgodę na wyjazd, u mnie zarząd nie sprawiał nigdy problemów w związku z wyjazdami (za co zarządowi serdecznie dziękuję) – więc lecimy!
Błąd taryfowy polegał na tym, że trzeba było wejść na stronę aireurpa.com, wybrać język hiszpański, wyszukać przelot, zmienić język na francuski i po francusku przeprowadzić całą rezerwację. Jako że francuski jak i hiszpański znamy dokładnie na takim samym poziomie, znaczy wcale, za pomocą translatora, analogii i losowania co tu wpisać (no może lekko ubarwiłem, ale tylko lekko) udało nam się zarezerwować przelot. Całość, od znalezienia informacji o wylocie, do zabookowania biletów zajęła nam niecałą godzinę. Martwić się, jak sobie poradzimy, będziemy mieli czas później.
Tu nastąpiła mała refleksja. Lecimy sami… a może jednak… TYYY!!! MIIICHAAAAAAŁ!!! Może jednak lecisz z nami? Znów marudził o kasie. (Nina: „ale nie chcesz spróbować jedzenia meksykańskiego”, mam wrażenie że ten argument przeważył) Ale jako, że kasa to rzecz nabyta, Nina zadzwoniła do szefa Michała (tak, niedziela wieczór) przedstawiła się jako siostra i zapytała, czy puściłby Michała do Meksyku. Chyba go trochę zagadała i zagłuszyła, bo wyraził zgodę… I zarezerwowaliśmy trzeci bilet.
Trzeba jednak jeszcze dostać się do Amsterdamu. I tu pojawiają się schody. Nie ma normalnych połączeń z Warszawy by mieć rezerwę czasową na odbiór bagażu i nadanie go dalej. Znaczy może i był, ale w jakiejś pogańskiej cenie. W sumie jedyna rozsądna opcja, to przelot do Amsterdamu dzień wcześniej, wieczorem, nocleg i rano lot do Madrytu i Meksyku. Minus był taki, że zarówno przelot był dość drogi (jakieś 700PLN, jak i hotel w Amsterdamie 400pln za noc… stawiał całą imprezę finansowo pod znakiem zapytania. Na szczęście trafiła się „szalona środa” z LOT’em – o 24:00 ze środy na czwartek pojawił się Amsterdam za 303PLN w obie strony. Sporo było fajnych miejsc, więc serwery LOT’u nie przeżyły tego. Około 2 w nocy udało mi się dostać do podstrony rezerwacyjnej, zobaczyć miejsca… i znów serwery padły. Jak wstały, miejsc na nasz termin nie było. Rankiem Michał znalazł u jakiegoś pośrednika te miejsca za wyższą kwotę. Niewyspany zalogowałem się by zarezerwować, coś mnie tknęło, sprawdziłem locie – są! I bez opłaty za pośrednictwo.
Dzięki temu przelot do Meksyku w obie strony kosztować nas będzie niecałe 1500. No i nocleg na lotnisku w Amsterdamie, ale to już nie pierwszy raz, więc postanowiliśmy nie brać hotelu, a za zaoszczędzone pieniądze zaszaleć na miejscu.
Miesiąc później zmienia się Michała rezerwacja – ma lecieć do Madrytu innym samolotem niż my. Na szczęście udało się zmienić też nasze rezerwacje, byśmy lecieli razem. Zawsze to raźniej. (Nina: tutaj należy się małe sprostowanie – bilety rezerwowaliśmy o ile pamięć mnie nie myli w listopadzie, w okolicach Boże Narodzenia dostaliśmy maila, że Michał leci tego samego dnia ale wcześniej. Wpadliśmy w panikę, w sumie sam latał mało, a tu i lotnisko w Amsterdamie – duże, w Madrycie – nie wiem czy nie większe… ustaliliśmy, że piszemy do aireuropa, że „my być rodzina i, że my lecieć razem”. Aireuropa odpisała „no problema” – polecicie wszyscy wcześniej. Dlatego też bilety do Amsterdamu rezerwowaliśmy później tj. po przesunięciu lotu Amsterdam – Madryt – Meksyk i ze świadomością, że po raz kolejny lotnisko Schiphol stanie się naszym domem na jedną noc)
W międzyczasie, 2 tygodnie przed wylotem, do Niny dzwoni telefon. Pani po hiszpańsku usiłuje się z moją małżonką dogadać Nie wychodzi, więc przechodzi na francuski, włoski… i nic. Uzgodniły jednak, że ma zadzwonić ktoś znający angielski. Mijają godziny, stres rośnie, nikt nie dzwoni. Nina uznała, że jak do jutra nikt się nie odezwie, to zadzwoni sama. Już ja znam swoją domową panikarę. Do następnego dnia wymyśliłaby jakieś 381 pomysłów na to, co mogło się stać, będzie snuć czarne myśli i mi psuć humor. Mam to gdzieś. Kazałem zadzwonić. Chwilę później dzwoni zestresowana, że lecimy przez USA i potrzebne są jakieś dane z paszportu. W tym momencie mnie szarpnęło.
I kto tu jest panikarą? Pan ładnie wytłumaczył, że to nic ważnego, że potrzebuje naszych danych z paszportu i, że mogę zadzwonić jutro. A to Adam wpadł w panikę i za 15 min miałam na mailu skany naszych paszportów i w celu wykonania kolejnego telefonu i zorientowania się, czy potrzebujemy wizę tranzytową
Panikę? A bawiliście się kiedyś w głuchy telefon? Ta moja poczwarka zadzwoniła i OZNAJMIŁA mi, że w sumie to Ona nie wie o co biega, ale lecimy przez stany i coś potrzebujemy, nie wie dokładnie co. To jak miałem zareagować?
Specjalnie sprawdzałem, czy nie lecimy przez Stany, bo jeśli tak, to potrzebna jest wiza tranzytowa. Nawet jeśli tylko ląduje się w Miami i nie wysiada z samolotu. Zacząłem kombinować nad załatwieniem wizy. Na szczęście okazało się, że tylko przelatujemy przez przestrzeń powietrzną USA i stąd potrzebne są dodatkowe rzeczy z paszportu. Kamień z serca.
Meksyk – Mexico DF
(Gryzio proszony o czytanie od następnego akapitu)
Przylot
Bum bum tralala, wylądowaliśmy. W sumie było to najtwardsze lądowanie jakie miałem, trochę nas pokręciło po płycie, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze
W ogóle nie wiem o co chodzi. Lądowaliśmy normalnie
Jasne. Wizg, lewo, prawo, lewo, skrzydło do ziemi, potem w górę. Ta, to było normalne lądowanie. Ta….
Lotnisko w Ciudad de Mexico znajduje się w środku miasta i leci się blisko wysokich budynków. Lądowaliśmy po zachodzie słońca, więc miasto robiło niesamowite wrażenie. Przelot blisko budynków również. Widok wieżowca dookoła którego zakręcamy – pamiętny. Meksyk, jako miasto – duże. Bardzo duże. Gdzie nie popatrzeć, światła
(Nina: Meksyk z okien samolotu – rewelacja. Takie trochę kosmiczne wrażenie)
Lotnisko
Lotnisko. Lotnisko jak lotnisko, część dla przylatujących bez rewelacji, dopiero dalej jest ładniejsze. Przeszliśmy przez kontrolę imigracyjną, odebraliśmy bagaż i udaliśmy się do kontroli. Olaboga, co ci ludzie przewozili. Walizki większe od nich samych, w środku różne dziwactwa. Po prześwietleniu jako głowa rodziny nacisnąłem przycisk kontroli. Zapaliło się zielone światełko i mogliśmy iść dalej. Michałowi też się poszczęściło.
(Nina: Nie wiemy czemu ale Adama uznali za moja rodzinę, Michała nie. W związku z tym mieliśmy 2 deklaracje celne oraz przysługiwało nam jedno naciśnięcie guzika na rodzinę)
Jasne. Nie wiesz czemu uznali mnie za głowę rodziny? Świetnie. Dzięki. Żółta kartka
Gdyby zapaliło się czerwone, trafilibyśmy na kontrolę szczegółową. Widzieliśmy, ze wybebeszali ludziom walizki do cna. Przeszliśmy do hali przylotów, rozglądamy się, a Marty brak. Jak przedszkolaki na przejściu dla pieszych, najpierw patrzymy w lewo, potem w prawo, jeszcze raz w lewo. W końcu była po prawej. Ale chyba spodziewała się, że będziemy więksi, bo jakoś na początku nas nie poznawała (pomysł, że myślała, że jesteśmy więksi narodził się w chwili, gdy zobaczyłem jaką taksówkę zamówiła nam – coś wielkości naszego forda transita, z miejscem na 10 osób. I dodatkowo Gabriela, żeby plecaki przewiózł. Chciałbym zdementować pogłoski, że jestem aż tak duży – 2 miejsca może i zajmę, ale nie 4…)
Do Marty!
Bidulka jechała na lotnisko ponad 2 godziny. W końcu piątek i wypłata (dostają najczęściej wypłatę co 2 tygodnie, w piątek i od razu jadą wydać). Już z samolotu widzieliśmy ogromne ilości aut w korkach. Dziewczątka poszły zwiedzić WC, a Michał poleciał szukać miejsca do palenia. W sumie nie wie czy znalazł, bo palił w jakimś garażu podziemnym, ale zaraz przy 2 przedstawicielach władzy, którzy nie mieli do Niego pretensji, więc chyba trafił. W tym czasie Gabriel krążył dookoła lotniska. Zebraliśmy się, zapakowaliśmy do auta Gabriela plecaki, a sami wsiedliśmy do tego towarowego taksówkowego potwora. Nie wiem co Marta naściemniała, ale prawie bez kolejki mieliśmy pojazd, gdzie obok nas kłębił się dziki tłum. W średnich korkach dojechaliśmy do mieszkania Marty. Fajna dzielnica, zielona, spokojna. Cytując gospodarzy „mieszają tu ludzie młodzi, starzy i geje”. Może Marta będzie to czytać, więc na wszelki wypadek powiem, że ma śliczne mieszkanie. Nie będę się więcej wypowiadał, bo to nie moja działka, ale pomysł na mieszkanie tak mi się spodobał, że nie wiem czy nie będę mojego domowego gnoma namawiał na zmałpowanie częściowe.
Mieszkanie jest przecudnie urządzone, przestronne, jasne. Świetny dobór kolorów, dodatków mało ale ze smakiem… Niezależnie, czy Marta będzie to czytać, czy też nie – ja jestem zachwycona
Nina wie, że będziemy jeszcze u Marty, więc na wszelki wypadek pisze w samych superlatywach. Jak wrócimy do Polski to napisze szczerze
Wszak to nie kopiowanie – to naśladownictwo, które jest najszczerszą formą pochwały. Wypakowaliśmy prezenty, a następnie poszliśmy się odświeżać. Oczywiście w kolejności, nie wszyscy na raz. Marta zabrała się za przygotowywanie kolacji. Jeśli chodzi o kolację, to będę musiał nomen omen posiłkować się pomocą Michała, któremu oddaję głos/klawiaturę.
Podczas podróży do domu Marta obiecała że dziś będziemy smakować klasyczne meksykańskie potrawy.
Michała część o jedzeniu
Na przystawkę dostaliśmy coś ale szynkę prosciutto. Cieniutkie kawałki wędliny z lekkim posmakiem dymu, troszkę maślane ..Adam wyczuwał posmak oscypka 0.o ? Klasyczne quesadile czyli placki kukurydziane „faszerowane” serem typu Oaxaca. Pyszne to było co nie miara. W mojej ocenie najlepsza potrawa wieczoru. Najlepiej jeść z sosem lub salsa. Oczywiście są różne wariacje quesadilli jednak dziś jedliśmy klasyka.. Sopa: placek z niebieskie lub białej kukurydzy z „purre” fasolowym. Mi to średnio smakowało jednak Nina wcinała to wraz z salsą. Quessadila z zielonym sosem połączenie smakowe że niebo w gębie Zielony sos meksykańskiej nazwy nie pamiętam ale pogadam z Marta na pewno uzupełnię. Do rzeczy z czego się go robi : zielone pomidorki coś jak nasze koktajlowe jednak o całkowicie innym smaku tzn bardziej cierpkie i trudne do zdefiniowania, awokado (to ważna informacja to „coś” co kupujemy w sklepach nic ma się do meksykańskiego awokado które jest pełne smaku), czosnek, troszkę wody oraz najważniejszy składnik czyli PAPRYCZKI CHILI niby można zrobić bez ale to tak samo jak by pić piwo bezalkoholowe. Ilość papryczek kwestia gustu ja lubię pikantnie reszta nie bardzo jednak Marcie udało się dodać tyle abym był szczęśliwy oraz aby pozostali mogli jeść. Sosik był tak wyborny że mógłbym go wcinać samego ale się powstrzymałem Typowa salsa. Składniki : cebulka czerwona, pomidor, awokado. Najbardziej zasmakowało Ninie zajadała się tym aż uszy się jej trzęsły. Opcjonalnie można dodać papryczek chili ale Marta nie dała .. więc ja się nie zjadałem ale było OK. Część deserowa: Po kolacji dostaliśmy capucino robione przez Gabriela i Martę tzn nie wiem czy to capuczinio czy frappe czy latte smaczne było i już. Tak na marginesie jak by ktoś chciał się w Meksyku delektować herbata to niech zapomnij. Jak pijesz tu herbatę to znaczy że jesteś chory. Co innego z kawą i sokami którymi non stop jesteśmy częstowani. Deserek część druga czyli mango. Kto chciał mógł sobie zjeść tego pysznego owocka. Tak samo jak pisałem o awokado tu owoce są pełne smaku a nie „E” które utrzymuje w nich kolorki. Słodki i soczysty niestety miał jedną wadę .. pestka !!! Po czort tam tę cholerę wsadzili ?? Zmarnowali tyle pysznego owocu !! Spać poszliśmy jak grzeczne leśne ludki około 2( ponoć bliżej 3, ale nie jestem przekonany)
Dobrze publikować samemu te wpisy, ma się wtedy ostatnie słowo. Tak jak w domu – jak Nina mówi wynieś śmieci, to ja mam ostatnie słowo – tak jest kochanie.
Meksyk – Tulum
Poszliśmy spać 2-3, obudziliśmy się około 6. Sami z siebie. Czy to jest ten słynny Jet Lag? Jeśli tak, to mi pasuje, nie trzeba odsypiać, można od razu zwiedzać. Co prawda pobudka ustawiona była na 7, ale zużyliśmy trochę Martowego internetu by pozdrowić rodziny, przyjaciół, znajomych i kochanki/kochanków. Doprowadziliśmy się do porządku, zrobiliśmy sobie make up i inne czynności przygotowawcze do dobrego rozpoczęcia dnia i pojawiła się Marta. Chwilę poplotkowaliśmy, pojawił się też Gabriel i udaliśmy się na polowanie na śniadanie. Meksyk jeszcze odsypiał piątkowe szaleństwa, więc kawałek przeszliśmy zanim udało nam się kupić bliżej nieokreślone pożywienie. Dostaliśmy je w reklamówce, z bramy obok restauracji. Zaciągnęliśmy oporny pokarm do domu, gdzie Marta znów doprowadziła ten pokarm do postaci jadalnej, na ciepło.
Miejsce na Michałożarłową relację (jednak Mu się nie chce, wiec będą tylko zdjęcia, opis będzie w końcowej wersji – albo i nie…) Ogólnie ponoć jedliśmy coś, co nazywa się tamales.
A dziś robiliśmy… Nic. Znaczy na śniadanie, które było w cenie hostelu, zrobiliśmy (Michał z Niną zrobili) jajecznicę, do tego zjedliśmy tosty i darmowym dla mieszkańców hostelu autobusem pojechaliśmy na plażę. A plaża i woda… ma kolor jak na zdjęciach. I jest ciepła. I ma dużą wyporność, więc nurkowanie bez płetw uciążliwym było. Ale ogólnie – pięknie. I biały piasek konsystencji wilgotnej mąki, który nie jest nawet kawałek ciepły. Nie parzy w stopy. Ogólnie siedzieliśmy pod palmą, patrzyliśmy w dal, w tle leciał Bob Marley. Żyć nie umierać. Jeszcze na plaży zafundowaliśmy sobie po hamburgerze wielkości Titanica i mogliśmy wracać.
Pojechaliśmy na plażę około 9,wróciliśmy około 17. Jak sami rozumiecie, tyle słońca o mało nie zabiło Waszego korespondenta wojennego, który z czerwonym na nogach i innych częściach ciała dotarł do hostelu średnio tomny. Zresztą każdy z nas jakieś straty w zdrowiu poniósł. Każdy coś ma przypalone. A w cieniu siedzieliśmy… przynajmniej w większości… Dlatego też kolejny dzień poszliśmy spać w okolicach 19. A w sumie to nie, bo oni jeszcze gdzieś po sklepach poszli, ja pilnowałem prześcieradełka, żeby mi nikt go nie zajumał…
Nic dodać, nic ująć. Na śniadanko było do wyboru: 4 tosty albo płatki albo pancake albo 2 jajka i 2 tosty. Zdecydowaliśmy się na ostatnie i wyszła nam z tego jajecznica oraz 2 tosty z masełkiem i dżemikiem. Autobus na plażę rusza z tyłu hostelu i dzięki temu wypatrzyliśmy warzywniak. Jak plaża jest – każdy widzi. Zdjęcia nie przekłamują nic. Co prawda 8h na plaży to trochę dużo jak na pierwszy dzień ale żal nam było wracać o 12,a kolejna darmowa podwózka była dopiero o 17, więc zostaliśmy. Kąpanie tutaj to czysta przyjemność, leżenie na piaseczku też. Co prawda potem piaseczek ma się wszędzie, ale trzeba to potraktować jako pamiątka z podróży J. Na plaży nic lokalnego nie było do jedzenia więc wzięliśmy najtańsze czyli hamburgery. Okazały się wypas hamburgerami i w związku z tym byliśmy najedzeni do końca dnia. Zakupy skończyły się zapisaniem godzin odjazdów autobusów do Valladolid oraz 1 gałką lodów o smaku pinacolada. Pycha.
A następnego dnia, mimo pewnych protestów Michała, postanowiliśmy jechać do Cobe zobaczyć piramidy. Jako osłodę dla Michała, postanowiliśmy odwiedzić też Cenoty…
PS. Nina kazała dopisać, że widzieliśmy czarnego. Znaczy tak go nazwaliśmy, bo ciemny był przeokrutnie i przechadzał się po plaży tam i z powrotem z torbą sportową, a tłumy małolat sikając biegły do niego i robiły sobie z nim zdjęcia. Jakby mogły to zacałowałyby go na śmierć. Nie wiemy kim był – a podpuszczałem Ninę, żeby też podbiegła, zrobiłbym zdjęcie i zapytałaby kim jest, ale uznali, że to nie byłoby uprzejme. Dziwne, a mówić, że ktoś ma grubą dupę to już uprzejme?
Meksyk – Coba i Grand Cenote
Rankiem ustaliliśmy, że jednak Michał jedzie z nami do ruin w Coba. Rodzynkiem w torcie, która przeważyła (poza poparzeniem słonecznym?) była możliwość kąpieli w cenotach. Wstaliśmy rano, zjedliśmy standardowe śniadanie + pankejki. Olaboga. Zjedliśmy to przesada – ja tyko dziubnąłem i zrezygnowałem ze swojej porcji. Jakaś taka mąka mi nie podeszła, ponadto byłem już napasiony.
Pojechaliśmy zwykłym autobusem do Coba, za 40 pesos od tyłka, ale też kupiliśmy bilety na powrotny ADO – za 44pesos. Autobus był normalny, fotele rozkładane, muzyczka trulululu. W Cobe wysiedliśmy spokojnie, zapytaliśmy się, czy autobus tu staje, ta, staje i poszliśmy w stronę jeziora. Ponoć ma w sobie krokodyle, acz moim zdaniem jedynie plastikowe. Albo gotowane, bo powyżej iluś stopni zdaje się białko się ścina. A żółtko nie wiem. Z busopostoju do wejścia do ruin Cobe jest jakieś 500m. Wejściówka 57peso, za aparat nie chcieli kasy, więc nie protestowaliśmy. Za to zakupiliśmy Michałowi kapelusz, bo wyglądał mało amerykańsko. Michał, nie kapelusz. Teraz stanowią dobraną parę. Na prawo od wejścia jest pierwsza piramidka. Fajnie, bo wystaje ponad drzewa parę metrów, a będąc od niej ze 30 metrów nawet jej nie widać… Następnie podreptaliśmy w skwarze dnia jakieś 2 kilometry w stronę największej atrakcji – piramidy Nohoch Mul. Zdaje się ma 42 metry i jakoś na razie nie wzbudzała w nas respektu, mimo iż jest bodaj drugą co do wysokości piramidą Meksyku.I to nas właśnie uśpiło. 42 metry to jakieś 15 pięter budynku, w 35 stopniach, pod stromą górę… Nieee my ledwo doszliśmy do podnóża jej. Jak mówią Lipki, jesteśmy podróżnicy po płaskim i najlepiej blisko. Uważam, że przesadzają, bo ja mogę równie dobrze i w górę i w dół, byle w lektyce…Wdrapaliśmy się. Pot spływał z czoła po łydkach, w głowie się kręciło, ale weszliśmy. Żeby nam potem Lipki nie wygadywały, że nie włazimy nigdzie. Pewnie Lipki w tym czasie jeszcze ze 3 piramidy zwiedziły, ale na szczęście zostali w domu i nie psuli nam humorów swoją nadnaturalną kondycją i nieodłącznym ADHD. Widok z góry – trochę średni, spodziewałem się czegoś OOoaaaaoOOOoooaaaaa pac, bęc. Oczywiście, widok był fajny, daleki, ale zabrakło tego „czegoś” – ale może marudzę.
Podejrzewam, że widok jest lepszy porą mokrą, kiedy dżungla, która powinna nas otaczać, nie była taka wysuszona. Myślę, że wtedy kolory zachwycają
W każdym razie zeszliśmy, napiliśmy się
Michała nastawił się na sok z kokosa ale niestety już nie było więc wypiliśmy sok ze świeżo wyciskanych słodkich pomarańczy
i wróciliśmy do Cobe.
Uwaliliśmy się w okolicach miejsca gdzie wysiedliśmy, za chwilę jeszcze 4 osoby się dosiadły. I czekamy.
Nagle mija nas autobus ADO i jedzie dalej. POOOOOoooszedł w cholerę, nie zatrzymując się mimo machania. Dowiedzieliśmy się, że autobus ten staje na przystanku, który jest jakieś 300m dalej, ale jak na przystanku niema nikogo, to jedzie dalej. Bo to pierwsza KLASA
W związku z tym na byle ulicy, dla byle kogo nie zatrzymuje się, ażeby mu oponki pękły na którymś hopku…
Dupa, po 40 peso w plecy…
Pytamy kiedy następny autobus – za 2,5h – ale oczywiście możemy jechać taksówką. Tylko 500 peso
Nie chciał 500, tylko zaczął od ile dacie i ile dacie – jakby się zaciął.
A wypchajcie się swoją taksówką, poziom mojej irytacji osiągnął margines i czajniczek wykipiał. Nasi współziomale pojechali za 350peso
Początkowo brali nas za grupę7 osobową i można byłoby pewnie jeszcze trochę utargować, bo ruch był żaden, ale sąsiedzi z za zachodniej granicy szybciutko dogadali się, że jadą w czwórkę i zostaliśmy sami
Podchodzi do nas lisooki Meksykanin i zaczepia, że u niego tylko 350. I to jeszcze do Grand Cenote, które są 5 km bliżej. No zaraz wytnę w kły farbowanemu lisowi. Szczególnie, że był przy rozmowie 20 sec wcześniej. Zabrakło mi słów w języku który mógł zrozumieć, ale moja gestykulacja i namiętne KURWA NIE, oraz WRACAMY AUTOBUSEM wywarło odpowiednie wrażenie. I jeszcze mnie parówa pyta, ile bym dał. Po mordzie bym dał… Ustaliliśmy ze sobą, że 250 i grosza więcej. Na to koleś wyciąga nam rozpiskę i pokazuje – Tulum 390 – na to dostał odpowiedź, że w takim razie idziemy kupić bilety, pa, CU, pocałuj mnie w trąbkę!
Z pespektywy całego dnia targowanie było jak w Chinach czy Indiach – Adam gra twardziela, że tylko 250 i koniec, ja spokojnie zrezygnowana tłumaczę: że wiemy, że 2,5h do kolejnego autobusu, że albo bierze 250 albo idziemy coś zjeść i zmiękł. Być może udało by się urwać jeszcze jakieś 10-20 pesos ale sądzę, że byli już na granicy możliwości. W nagrodę dostał 120 papierkami i 30 bilonem, którego mi się już nazbierało i tworzył spory ciężar – przynajmniej zaoszczędziliśmy mu pracy z wydawaniem reszty.
Na to zmiękł i nagle kwota była akceptowalna. Wsiedliśmy do taksówki i pomknęliśmy w dal.
Aha. Jak mi ktoś nadmiernie egzaltowany wyjedzie z odpowiedzialną turystyką, że trzeba dorabiać lokalnych itp. To niech sobie swoje argumenty wsadzi w buty w tym przypadku. Popyt i podaż kształtują rynek – nie dogadalibyśmy się – to nie. Finał. A dymać się to ja nie lubię dawać, przynajmniej jak widzę, że ktoś się do mnie dobiera – a w tym przypadku to byłoby nawet bez lubrykantów zbliżenie… ;)
Dobrze jednak, że były otwarte cenoty… bo wynagrodziły nam wszystko. Cenota, to lej krasowy w którym jest woda. Czysta woda, słodka, eh…
Wejście 100 pesos. Ale naprawdę warto. Nie jest duże, ale… po całym dniu upału podziałało na nas jak zastrzyk energii. W środku pływały małe rybki, żółwie… i głupi ja. Zachciało mi się, staremu waflowi z nadzieniem, przepłynąć pomiędzy skałami, gdzieś na jakichś 3-4 metrach. Jak pomyślał, tak zrobił. Acz z tym pomyślał, to zbytnia przesada. Wszystko szło dobrze do wynurzania, kiedy okazało się, że jeszcze jakiś kawałek drogi do powierzchni jest, powietrze powoli się kończy. I jeszcze się idiocie majtki zaczepiają o skały zatrzymując. Dobrze, że kursu nurkowania zostało coś we łbie, to człek nie spanikował odczepił się, i wypłynął na końcówce oddechu. Ale w łep to mi się od żony należało, a Ona bezczelnie nie krzyczała tylko po głowie się popukała. Lepiej jak krzyczy, bo wtedy wiem, że w domu lanie będzie, a tak to kto wie?
Grzecznie czekałam co z tego wyniknie nastawiona, że trzeba będzie jednak zanurkować tak głęboko i CI pomóc, Ty Boża krówko
Wróciliśmy również taksówką – taksówkarz chciał 60, pojechaliśmy za 50 nawet za mocno się nie targując, wystarczyło powtórzyć dwa razy zdecydowanym tonem fifty i pan otwierał drzwi taksówki
A na kolację… kupiliśmy w hostelu kuraka i dwójka dzielnych kucharzy uczyniła kolację (nie chciałaby jakaś wytwórnia nas wynająć do robienia programu kulinarnego? Gotując w tropikach, lub z kamerą wśród talerzy? Nie weźmiemy dużo :)
A tak właśnie, w takich warunkach powstaje ta relacja…
Meksyk – Tulum
Nie, Meksyk nie jest fajny. Jest tu zimno, białe niedźwiedzie biegają po ulicach, ludzie są niesympatyczni, a na plaży są same grube baby. Nie macie co zazdrościć. Jest nam źle i tęsknimy za naszym krajem, gdzie rano były 3 stopnie na plusie ;>
Ok., skoro już napisałem wstęp dla malkontentów, mogę zabrać się za opisywanie dzisiejszych dokonań. Standardowo, na początek zrobiliśmy sobie rękoma Niny i Michała śniadanie (ja zapierdzielam na zmywaku – acz nie wiąże z tym swej przyszłości) – standardowa jajecznica z tostami, do tego pomidorek pokrojony posypane gęsto pieprzem czarnym. Świetny pieprz mają – aromatyczny, jakby lekko cytrynowy, a przy tym niezbyt ostry – jak ja nie jestem jakimś zwolennikiem pieprzu, to sypałem na jajecznice, aż była prawie czarna.
Następnie darmobusem na plażę – co prawda w planie mieliśmy Zona Archeologica, czyli ruinki w Tulum, nad morzem, ale darmobus jechał tylko do plaży. A z plaży do ruinek jakiś kilometr na kopytkach drogą – da się przeżyć. Już z daleka widać było, że nie będzie dobrze. Ilość ludzi powodowała że włączały mi się hamulce aerodynamiczne, a lekkie powiewy wiatru kierowały mnie na plażę, ale żona kazała mi być mężczyzną, a nie dzikusem, który stroni od ludzi. PHI. Jakby nie można byłoby być mężczyzną w samotności, nawet na plaży, ale z drinkiem. W każdym razie zostałem dociągnięty do kasy gdzie nasz przewodnik, znana hiszpańskojęzyczna seniorita Nina zakupiła bilety, po jakieś 57 pestek. Przy kasach było fajnie, chłodno. Jakieś 35 stopni. Aż się wychodzić nie chciało… i jeszcze ten tłum. No dobra. Ogólnie ruinki jak ruinki. Ciekawostką jest to, że to bodaj jedyne piramidy przy morzu. Z ciekawostek kolejnych, jest informacja, że prawdopodobnie była to latarnia morska – gdy jest się naprzeciw runek, w których płonie ognisko i widzi się 2 płomienie (z 2 okien?) można przepłynąć spokojnie, gdyż jest tam przerwa w rafie.
Moim zdaniem, ale wypowiedzianym po cichu, warto było przyjechać i zwiedzić, ale to tylko po cichu, żeby Nina nie miała satysfakcji i nie marudziła swojego ” a nie mówiłam” pod nosem.
Wróciliśmy na plażę bliżej Tulum, gdyż chyba nikt nie usiłował zasugerować rozkładania się na plaży przy ruinkach – zaprotestowałbym z całą stanowczością – jak dla mnie tam nawet na stojąco za mało miejsca było.
Na plaży mieliśmy dziś w planach snurkowanie na rafie. 2 dni wcześniej spotkaliśmy GudPrajsa, który nam proponował snurkowanie po 600 pestek za godzinę. Mieliśmy do Niego iść, ale napotkaliśmy kolejnego GutPrajsa oferującego rejsy. Też za 600. Wykonując czynności ignorująco-zaczepno-podchodowe uzgodniliśmy cenę na 500 pestek. I tak sporo, ale raz się żyje, raz umiera a podatki płaci się co rok… W ramach dodatku w cenie mieliśmy sprzęt ABC i przepłynęliśmy zobaczyć ruinki od strony wody. Też plus.
Się mnie zapomniało napisać, że w cenotach, troskliwie wieziona Bartosza kamerka ponagrywania pod wodą zrobiła po minucie pipipipi won i zdechła. A ładowałem mendę zbożową kilka dni wcześniej i nie używałem… Teraz nie popełniłem tego błędu, bo rodzina nie dałaby mi żyć, a i mnie by coś trafiło, bo ja to noszę na plecach (tu pochwalę rodzinę która nosi na plechach lapka, drugi aparat, przewodniki, wodę owoce i inne takie). W każdym razie wsiedliśmy do łodzi, zobaczyliśmy riunki i dopłynęliśmy do rafy. Wskoczyliśmy do wody i … no jak mówi szfagier, 4 liter nie urywa. Owszem ładnie, ale… spodziewałem się czegoś lepszego. Później było lepiej, bo i rybki się pojawiły – w tym jedna usiłowała odgryźć mi palec (chyba nie lubi, jak się ją pokazuje palcem) Korale, gąbki i inne cuda przyrody były na odległość wyciągniętej dłoni. Problemem była fala, która przeszkadzała gdy chciało się wpłynąć w płytsze miejsce i nie zahaczyć brzuchem o koral. W każdym razie rybki były, kolory były fajnie było. Ale się skończyło.
Ale po wyjściu z wody się zaczęło. Miałem wracać do hostelu, żeby się bardziej nie opalić – niestety zeszło nam na tyle długo, że na darmobus o 12:15 nie wyrobiłem się, a do 17 kawał czasu jeszcze był. Żeby zatrzymać mnie przy sobie, moja żona sięgnęła po sprawdzone sposoby babć – krew nie woda, więc wiedziała co robić. Zaciągnęła mnie do baru na plażę. Kupiliśmy sobie Caipirinio a Mietek-Ninuś Pinacoladę. AAAAAleeeeeesmaaaczneeeee! I za 20 pestek kubeczek. Siedzi sobie człowiek pod palmą, sączy świetnego, zimnego drinka, patrzy na morze. I nie może. Uwierzyć.
Niestety co dobre szybko się kończy. Tak jak kokos, którego Michał chciał zamówić do picia. Jak się zdecydował, to już nie było. Skończył się też cień, a właściwie przesunął się i zaczęło świecić na moje biedne ciałko paskudne słoneczko. A zostało do autobusu 2h. Żona moja bez serca nie reagowała na moje czułe marudzenie. A starałem się, jak tylko mogłem. Plusem jest to, że zjarała sobie łapki i syka teraz. Ma za swoje, za brak czułości. O!
Po powrocie do Tulum, umyciu się udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia. Jako, że chcieliśmy zjeść lokalnie, do wyboru knajpy zostaliśmy z Michałem wybrani my, maczos. Michał już wcześniej wypatrzył knajpę z dużą ilością lokalesów, więc szybko poszło.
Michał zamówił sobie bodaj burito, Nina filet z ryby a ja krewetki. Po krewetki został ktoś wysłany, lecz się nie postarał. Dlatego też zmieniłem zamówienie na rybę. W czosnku. Do picia zamówiliśmy sobie napój – chaya – ananas lub limona lub jedno i drugie zmiksowane wraz z liśćmi eee… nie wiem, szpinaku, porzeczki, hgw czego. Nina niuchała tego liścia, ale nie jest wcale pomocna. O szpinaku wspominał kelner, ale liście nie przypominały szpinaku, napój zresztą w smaku nie miał nic szpinakowego. A jeśli miał, to ja mogę taki pić. Dostaliśmy jeszcze czekadełko – coś jak naczos, do tego sosik czerwony i zielony. Czerwony nie wzbudził mojego zachwytu, chyba, że ktoś lubi jak nie czuje kubków smakowych a w ustach ma cieplutko. Drugi, zielony – salsa verde – o rany, rany! Mój faworyt. Przesmaczny. Aż musieliśmy o 2 miseczkę poprosić, bo się skończyła. Druga też się prawie skończyła. Oczywiście nie przy naczosach, a przy daniach głównych, ale… ślinka leci.
Michała burito z mięskiem wieprzowym. Polał zielonym i czerwonym. Bardzo smaczne.
Nasza rybka miała lekko bagienny smak, wkładało się rybę w małą tortillę, wrzucaliśmy dodatki, polewaliśmy sosem i niamniamniam slurp niam gulp, niam. OOooooh.
Z Michałem zamówiliśmy sobie jeszcze tacos
Quesadila – paluchy lizać. Może placek mógłby być cieńszy, ale z drugiej strony już byliśmy tak napchani, że zaczęło to przeszkadzać przy ostatnim kęsie J
I wszystko zapijaliśmy chayą (z pół litra tego było za jakieś 5 polskich złotych)
Meksyk – Valladolid
Pobudka wstać. Ćwierćmartwym, bo praca dogania człowieka nawet tak daleko. Na szczęście tylko telefonopatycznie. Zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się z hostelu i udaliśmy się na dworzec.Dzisiejszy kierunek, to Valladolid. Jechaliśmy całkiem sprawnie, ADO, w TV leciał Iron Man 2 z hiszpańskim dubbingiem, a później Bear Brylls przemierzający Meksyk. Jak się rozbijemy, to już wiem co mam robić i jaką padlinę jeść. W sumie to widziałem tu sępy więc już z padliną zapewne sobie poradzę. Dotarliśmy do Valladolid i udaliśmy się do hostelu z LP – Nina zapewne zaraz wklika nazwę, bo mi takie rzeczy się nie zapamiętują. (Nina: La Candelaria) Z dworca trafię, ale zaśmiecać sobie pamięć nazwą? E tam. Całkiem przyjemny hostelik (co za *^*% maniera worda zmieniać hostel na hotel? Brrr). Najpierw widzieliśmy pokoik w altance, ale to była dwójka (bo oczywistym jest, że skoro przychodzą 2 osoby i pytają o 3 osobowy pokój, to znaczy, że nie znają liczebników ni po hiszpańsku, ni po angielsku. Wrrrr). Tak dostaliśmy pomieszczenie na poddaszu, czyste miłe, fajne. Dostaliśmy mapkę okolic i poszliśmy zjeść do polecanej przez hostel knajpki. 12 w dzień, słońce świeci bez litości, a w tym skwarze my. I zamknięta knajpa. A żeby was. Wróciliśmy się kawałek i zjedliśmy w knajpce, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni do stolika w głębi, prawie w kuchni – tak wyglądało, jakby ktoś postanowił, że dziś brak mi pieniędzy na gazetę, to sprzedam parę tacos. Ale były bardzo smaczne. Oczywiście Nina wyjechała do Pani ze swym hiszpańskim i kolejny raz została ogłuszona odpowiedzią, której nikt nie zrozumiał (podobnie jak pytań w stylu placek ma być kukurydziany czy pszenny?) – ale na migi dało radę. W sumie jest łatwiej niż się spodziewałem. Jakkolwiek, było bardzo smaczne i bardzo tanie.
Następnie taksówką za 50 pestek pojechaliśmy do cenoty.
Ha! Podobno miało być za 60, ale skoro pan taksówkarz chciał 50 to nikt z nim w górę nie będzie się targował
Współtuptusie marudzili, że gorsza jest od poprzedniej, ale mi się bardziej podobała: Schodziło się ze 20-30 metrów w głąb ziemi, gdzie była wielka komora, w środku wypełniona wodą. A na szczycie otwór, przez który wpadało słońce. Niestety aparat wyciągnąłem dopiero po wyjściu z wody i wstrętne słońce nie wpadało już do środka. To są właśne te chwile, gdzie człowiek żałuje, że mógł zrobić zdjęcie… bo następnego takiego nie zrobi.Woda była chłodna, ale orzeźwiająca. I pływały w niej sumiki, część takich idealnych na patelnię. Wyszliśmy i Michał dorwał się do kokosa. Za 20 pestek, czyli jakieś 5zł. Szału nie było, ale kiedyś kokosa piłem więc się spodziewałem. Ale kokos zaliczony. (Nina: generalnie kokosa udało się kupić za 3 podejściem. .Pierwsza próba była pod Coba – stwierdziliśmy, że jak wrócimy z oglądania ruinek to będzie fajnie napić się zimnego kokosa – jak wyszliśmy okazało się, że kokosy już się skończyły więc wypiliśmy sok z pomarańczy. Drugi raz na plaży – kosztował 40 i Michał tak długo się zastanawiał, że zaczęli zamykać bar i kokosy też się skończył. Tutaj też mieliśmy dylemat, bo może po wyjściu z cenoty już nie będzie?? Ale udało się, quest wykonany)
Wróciliśmy do Valladolid taksówką – pan nie był za szczęśliwy, ale skoro już zaczęliśmy się targować, to po co przepłacać? Szczególnie, że skoro w jedną stronę płaciliśmy 50, to w drugą nie będzie inaczej. Miasto Valladolid jest bardzo ładne. Jeszcze jakby było chłodniej, to byłoby fajniejsze. Spokojne, jak na Meksyk, malownicze.
Doszliśmy do mojego ulubionego miejsca. Katedry. Strasznie mi się klimat tego miejsca spodobał, niby nie jest strasznie stare, bo 16xx rok, ale naprawdę czuje się wiek i klimat miejsca.
Na podwórzu za kościołem leżały krzyże. Zapytałem kręcącego się po okolicach człowieka, czy są do tego co myślę – do pasji – i tak, na nich będą mężczyźni ukrzyżowani w Wielki Piątek, który będzie za tydzień. Mają ułatwienie, bo mają miejsce na nogi, ale i tak ciekawe…
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze fabryczkę czekolady, gdzie próbowaliśmy czekolady w różnych postaciach jako półproduktu, a także już różnych smaków. I wypiliśmy zimą czekoladę z wodą, jak Majowie pili. Bardzo smaczne. Później przeszliśmy się na kolację do innej polecanej przez hostel knajpki – ale to Michał musi napisać – obiecał, że później (zapewne po powrocie) zrobi relację z całości jedzenia meksykańskiego.
11 lat później dalej nie doczekaliśmy się…
Aqua fresca – to z przodu. Z pół litra za jakieś 4-5pln. Smaczne!
Moja zupa fasolowa z serem – taka nasza fasolka po bretońsku. Smaczne!
Moje tacos, które Michał wciągnął, bo myślał, że to jego. A jego tacos pan nie zapisał.
Wracając do hostelu, trafiliśmy jeszcze na wybory misek. Właściwie patrząc na wiek, to miseczek lub naparstków… Wcześniej tańce jakieś były, ale na finał trafiliśmy jakieś szarfy, dekoracje, wizyty w zakładach pracy…
Jeszcze tylko buzi w parku i spać…
Meksyk – Chichen Itza i Merida
Chichen Itza
Do Chichen Itza postanowiliśmy pojechać z dużymi plecakami. Leży ono na drodze do Meridy, która jest naszym kolejnym etapem, więc rozsądne wydało się je zwiedzić a następnie na nocleg pojechać do Meridy. Szczególnie, że w Chichen Itza można przy wejściu zostawić plecaki, za free.
Zjedliśmy śniadanie w ogrodzie hostelowym, spakowaliśmy się i podreptaliśmy na autobus. Podróż porannym autobusem była bezproblemowa. Wysiedliśmy na miejscu, oddaliśmy bagaże, kupiliśmy wejściówki (177 pestek) i poszliśmy. W środku spotkaliśmy polską wycieczkę z rainbow tours. Włazili w kadr bardziej niż inni, czym o dziwo bardziej wnerwiali Michała niż mnie. Ja po Chinach chyba się uodporniłem na ludzi stających pół kroku przed moją skromną osobą i zasłaniających mi widok. Uznaliśmy, że jednak tu przyda się przewodnik – Nina zgarnęła jakiegoś sprzed wejścia, cena za anglojęzycznego przewodnika to 600. Było to dobrym pomysłem, zaserwował nam 2h wycieczki ze szczegółowym omówieniem każdej ruinki.Byliśmy z samego rana, co dało nam sporo możliwości. Przede wszystkim nie było tłumów. Minusem było to, że nie trafiliśmy w przesilenie wiosenne – ale z innej strony wtedy koczuje tu około 30-40 tysięcy ludzi.A dlaczego? Ha. Tu właśnie widać geniusz lub wiedzę starożytnych. Gówna piramida w Chichen Itza zbudowana jest w bardzo przemyślny sposób. Nie dość, że jest kalendarzem, właściwie na raz dwoma kalendarzami, to jeszcze jest tak zbudowana, że w dniu przesilenia wiosennego cień piramidy, na schodach powoduje, jakby wąż się poruszał. Dzieje się to też przez kilka dni przed i po przesileniu. By coś takiego wymyślić, trzeba było nieźle pokombinować. I na dodatek perfekcyjnie zbudować.
Merida.
Następnie pojechaliśmy do Meridy. Zaleźliśmy hostel niedaleko dworca, o średnich warunkach, ale przynajmniej daleko nie trzeba było z plecakami biegać. Aczkolwiek obsługa słowa po angielski nie mówi. Da się przeżyć…
Wieczorem poszliśmy na zwiedzanie. I zdziwienie, bo jest dość podobne do Valladolid. Tylko głośniejsze, bardziej tłoczne i brzydsze.
Na koniec Nina padła w hostelu, a ja z Michałem poszliśmy na koncert. Podobno koncert Majów, full wypas. Aha. Jak to Michał mówi, ubawiliśmy się na tym koncercie tak, jak On ostatnio zawiązując buty… Występy w stylu naszego Daukszewicza, poprzedzone wywołaniem osobnika na scenę. Pełnym nazwiskiem. Brzmiało to mniej więcej tak: A teraz wystąpi przed państwem Hose Marija Marta Santa De Labuda de domo Koste de Verde, la nocze, Ne habla ja komprendo vaskez domingez trzeci. A Babcia mówiła na niego dziubdziuś…. Ale nie nie, jeszcze nie wchodził. Najpierw trzeba było odczytać jego dorobek artystyczny, jakieś 15 minut. Przy 2 zawodniku zrezygnowaliśmy.
I dopadło nas fatum. Okazało się, że wracając nie można już kupić piwa. Jest po 22 i lodówki z piwem zamknięte. Prohibicja normalnie. Michał załkał gorzkimi łzami pod lodówka, ale nie skruszyły one serc sprzedawców. Chlipiąc pod nosem udał się spać…
Meksyk – Uxmal i Kabah
Wczoraj wieczorem byliśmy w informacji turystycznej. Na pytanie o Uxmal i Kabah powiedział, że mamy 2 drogi proste i jedną bardziej skomplikowaną. Proste, to wynajem auta, za jakieś 650, podobnie wycieczka zorganizowana. Ale możemy jechać sami, autobusami – co dziś od rana robiliśmy. Zapakowaliśmy się w autobus do Campeche, kupując bilet do Uxmal. Gdy dojechaliśmy na miejsce, daliśmy kierowcy po 10peso, mówiąc, że chcemy wysiąść w Kabah – tak przejechaliśmy 22km.
Kabah
W Kabah są 3 stanowiska archeologiczne, jednego praktycznie nie widać, ze środkowego została góra lekko przypominająca piramidę i brama, łuk triumfalny, na początku drogi Majów. Więcej było po drugiej stronie drogi, aczkolwiek jak widać na zdjęciach – do pełni restauracji jeszcze bardzo daleka droga. Trochę przeszliśmy „dżunglą” by zobaczyć, czy piramida tyłu nie jest ciekawsza. Nie była.Tak naprawdę na jedną część Kabah poświęciliśmy może z 15 minut i poszliśmy na drugą stronę drogi. Nina poganiała, że nie zdążymy na autobus (Nina: poganianie polegało na mówieniu, ile jeszcze czasu zostało). Chyba Ona. Dlatego trochę w biegu zerknęliśmy na najładniejszą część Kabah, połaziliśmy po ruinach, wleźliśmy wzorem Lipków gdzie się dało ( gdzie się nie dało też). Fajne miejsce, na jakieś 40 minut zwiedzania. I tyle nam zajęło, bo nasz poganiacz z batem pogonił nas na autobus. Bo za 20 minut ma przyjechać. I właśnie dlatego w skwarze (Nina: w cieniu, pod drzewem) siedzieliśmy 20 minut do rozkładowego czasu przyjazdu, a później jeszcze kolejne 30. Jakby więcej aut jechało, to byśmy zaczęli machać na stopa. Mieliśmy z Michałem niecny plan przejechać się pickupem ;> Niestety pickupy były pełne arbuzów, a w końcu autobus przyjechał.
Uxmal
W Uxmal, podobnie jak w Chichen Itza wejście kosztowało 177 pestek. I faktycznie budynki, piramidy były już inne. Bardziej okrągłe. W sumie różnica niewielka, bo piramida jest piramidą, ale jak się ogląda kolejną, to ewidentnie widać. Zresztą co ja się produkuje – średnio rozwinięty gimnazjalista odróżniłby te piramidy.
Nina z Michałem wpakowali się na jakąś piramidę, w sumie niezbyt wysoką (pamiętając tą w Coba), ale jednak. To zniszczyło Michała. Słońce, które tego dnia było wyjątkowo dokuczliwe, dopiekło Michałowi i pod koniec wycieczki zrezygnował ze zwiedzania i poczłapał w kierunku wyjścia. My dokończyliśmy oglądanie i dołączyliśmy do Michała.
Powrót też nie był jakiś trudny. Autobus spóźnił się standardowe 30 minut, ale były miejsca, więc zadowoleni wróciliśmy do hostelu. Jeszcze tylko poszliśmy na placyk, zobaczyć czy coś grają – ten obiecany koncert. I du&^% . Nic nie grało. Weszliśmy za to do pizzerii, obleganej przez miejscowych, zamówiliśmy dwie grande pizze i … nie zdołaliśmy ich zjeść we trójkę. Zamówiliśmy jedną z tuńczykiem, jedną mexicanę. Smaczne były obie, aczkolwiek mało słone. Jedną prawie całą zabraliśmy ze sobą.
Wracając z Uxmal zakupiliśmy piwo, więc pizza z piwem – w sam raz. Jednak zbyt napchani byliśmy i postanowiliśmy zjeść pizze na śniadanie. Piwo zjedliśmy na kolację.
Najgorsze, że Michał zatęsknił za Lipkiem i choć bez Lipka, to postanowił przejechać się na schodach. Trochę obił sobie łokieć, więc gdy byliśmy na placu, zaszliśmy do lodziarni i poprosiliśmy o lód. Dostał prawie kilogram, zanim wyjaśnił, że tylko 2 kostki potrzeba. I mam zdementować pogłoski – był trzeźwy, sprawny i gotowy, po prostu śliskie klapki ma. Aha…
Meksyk – Cuzama
Dziś dzień trochę odpoczynkowy. Mamy kupiony bilet do Palenqe, nocny, o 22:00, za prawie 450 pestek. Autobus jedzie bodaj 9 godzin, więc będziemy tam na rano. Zaoszczędzimy na noclegu, ale przede wszystkim na czasie. Wobec tego wymeldowaliśmy się z hostelu i zostawiliśmy w nim bagaże (po 10 pestek).Jako że miało być łatwo, i mieliśmy się zamożno nie spocić, do wyboru mieliśmy rezerwat flamingów oraz zwiedzanie zrujnowanej hacjendy oraz 3 cenotów. Wahaliśmy się jakiś czas, ale argument, że w cenotach słońca będzie mniej, niż pływając łódką po jeziorze (dalej mam spalone nogi i to dość ostro – panthenol jednak działa).
Pojechaliśmy lokalnym autobusem, prawie z kurami, do Cozuma (bilet 18pestek). Tam gdy wysiedliśmy, dopadli nas chłopacy z motorykszami. Nie targując się, ustaliliśmy kwotę na 30pestek od głowy. O ile jednak z Niną mieliśmy dość wygodnie, to Michał jechał na motorku, za chłoptasiem. W pewnym momencie motor zdechł. Rozmowa była dość ograniczona, w większości składała się z poświstywań Meksykanina oraz naszych no habla. Po chwili chłopak zadzwonił do kogoś, pogadał, zrozumieliśmy tylko gazolina. Oho. Na środku drogi… to będzie dym… Jednak szybko dojechała druga motoryksza, chłoptaś się przesiadł na nową i nas też tam posadził. Szybko i sprawnie załatwione.Dojechaliśmy do hacjendy. Faktycznie zrujnowana. Ostał się jedynie budynek, gdzie prawdopodobnie robiony był sznurek sizalowy z agawy. Nawet były jeszcze maszyny.Następnie zamówiliśmy sobie platformę. Platforma to coś jak drezyna, ale ciągnięta przez małego konia, po wąskich torach. To pozostałość po czasach świetności hacjendy. Świetna sprawa i dość tania jak na tyle czasu – 250 pestek za platformę, w tym bez limitu czasu w cenotach. Właśnie fajnym jest to, że platforma wiezie od cenoty do cenoty.
Olaboga! Wiecie jak to trzęsie? W pierwszej chwili myślałem, że wysiadły mi oczy albo stabilizacja obrazu. Zresztą widać po zdjęciach, jak te tory są proste. Niby platformy mają sprężyny, ale nie ma szans. Zanim się przyzwyczailiśmy, minęło trochę czasu. Ciekawy jest inny patent. Tor jest jeden, a pojazdy jadą w dwie strony. Chłopaki tak to zorganizowali, że jeśli z jednej strony jedzie więcej wagoników, to z tej co jedzie mniej wszyscy schodzą platformy, kierowca zdejmuje wagonik i odstawia na bok. Platformy przejeżdżają, wagonik wraca na tory i jedziemy dalej.
Dojechaliśmy do pierwszej cenoty. Co to jest cenota? To coś jak podziemne jezioro, powstałe zapadlisku lub jamie krasowej. Często nie jest widoczne z powierzchni. Pierwsza, do której dojechaliśmy była częściowo otwarta. Po stromych schodkach schodziło się około 10 metrówna platformę, gdzie można było się rozebrać i zostawić rzeczy. Była dość obszerna, więc nie było problemu z suchym miejscem na bagaże. Woda była niebieska, chłodna i rewelacyjnie orzeźwiająca. Pływając widać było dno, jakieś 30 metrów poniżej.
Drugą cenotę zrobiliśmy na końcu, bo było sporo osób przy niej, pojechaliśmy do trzeciej. I ona dla mnie stanowiła największą atrakcję. Wejście do niej było po 8 metrowej drabinie, w wąski, ciemny otwór. Wchodziło się jak do bardzo wąskiej studni, miejsca było tyle, że plecak przeszkadzał schodzić.
W środku zaś miejsca było bardzo mało. Mała platforma, ogromna wilgotność i na środku lustra wody dziura suficie, przez którą wpadało słońce. Przepiękny widok. Woda też rewelacyjna. I chyba najgłębsza, bo ponad 40 metrów głębokość wody miała.
Nasza trzecia, a tak naprawdę to druga cenota była dość duża, ze zwisającymi z sufitu lianami i korzeniami.
Wróciliśmy najpierw platformą, potem motorikszą do Cozuma. Tam złapaliśmy colectivo – taki busik – podstawowy transport na krótkie odległości i wróciliśmy do Meridy. Nina z Michałem trochę się jeszcze po placu poszlajali i znaleźli nasz dworzec autobusowy. Na autobus można nadawać bagaże jak na samolot, w poczekalni. Wygodne, bo później siedzi się spokojnie, bez tabunów bagażu. Autobus ruszył o czasie, w pełni komfortowy i jak zwykle z klimatyzacją ustawioną na -25stopni. W nocy rozpętała się burza. Lubię burze! A ta była jedna z najlepszych jakie w życiu widziałem. Pioruny biły tak, że czasem przez kilka minut nie robiło się ciemno. Przepiękny widok. Wiało też solidnie, bo przewracało wszystko co tylko mogło – barierki, nawet niektóre znaki. Aż zasnąłem i obudziłem się wypoczęty o 5:30. Koło 7 zaś dojechaliśmy do Palenqe.
Meksyk – Palenque
Do Palenque dotarliśmy po całonocnej drodze. W miarę wyspani, więc po pozostawieniu bagażu w hotelu, poszliśmy zjeść śniadanie (Nina: przepyszne, gorące quesadille m. in. z grzybami oraz mnóstwo do picia jamajki, która smakuje jak sok porzeczkowy. Przy okazji ja obejrzałam sobie jak się robi placki do quesadilli za pomocą maszynki – no więc najpierw na spodnią część maszynki kładzie się woreczek foliowy, potem specjalnie odmierzoną ilość ciasta, pani chyba ze trzy razy odkładała po kawalątku, potem z tego ciasta ułożyła wałeczek na folijce, na to drugą folijkę i nagle JEB! zamknęła z hukiem maszynkę a jak otworzyła to był piękny równy, okrągły placuszek. Następnym razem zrobię zdjęcia, albo filmik. O!)) oraz poszukać pralni. Od razu z brudami. Przedefilowaliśmy przez pół miasta, aż znaleźliśmy. No, żebrało nam się 4,5 kilo brudów. Do zapłaty 45 pestek. Następnie colectivo udaliśmy się do odległych o 7 km ruin. Ruiny pochodzą z VII-VIII wieku. Resztę można sobie poczytać w wikipedii – http://pl.wikipedia.org/wiki/Palenque :)
Poszedł po łatwiźnie, nie? A tak w ogóle to chyba ruiny w Palenqe były do tej pory najładniejsze
Wróciliśmy dość wcześnie do hostelu, więc zrobiliśmy sobie pół godzinki dla słoninki. Trochę się przeciągnęło. A że dziś niedziela, to pralnia do 15 czynna tylko, no do 15:30. Nieśpiesznie wstawaliśmy, mieliśmy jeszcze trochę czasu, gdy zerknąłem na telefon. A tam godzina 15:45. Nina!!!! Wiesz która godzina? Tak, 14:45. Hmn… a wiesz, że u mnie na telefonie jest po 15? O KURCZACZA NÓŻKA! Zawołało dziewczę. U mnie też! Ale na zegarku 14. Zatrzymał się na godzinę? I przypomniało mi się, że Meksyk ma bodaj 3 strefy czasowe… Szlak by ich… Biegiem polecieliśmy do pralni i okazała się jeszcze otwarta. Kamień z serca.
Ze szczęścia zostawiliśmy dodatkowo 5 pestek
Wieczorem zaś …
Bo oczywiście po przebieżce do pralni przysługiwało nam kolejne pół godzinki dla słoninki
… poszliśmy na główny plac, gdzie pseudoindianie tańczyli pseudotaniec za realne peso, był ryneczek, panowie grali na instrumentach i było sympatycznie.
Zjedliśmy lody, a Michał wypił kolejny litr soku pomarańczowego z lodem, w styropianowym „kubeczku”
I jeszcze kolacja, której opisywać nie będę, bo to nie moja bajka, tylko podpiszę co moje.
To Michała.
To, mimo iż wygląda średnio, było bardzo smaczne. Ninusiodanie.
Moje burito. Z sosem guacamole w środku, rewelacja.
Moja zupka cebulowa, pyszota
Zupa krem grzybowy. Niam.
Poprzednie wpisy bez mojej autoryzacji nie liczą się!!